2020 rok w sztuce: podsumowanie miast
Jasne – rok 2020 to zaraza, zaraza i jeszcze raz zaraza. A także List, wystawy w internecie, WGW w okienku pomiędzy wiosenną i jesienną falą pandemii, wizualna oprawa Strajku Kobiet, Wiek półcienia, Zaduch, a także kilka highlightów spoza centrum: jak Nowa normatywność czy Strach.
O wszystkim tym pisaliśmy w „Szumie” drukowanym i internetowym, i to wszystko pojawia się w tegorocznych podsumowaniach. Jesteśmy jednak przekonani, że roku 2020 – jak żadnego innego – nie da się opowiedzieć z warszawocentrycznej perspektywy. W minionych 365 dniach zostaliśmy bowiem zamknięci nie tylko w mieszkaniach, ale i w miastach. Dlatego w tym roku proponujemy Podsumowanie miast. To bowiem na lokalnym poziomie najlepiej widać specyfikę roku 2020. A był to rok nie tyle niesamowitych wydarzeń artystycznych (choć i takie się zdarzały), ile przede wszystkim polityk: miejskiej, instytucjonalnej, w końcu krajowej, promieniującej na miasta i miasteczka w całej Polsce. Rok 2020 pokazał siłę lokalnych środowisk artystycznych, ich zaangażowanie, kreatywność, aktywizm, zdolność do samoorganizacji. Z drugiej strony były władze i instytucje, które – jak w Gdańsku czy Poznaniu – niekiedy pomagały artystkom i artystom, ale częściej były bierne, bezradne, spóźnione czy wręcz wrogie sztuce współczesnej. To wszystko – w przeciwieństwie do transmitowanych z całej Polski protestów – nie zawsze było widoczne z perspektywy Warszawy. Mamy nadzieję, że kalejdoskop zjawisk i postaw wyłaniający się z Podsumowania miast 2020 oddaje złożoność, ale i niezwykłość mijającego roku. A teraz 2021 czas zacząć!
Jakub Banasiak, Karolina Plinta, Piotr Policht
PS. Zdecydowaliśmy się pominąć ważne miasta, w których w dobie pandemii życie artystyczne skoncentrowało się wokół pojedynczych galerii miejskich. Ich działalność śledziliśmy jednak uważnie: oddawaliśmy głos przedstawicielom lokalnych środowisk (patrz rozmowy z Waldemarem Tatarczukiem w „Godzinie Szumu” i wydaniu weekendowym, rozmowa z Wojciechem Kozłowskim w nr 31) oraz komentowaliśmy najciekawsze wystawy i wydarzenia – m.in. festiwal Otwarte Miasto i kontrowersje wokół neonu „Chominowa” Adama Rzepeckiego, Biennale Zielona Góra, Festiwal Konteksty w Sokołowsku, wystawę Pauliny Stasik w toruńskiej Wozowni czy wystawy w Elektrowni w Radomiu. Pełny przekrój wydarzeń z całej Polski znajdziecie zarówno w internecie, jak i drukowanych „Szumach” nr 28, 30 i 31. A także w nadchodzącym numerze 32 (marzec), bo w końcu 2020 to rok oczekiwania na wystawy opóźnione lub przełożone z powodu kolejnych lockdownów.
Podlasie
Coś więcej niż piwo, bimber i ognisko
Tytus Szabelski
Był 1 marca 2020. Razem z Katarzyną Różniak, która zaczynała pracę w Galerii Arsenał, przeprowadziliśmy się do Białegostoku. Swój pobyt tu zacząłem od… miesięcznej rezydencji w Rydze. Podlasie ściągnęło mnie jednak szybciej: w połowie miesiąca, na dzień przed zamknięciem granic i wprowadzeniem kwarantanny dla przyjezdnych, wróciłem do mojego nowego domu. Instytucjom kultury w całym kraju zaczęło grozić rychłe zamknięcie, ale bynajmniej nie oznaczało to mniejszej ilości pracy. W naszym mieszkaniu przy ul. Proletariackiej ja pracowałem nad moim AMZN, a Kasia nad wystawą online Solidarność i sprawstwo, jednym z najciekawszych (mówię to z pełnym przekonaniem) przykładów zaangażowania instytucji sztuki w Polsce w działania internetowe podczas pandemii.
Kiedy niektóre galerie masowo produkowały tony internetowego kontentu, digitalizowały swoje wystawy w formie modeli 3D, takie pojedyncze działanie jak Solidarność i sprawstwo było nastawione na coś trochę innego. Praca nad projektem była rozłożona w czasie (krótkim bo krótkim, ale jednak), a uwzględnione w niej propozycje artystów i artystek powstawały w różnych momentach dynamicznej rzeczywistości pandemicznej. Stanowiły więc rodzaj dokumentu zmieniających się nastrojów tego dziwacznego czasu, ale przede wszystkim wyraz wspólnej troski i paradoksalnego poczucia społecznej siły.
Kiedy wszystko zaczęło zamykać się na dobre, poczułem się jak ekspata w tej krainie, gdzie sklepy spółdzielni Społem konkurują na równi z Biedronką czy Lidlem (pozdrawiam panią z wielką trwałą ze Społem na Rynku Kościuszki!). Tomek Pawłowski, zaprawiony w bojach współtwórca Muzealnego Biura Wycieczkowego, był naszym lokalnym przewodnikiem po wciąż dostępnych miejscach, ale przede wszystkim po ludziach. Bo tak jak wszędzie, kiedy instytucje popadły w śródpandemiczny marazm, niepewne kolejnych miesięcy, to w ludziach wyzwoliła się chęć spotkań i rozmów twarzą w twarz.
Na Podlasiu osoby z artystycznego (czy szerzej kulturalnego) środowiska często rozsiane są gdzieś po bliższych bądź dalszych okolicach Białegostoku. Nasze eskapady zaczęły się więc od Kolonii Koplany: tam, w rodzinnym gospodarstwie Izy Tarasewicz, gdzie szopa jest pracownią artystyczną, ale kurnik wciąż pełny jest ptaków, Tomek razem z Matthew’em (mężem Izy) zainaugurowali cykl wydarzeń pod hasłem Krzesanie. Ta pozainstytucjonalna forma wspólnego działania przez bycie razem i rozmowy była pomyślana jako coś więcej niż piwo, bimber i domowej roboty pyszności spożywane przy ognisku — ubrana częściowo w formę „nibyrytuału”, trochę dworowała sobie z „magicznego Podlasia”, ale jednocześnie podkreślała, że życie kulturalne na, bądź co bądź, peryferiach wygląda zupełnie inaczej niż w centrum. Toczy się trochę innym rytmem: raz w Teremiskach pod Białowieżą, raz na wernisażu w Galerii Arsenał; przy odgłosach rykowiska albo gwaru piwnego ogródka.
Tomek Pawłowski i Matthew Post, kurator i nauczyciel akademicki urodzony w Stanach Zjednoczonych, osiadły w Kolonii Koplany pod Białymstokiem, stworzyli w duecie coś naprawdę niecodziennego – zaczyn sytuacji artystycznej, która może wybąblować i wyrosnąć, opartej tak na lokalnej historii i tożsamości, jak i na spojrzeniu z zewnątrz. Co do zasady reaguję alergicznie na wszelkie przejawy magiczności, animizmu i tym podobnych, ale tym razem dałem się ponieść rytualnemu przesadzaniu brzozy u Izy i Matthewa, malutkim grzybkom w galarecie, podanym na srebrnej tacy u aktywistki i antropolożki Magdy Siemaszko, czy „procesji” u Łukasza Radziszewskiego, odbytej w rytm ludowych, zanikających pieśni w wykonaniu białostockiej aktywistki Gosi Linkiewicz.
Nie wiem, czy jest to kwestia pandemii, czy wynik innych okoliczności, ale zdaje się, że tego typu środowiskotwórczych wydarzeń brakuje w programach czy to Galerii Arsenał, czy pozostałych instytucji regionu – jak Galeria Sleńdzińskich czy Białostocki Ośrodek Kultury. Myśląc o Poznaniu, gdzie mieszkałem wcześniej (ze świadomością istotnych różnic, jak brak wyższej uczelni artystycznej w Białymstoku), trudno porównać tamtejszy ferment i ilość oddolnych i instytucjonalnych wydarzeń (nie tylko wystaw!), które zachęcają ludzi do interakcji i twórczo prowokują.
Jeśli rok 2019 był traumą brutalnie zaatakowanego, pierwszego białostockiego Marszu Równości, to 2020 był rozśpiewanym Tęczowym karaoke w klubie FOMO, ponoć pierwszą otwarcie kłirową imprezą w mieście, na której czułem się jak stary dziad, z piwem w ręku podpierając ścianę. Chyba byłoby szkoda, gdyby ten cały ferment przeszedł nam koło nosa i wyjechał, choćby do niedalekiej Warszawy.
Jednak nawet mimo braku akademii, za to z ciągłym drenażem aspirujących artystów czy artystek w stronę Warszawy i dalej, jest na Podlasiu potencjał, który wyzwolił się w związku ze Strajkiem Kobiet. Czym innym jest bowiem program edukacyjny kierowany do młodszej publiczności (nie mniej ważny), a czym innym wciągnięcie do dyskusji czy działania osób, które mają już jakąś bazę wiedzy i umiejętność ekspresji swoich opinii. Tej eksplozji zaangażowania młodych osób nie dało się przegapić podczas jesienno-zimowych protestów — jak wszędzie w Polsce — ale była ona także obecna już wcześniej. Jeśli rok 2019 był traumą brutalnie zaatakowanego, pierwszego białostockiego Marszu Równości, to 2020 był rozśpiewanym Tęczowym karaoke w klubie FOMO, ponoć pierwszą otwarcie kłirową imprezą w mieście, na której czułem się jak stary dziad, z piwem w ręku podpierając ścianę. Chyba byłoby szkoda, gdyby ten cały ferment przeszedł nam koło nosa i wyjechał, choćby do niedalekiej Warszawy.
Górny Śląsk
10 małych historii
Marta Kudelska
1. Odwołanie Alicji Knast ze stanowiska dyrektorki Muzeum Śląskiego
Początek roku 2020 i od razu piękna katastrofa, która ma szanse zwyciężyć w kategorii „kit roku”. Jak to zwykle bywa w tego typu historiach, w tle była wielka polityka, kontrole, audyty i sprawa w sądzie. Historia ta ma jednak swój słodko-gorzki finał, co najmniej z kilku powodów. Słodki: bo sąd orzekający w tej sprawie uznał, że marszałek Województwa Śląskiego odwołał Knast bezpodstawnie. Gorzki: bo Muzeum Śląskie, cieszące się dobrą opinią nie tylko w lokalnym środowisku, straciło dyrektorkę, która postawiła to miejsce na nogi. Sama Alicja Knast w 2021 roku obejmie funkcję dyrektorki Narodowej Galerii w Pradze. Tym samym Górny Śląsk w przeciągu kilku lat stracił kolejną wartościową osobę, która współtworzyła w regionie ciekawą i przemyślaną instytucję.
2. Problemy bytomskiej Kroniki
Pisałam o tej sprawie w maju tego roku. Kolejna nieciekawa historia. Na początku kwietnia, dzięki informacjom docierającym do nas za sprawą Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej, dowiedzieliśmy się o planowanych rozwiązaniach umów cywilno-prawnych z niektórymi pracownikami CSW Kronika w Bytomiu. Sytuacja ta pokazała jak w soczewce problemy, z jakimi muszą się na co dzień mierzyć instytucje kultury – zwłaszcza w kryzysie. Mimo tych perturbacji, Kronika jest niezatapialna i działa dalej. W mijającym roku odbyły się ciekawe wystawy m.in. Martyny Czech, Joanny Pawlik, Michała Patyckiego czy cudowna, szalona wystawa Zobacz słońce zamkniętymi oczami. Wystawa dla dzieci i nie tylko (kuratorzy: Katarzyna Kalina i Paweł Wątroba). Końcówka roku też bardzo mocna: w grudniu wystartowała świetna wystawa Życie ludzi (kuratorki: Agata Cukierska i Katarzyna Kalina). A za rok przed nami… jubileusz Kroniki!
Jednym z moich tegorocznych faworytów w kontekście sztuki Górnego Śląska jest wystawa Urszuli Broll Atman znaczy Oddech, która miała miejsce co prawda w warszawskiej Królikarni, ale liczy się, że w końcu to się wydarzyło!
3. Galeria Technik
Nie ukrywam, że zawieszenie w 2016 roku działalności galerii Dwie Lewe Ręce, którą prowadził Maciek Skobel, przyjęłam z dużym smutkiem. Przez kilka lat działalności Dwie Lewe Ręce stały się ważnym miejscem na artystycznej mapie Katowic, a brak tej galerii dał się odczuć i powracał podczas toczących się na wernisażach dyskusji… Lata mijały, aż tu nagle, jakiś czas temu Maciek Skobel wrócił wraz z nowym projektem, realizowanym razem z Bartkiem Buczkiem, czyli z Galerią Technik. W bliższej przyszłości chłopaki planują powołanie własnego miejsca, ale już dziś wcielają w życie podstawowe założenia galerii. Od samego początku w Galerię Technik wpisana jest idea wspierania i współpracy z innymi instytucjami sztuki. Jak podkreślają Buczek i Skobel, którzy zjedli zęby na wystawach nie tylko jako artyści i kuratorzy, ale także jako montażyści, właśnie ten ostatni element – czyli sprawy techniczne, montażowe, są dla nich bardzo ważne. Galeria Technik łączy zatem pasję do sztuki z przekonaniem, że sztuką jest także odpowiednie jej przygotowanie, zaaranżowanie przestrzeni. W myśl tej zasady Galeria Technik współpracuje z innymi instytucjami, oferując swoją pomoc. Miejmy nadzieję, że Galeria Technik będzie działała dalej tak sprawnie i w nowym roku zobaczymy jeszcze więcej ich realizacji.
4. Urszula Broll
Jednym z moich tegorocznych faworytów w kontekście sztuki Górnego Śląska jest wystawa Urszuli Broll Atman znaczy Oddech, która miała miejsce co prawda w warszawskiej Królikarni, ale liczy się, że w końcu to się wydarzyło! Szkoda tylko, że przepiękny katalog, który zaprojektowała Kaja Gliwa, nie był dostępny dla przeciętnych zjadaczy sztuki (można go obejrzeć on-line na stronie Fundacji Katarzyny Kozyry)… Mam nadzieję, że to się zmieni przy okazji zapowiadanych, kolejnych odsłon tej wystawy w nowym roku (proszę, proszę, niech to będzie prawda!).
5. Książka Agaty Szymanek Ćwiczenia duchowe
Dobra, przyznaję z ręką na sercu, uwielbiam górnośląskie i śląskie klimaty ezoteryczne. Oneiron, Urbanowicz, Waniek, Broll, Grupa Janowska, Teofil Ociepka, Jakub Boehme, Angelus Silesius – biorę to. Z tym większą radością przeczytałam książkę artystki Agaty Szymanek Ćwiczenia duchowe, w której autorka podjęła się rozmów z artystami poruszającymi w swojej twórczości wątki magiczne i ezoteryczne (nie tylko tych związanych z Górnym Śląskiem!). Szymanek przeprowadziła rozmowy z artystkami, Pauliną Ołowską, Dobrawą Borkałą, Justyną Górowską czy Agatą Słowak, a do tego jeszcze nagrała serię wywiadów z kuratorkami (Zofią Krawiec, Anną Batko i piszącą te słowa), które w swojej pracy eksplorują te wątki i motywy. Wierzcie mi bądź nie, ale myślę, że zainteresowanie ezoteryką na Górnym Śląsku (i nie tylko) powraca… A książkę gorąco polecam!
6. Lena Achtelik
Prace Leny odkryłam już jakiś czas temu, zanim pojawiła się na wystawie Farba znaczy krew (Muzeum Sztuki Nowoczesnej, kuratora: Natalia Sielewicz). Od tamtego czasu Lena konsekwentnie tworzy swoje obrazy utrzymane w stylistyce XIX-wiecznych fotografii studyjnych. Jej twórczość jest niezwykle sugestywna, gęsta, duszna jak atmosfera podczas seansu spirytystycznego. Jednocześnie ma w sobie niezwykłą, ezoteryczną lekkość, połączoną z klimatem powieści grozy. Lena to malarka cienia. Postaci na jej obrazach wyłaniają się z mroku, są jak zjawy przeszłości, które na jedną chwilę nawiedziły naszą codzienność. Górny Śląsk miał zawsze szczęście do tematów tajemniczych, niezwykłych, czasem wręcz mrocznych. Malarstwo Leny jest ciekawą kontynuacją tej drogi.
7. Karolina Konopka
„Torty towarzyszą nam od momentu narodzin aż do śmierci. Naturalnej albo nienaturalnej. Smaku tych ostatnich tortów – funeralnych, zjadanych na naszą cześć nie poznamy, ale może to i dobrze” – mówiła Karolina Konopka podczas wirtualnego oprowadzania po swojej wystawie w tzw. Małej Przestrzeni w BWA w Katowicach, którą od ponad 10 lat kuratoruje Marta Lisok. Prace Konopki przypominają szalony sen cukierniczego kuzyna Williego Wonki – są tu torty, torciki, bezy, bajaderki, wadowickie kremówki. Te cudowne, słodko-kolorowe wyroby cukiernicze stały się dla Konopki narzędziem do mówienia o naszej rzeczywistości, jej rytuałach i badaniem polskich przyzwyczajeń. No cóż… zjadanie cukierniczego orła białego ma cudowny smak tożsamościowego kanibalizmu.
8. BWA w Katowicach
Patrząc w tym roku na działalność katowickiego BWA odnosiłam wrażenie, że tegoroczne wystawy miały wyraźny sensualny charakter. Po pierwsze wystawa indywidualna Alicji Bielawskiej Ukryte trajektorie, która bardzo dobrze wpisuje się w odchodzące od wzrokocentryzmu zainteresowanie Marty Lisok. Komorebi, wystawa dla dużych i małych, przygotowana przez Anetę Zasuchę wraz z zaproszonymi artystami (m.in. Krzysztof Maniak, Paweł Szeibel, Natalia Bażowska, Kornel Janczy, Michał Smandek), stała się placem zabaw, gdzie trzeba było dotykać, biegać, wąchać i oduczać się typowych zachowań w galerii sztuki. I na koniec długofalowe działanie Sztuka_w_przestrzeni łącząca literaturę ze sztukami wizualnymi (kuratorzy: Piotr Lutyński i Tomasz Dąbrowski, idea: Ewa Kokot, teksty literackie: Bartłomiej Majzel), które – w przeciwieństwie do typowych internetowych wydarzeń, jakie w 2020 roku proponowały nam galerie – wyszło ze sztuką w miasto, ale pozwoliło jej także… słuchać. Miło, że katowicka galeria dała nam trochę odpocząć od internetu. W tym roku BWA intensywnie współpracowało z ASP w Katowicach. Na wiosnę odbyła się wystawa Proste gesty, eksponująca działania współtwórcze. Projekt miał charakter partycypacyjny, przekraczając podział na artystów/profesjonalistów i odbiorców. Każdy uczestnik projektu zaprosił do współpracy kolejną osobę, bądź grupę osób, z którymi pracował nad scenariuszem: happeningu, instalacji, dźwiękowych bądź wizualnych archiwów, protestu, zgromadzenia itp. Dokumentacja tych działań, oddając przepływy między codziennością a obszarem sztuki, podkreślała rolę instytucji jako miejsca spotkań i wymiany pomysłów. Na jesień w BWA odbyła się prezentacja prac dyplomowych Wydziału Artystycznego ASP – Kulminacje (kurator: Roman Lewandowski).
9. Galeria Szara ma 18 lat
Galeria Szara, którą obecnie tworzą Joanna Rzepka-Dziedzic i Łukasz Dziedzic, w tym roku dorosła i w związku z tym trochę namieszała w stolicy. Przy okazji tegorocznego WGW Szara pokazała wystawę Szymona Szewczyka, ale także trochę wcześniej, w Galerii Foksal, prace Dominiki Kowyni. Zresztą na Górnym Śląsku Szara też nie popadła w marazm charakterystyczny dla wieku pełnoletniego, a Łukasz i Joanna zaangażowali się chociażby w świetną wystawę Wojtka Kucharczyka Oldschool Demons (kuratorka: Małgorzata Miśniakiewicz) w Rondzie Sztuki, w ramach festiwalu Ars Cameralis. A skoro o dorosłości mowa, to zawsze towarzyszy jej okropne poczucie odpowiedzialności i konieczność stawiania czoła najróżniejszym wyzwaniom (z sukcesem bądź nie). W tym roku pełnym zasadzek, pułapek i strachów gorszych niż kopalniane ciemności, Szara zorganizowała również cudownie ironiczną wystawę Deadline. Mam nadzieję, że mimo dorosłości Szara nigdy nie straci tego dystansu do świata, jaki nas otacza.
10. Zmiany na katowickiej ASP
Rok 2020 to także rok maratonów wyborczych na uczelniach artystycznych w Polsce. Ten swoisty bieg nie ominął katowickiej akademii, która w czerwcu wybrała nowego rektora. Został nim 43-letni dr hab. Grzegorz Hańderek. Od kilku lat katowicka akademia wyraźnie przekształca się i staje się prężnym ośrodkiem kształcącym młodych artystów – o pracowni Andrzeja Tobisa i Dominki Kowyni i sukcesach ich studentów słyszał praktycznie każdy. Decyzja wyboru stanowisko rektora Hańderka pozwala z pewnym optymizmem patrzeć w przyszłość. Nie tylko ze względu na młody wiek i progresywne podejście do artystycznego kształcenia nowego rektora, ale także na proponowaną przez niego hansenowską wizję akademii.
Kraków
Brawo królowa, brawo prince consort
Wojciech Szymański
Kopanie leżącego to rzecz nikczemna. Rękami i nogami wzbraniałem się więc, gdy Piotr Policht zaproponował mi napisanie dla „Szumu” podsumowania roku dotyczącego Krakowa. Kopanie leżącego to nie tylko w tym przypadku nikczemność; to również czynność zgoła bezsensowna. Skoro bowiem leżący nie zauważa nawet, że leży, okazując wszem i wobec świetne samopoczucie, nie czuje przecież, że jest kopany. Nikczemność i poczucie bezsensu – to dwa egzystencjały, które stale towarzyszą mi także wtedy, gdy myślę o pandemicznym roku w Krakowie.
Bardzo polecam profil SDPMKdsWzOMwzDKK i jego próby literackie z gatunku „poetycki marketing”. Zdecydowanie pozostaje on dla mnie najlepszym odkryciem pandemicznego roku w krakowskiej kulturze.
Myśleliście, że w związku z pandemią kultura i sztuka w Krakowie przeżyły załamanie, że przedłużający się, odwoływany, w końcu powracający lockdown w galeriach i muzeach wpłynął na instytucje i politykę miasta? Grubo się mylicie. W Krakowie przez ostatni rok trwał festiwal samozadowolenia. W związku z tym, że relatywnie rzadko wychodziłem z domu w ostatnim czasie, wystawy oglądając w internecie, a swoją wiedzę na temat strategii rozwoju kultury i genialnych roszad na szachownicy kulturalnego Krakowa postanowiłem czerpać u źródła: z mediów społecznościowych (spróbujcie jego barokowy tytuł przeczytać jednym tchem) społecznego doradcy prezydenta Miasta Krakowa ds. współpracy z organizacjami międzynarodowymi w zakresie dziedzictwa kulturowego Krakowa (określajmy go dalej za pomocą poręcznego skrótu SDPMKdsWzOMwzDKK). Jest to człowiek, na którego zawsze można liczyć, który, niczym książę małżonek, zajmuje się bywaniem na rozlicznych koncertach, wystawach i pogrzebach. Jego wyższość nad brytyjskim princem consortem polega jednak na tym, że dzieli się on swoimi przemyśleniami, relacjonując wydarzenia i własny ruch myśli w obszernych bardzo postach na Facebooku, których styl dorównuje nazwie jego stanowiska w Urzędzie Królewskiego Miasta Krakowa. Nie byliście na towarzyskim wydarzeniu tego lata, pogrzebie Ewy Demarczyk? Nic straconego, SDPMKdsWzOMwzDKK wybrał się na tę imprezę, donosząc, jak było, kogo nie było, kto wygłosił mowę i jak to wracał z uroczystości: „słuchając Taki Pejzaż na słuchawkach. Sierpniowy ciepły wiatr. I coś jest w tej piosence”. Kiedy tak szedł, „nad Krakowem przeszła dziwnie pogodna, złamana na pół, słoneczno-atramentowa burza”. Diamentowy lajk, idźmy dalej. Nie zaproszono was na wernisaż wystawy w Muzeum Narodowym? Tolle et lege: „W Gmachu głównym Muzeum Narodowego wernisaż: Geniusz Baroku: Szymon Czechowicz. Tuż przed czerwoną strefą. Uspokojony. Muzyczny. Sztuka gestów, ukłonów, maski obleczone na twarzach i setki niezamaskowanych męczenników, świętych i aniołków w rumianych ekstazach”. Itd., itp. Bardzo polecam profil SDPMKdsWzOMwzDKK i jego próby literackie z gatunku „poetycki marketing”. Zdecydowanie pozostaje on dla mnie najlepszym odkryciem pandemicznego roku w krakowskiej kulturze.
Ale, ale, wracając do roszad na krakowskiej szachownicy kultury, w których zawsze za króla i za wieżę podstawia się królową Potocką, z relacji SDPMKdsWzOMwzDKK dowiedziałem się także, że – uwaga, uwaga! – powstaje nowa „przestrzeń dla kultury w jednym z najpiękniejszych miejsc w Krakowie”. Chodzi o pałac Zbaraskich przy Rynku Głównym, którego to przestrzenie opuszcza Goethe Institut. Będzie się działo, gdyż, jak informuje niezawodny SDPMKdsWzOMwzDKK, budynek „będzie rozbrzmiewać muzyką klasyczną i literaturą, a w amfiladzie od Brackiej powstanie nowa odsłona wystawy Szuflada Szymborskiej w poszerzonym literackim kontekście Krakowa. Na dziedzińcu letnie kino, koncerty, spektakle, spotkania literackie, a w podziemiach działalność Bunkra Sztuki (na czas remontu głównej siedziby, ale mamy nadzieję, że także na dłużej)”. Uwielbiam przestrzenie rozbrzmiewające muzyką klasyczną i literaturą, robi mi się wtedy ciepło w całego człowieka i w ogóle czuję, że jestem człowiekiem przez duże „Cz”. A kiedy są to przestrzenie nowego oddziału Bunkra Sztuki kierowanego przez Maszę Potocką, wiem, jakim szczęściarzem jestem, że mogę mieszkać w Krakowie.
Tak, tak, nie przesłyszeliście się. Kraków, drugie miasto kraju i prawie milionowy ośrodek pretendujący do miana kulturalnej stolicy wszechświata, które już dziś dysponuje aż jedną publiczną instytucją wystawienniczą poświęconą sztuce współczesnej, po tym, jak w nikczemny sposób Bunkier Sztuki stał się jedynie oddziałem MOCAK-u, funduje sobie kolejny oddział Mocako-bunkra. Pal sześć, gdyby Potocka była wybitną kuratorką, świetną dyrektorką i osobą obdarzoną wyjątkowym gustem. Niestety nie jest, o czym wie każdy, kto raz widział przygotowane przez nią wystawy w prowadzonych przez nią instytucjach. Wspaniały podarunek na przypadający w tym roku jubileusz dziesięciolecia istnienia MOCAK-u, jaki Potockiej sprawiło miasto, jest jednocześnie objawem centralizacji prowadzącej w konsekwencji do jeszcze głębszej prowincjonalizacji Krakowa. O sukcesach połączonych pod jednym berłem Potockiej MOCAK-u, starego i nowego Bunkra na Rynku oraz darowanej w grudniu ubiegłego roku królowej Kossakówki doniesie z pewnością w przyszłym roku niezawodny SDPMKdsWzOMwzDKK, ja tymczasem krótko przypomnę wystawiennicze hity Potocka s. p. z o.o. AD 2020.
Jeśli miałbym znaleźć jedną pozytywną cechę królowej Potockiej, byłaby to z pewnością lojalność, jaką darzy swoich ulubionych artystów i artystki. Często są to nazwiska – nie wiedzieć czemu – niespecjalnie hołubione w muzeach i galeriach poza rogatkami Krakowa; to znaczy są tam obecne, ale w zdrowych, rzekłbym, proporcjach. Królowa jednak, jeżeli kocha, to bezwarunkowo, miłość wyznając na przykład pod postacią wystaw indywidualnych. W przejętym Bunkrze zorganizowała takich pokazów w tym roku cztery (Agata Kus, Piotr Lutyński, Adam Rzepecki, Dorota Nieznalska). Spośród czterech wystaw tylko jedna była naprawdę sensowna (Rzepecki) i miała, gdyby ją dobrze poprowadzić, szansę, by stać się istotnym wydarzeniem wystawienniczym. Kuriozalna za to okazała się wystawa Nieznalskiej zatytułowana Sprawa Stanisława Pyjasa, którą najlepiej można określić jako wystawę z oddziału edukacyjnego IPN-u lub prowincjonalnego i niedofinansowanego muzeum narracyjnego przeniesioną do wnętrza galerii sztuki współczesnej. Wystawa, która, słowami samej Potockiej, „reprezentuje nowy nurt sztuki, którego punktem wyjścia są materiały archiwalne” (cóż za nowość!), miała być – słowami samej artystki – „przywróceniem pamięci postaci Pyjasa” (jakby ktoś o nim w Krakowie zapomniał), a stała się co najwyżej karykaturą pracy archiwalnej i prezentacją zbudowaną na zbiorze znanych, rozpoznanych i obiegowych faktów oraz przypuszczeń dotyczących śmierci opozycyjnego studenta. Chciałbym wierzyć, że w przyszłości pracująca z archiwami artystka dojdzie do takich pozostających ciągle poza jej zasięgiem umiejętności jak wykonywanie wstępnego stanu badań i krytyki źródeł, póki co skazani jesteśmy jednak na banalność złej sztuki.
Kiedy Nieznalska wyciągała z archiwum nieznane dotąd dokumenty, interpretując je i łącząc we wspaniały pokaz własnej indolencji, w MOCAK-u przygotowywali niebanalny pokaz z rozpoczętego kilka lat temu cyklu generacyjnego, ukazującego kolejne dekady sztuki Krakowa przez pryzmat pokoleniowy. Bez ironii, pisałem o tym kiedyś dla „Szumu”, sam pomysł jest świetny, gorzej jednak, jak to tutaj bywa, z wykonaniem. A tegoroczne wykonanie planu przebija wszystkie dotychczasowe. Artyści z Krakowa. Generacja 1950–1969, bo o tej wystawie tutaj mowa, szczęśliwie zamknęła się zaraz po otwarciu i – daj Boże – jeśli lockdown potrwa do wiosny, ponownie jej nie otworzą. Zwracam uwagę na niezwykle pomysłowe wygenerowanie tytułowego pokolenia, do którego należeć mają urodzeni po roku 1949 a przed 1970 rokiem. Wychodzi z tego, że członkami jednej generacji są ci, którzy załapali się na marzec 1968 i ci, którzy w dorosłość wchodzili w 1989 roku. Temu majstersztykowi głupoty towarzyszy jeszcze jeden fakt: z 31 uczestników wystawy aż 5 to kobiety! Brawo królowa, brawo MOCAK!
W rozdawanych na ślepo ciosach zapomniałbym całkiem o jeszcze jednej instytucji sztuki współczesnej w Krakowie, dokąd zresztą w lecie posłał mnie „Szum” (było to w tym czasie, kiedy „Polki i Polacy, Rodacy, całkowicie zwalczyliśmy wirusa”). Zapomniałem, gdyż Cricoteka, o której myślę, to jednak instytucja innego formatu i kalibru: dom kultury ku czci jednego artysty. O wystawienniczym chef–d’oeuvre, czyli Widmach pisałem już na łamach „Szumu”, nie będę się zatem powtarzał. Dodam jedynie, że ta najgorsza w tym sezonie w Krakowie i jednocześnie niebezpieczna (dosłownie) dla zwiedzających wystawa bardzo się w mieście podobała i nagrodzona została nawet tutejszym Oscarem połączonym z Noblem – Marką Radia Kraków, która to nagroda jest dobra na wszystko i zamyka usta takim zgorzkniałym krytykom i nieżyczliwym pojebom jak ja.
Wreszcie instytucja arcy-krakowska: Krakowski Salon Sztuki. Największą zasługą tegorocznego Salonu jest to, że się nie odbył. Do dziś chwalę pandemię za ten coup de grâce. Z ambiwalentnymi uczuciami w stosunku do krakowskiego Salonu jest jednak tak, jak z opisanym przez Flauberta syfilisem: każdy trochę ma. I ja też; nawet wobec zgłaszanych wątpliwości. To, co spodobało mi się w tegorocznej edycji to nagrody, jakie jury („Komisja ds. Zapobiegania Nędzy i Rozpaczy”, jak się nazwali, to chyba ma być zabawne) przyznało kilku krakowskim miejscom, które w przeciwieństwie do opisanych powyżej instytucji publicznych i ich żałosnego poziomu, ciągle w Krakowie powstają, trwają, stanowią interesującą dla nich przeciwwagę i ratują to miasto. A te, to między innymi, Jak Zapomnieć, Elementarz dla mieszkańców miast, CSW Wiewiórka i (zwłaszcza) Fundacja Nośna. Wśród miejsc pozainstytucjonalnych wymienić też chciałbym galerię mieszczańskiego złotego środka, pokazującą zwykle rzeczy nie tyle mądre, co zwyczajnie ładne, salonowe prêt-à-porter nad kanapę lub do gabinetu. Mam na myśli Galerię Widna i bardzo ładną wystawę Hot Stuff Kingi Nowak i Jana Możdżyńskiego (ulubionego dziś – jak Polska długa i szeroka – salonowego, spod znaku juste milieu malarza mieszczańskich filistrów).
Z ambiwalentnymi uczuciami w stosunku do krakowskiego Salonu jest jednak tak, jak z opisanym przez Flauberta syfilisem: każdy trochę ma. I ja też; nawet wobec zgłaszanych wątpliwości.
Reszta niestety, włącznie z ograniczoną właściwie dziś do tylko jednego poza Krakowem ośrodka (Tarnowa) na tzw. prowincji, któremu pandemia chyba bardzo dała się we znaki, jest milczeniem. Byle do nowego roku. Moje życzenia noworoczne: koniec pandemii, detronizacja królowej Potockiej za pomocą edyktu o emeryturze, no i może jeszcze luksusowo wydany tom złożony z wyboru postów SDPMKdsWzOMwzDKK.
Łódź
Cześć i chwała bohaterkom, na pohybel urzędnikom
Marcin Polak
Polityka jest niekulturalna, a prawdziwej kultury można doświadczyć na spacerze w parku z przyjaciółmi artystami i artystkami. Nie żebym był wyjątkowym pesymistą, ale ten rok do wesołych nie należał, więc na początku kulturalne, ale jednak kity.
Kulturę w czasie tego dziwnego, pandemicznego roku w jakimś stopniu definiuje polityka władz miejskich, tylko jaka polityka? Chciałoby się w tym miejscu napisać, że polityka wsparcia dla artystów i artystek. Cóż, w Łodzi (reklamowanym hasłem „Łódź kreuje”) obniżki czynszu w pracowniach to chyba jedyny, mikroskopijny gest ze strony władz. Pracownicy Wydziału Kultury chełpią się niebywałym sukcesem, czyli wstrzymaniem zapowiadanych przez panią prezydentkę cięć stypendiów artystycznych i grantów na kulturę. Urzędnicy egzamin z PR-u zdali na piątkę, całą resztę – delikatnie mówiąc – oblali czy raczej olali. O dodatkowym naborach czy choćby drugich turach konkursów łódzcy twórcy i twórczynie oraz przedstawiciele NGO mogli pomarzyć. Nawet jeśli gdzieś znalazły się fundusze, były zupełnie niewykorzystane – jak w programie Kultograntów, gdzie z miliona do wydania przyznano granty na 160 tys. Nie ogłoszono kolejnych naborów, nie przesunięto funduszy na inne rozwiązania wspierające artystów – argumentowano to słabym poziomem nadesłanych propozycji (!). Ach, gdyby tak można było oceniać urzędników i wynagradzać w zależności od jakości pracy w kulturze.
Kopniakiem w empatię i multi-kulti. Festiwal Łódź Czterech Kultur „Współistnienie”
Ktoś za tę kulturę w końcu odpowiada, ale chyba nie w Łodzi. Wiceprezydenci odpowiadający za kilka odcinków, w tym właśnie kulturę, znają się może na jakiś innych dziedzinach, jednak na pewno nie na kulturze. Mówiąc wprost, mamy sytuację, w której żadna z osób w wydziałach odpowiadających za kulturę na kulturze się nie zna. Oprócz tego niewiele może – zawsze w kuluarowych rozmowach pojawia się ten sam wyświechtany argument: „Bardzo bym chciał, ale jest jeszcze ktoś tam wyżej, nie wszystko ode mnie zależy”. My, tworzący kulturę, wielokrotnie słyszeliśmy to z ust urzędników, dyrektorek, wiceprezydentów ds. kultury, pani prezydent i jej doradców. Na końcu tego wszystkiego jest minister kultury, a on zawsze może powiedzieć, że to wina miasta, ewentualnie Tuska. Czyli najczęściej winni są ci wyżej, brak funduszy (strasznie zużyta płyta), dziennikarze (chociaż tych w naszym urzędzie pracuje już kilkudziesięciu), rektorzy szkół, a przede wszystkim źli artyści, społecznicy, PiS i wspomniany Tusk.
Skoro jesteśmy przy PZPR, przepraszam – PiS, to mam wrażenie, że w niektórych obszarach, rządzący Łodzią niewiele się różnią od partii. W kulturze w czasie pandemii jakby mniej się dzieje, tymczasem w wydziale kultury ma miejsce tajemniczy wzrost zatrudnienia, szczególnie na najwyższych stanowiskach – taki mały wydział, a zrządzany jest przez dyrektora i dwóch wice. Wydział solidarnie odporny na wszelką krytykę (to też w duchu „jedynej słusznej linii partii”). Twórcy, którzy próbują coś konstruktywnego w zakresie kultury w tym mieście zrobić i nie boją się krytykować władz, np. inicjatorzy Manifestu Wolnej Kultury Łodzi, są karani brakiem dotacji. Wspólny dialog? Przypominam debaty wokół Manifestu, na których byli wszyscy, tylko nie urzędnicy. Akurat mamy w mieście ogromny konflikt w sprawie centralizacji łódzkich domów kultury. Przeciwko są wszyscy, ale z urzędem nie ma żadnej merytorycznej dyskusji – chyba, że nad projektem logotypu nowo powstałej instytucji. Konkursy na dyrektorów instytucji? Te łódzkie mają już taką renomę, że prawie nikt w nich nie chce startować. Mamy nierozstrzygnięty po raz drugi konkurs w Muzeum Miasta Łodzi, w Teatrze Nowym i teatr, w którym dyrektor zaraz po wygranym konkursie poszedł na zwolnienie.
Galerii w Łodzi jak na lekarstwo, ale kilka zasługuje na uznanie. Szczególnie galeria Pracownia Portretu. Mimo przeciwności losu, ta niekomercyjna przecież galeria działa już od kilku ładnych lat, jej właściciele finansują działalność z własnej kieszeni, współpracując przy tym z artystkami i artystami z całego świata.
Jesteśmy również w trakcie rozstrzygnięcia konkursu na stanowisko dyrektora w Galerii Miejskiej, gdzie cudem udało się zaprosić do komisji przedstawiciela środowisk twórczych, wskazanego przez stronę społeczną, a nie ZPAP czy sam urząd. Cóż, nadzieja umiera ostatnia, ale obawiam się, że nasi kompetentni urzędnicy głosują tak samo jak kompetentni dyrektorzy (powołani bez konkursu) przysłani do komisji przez ministerstwo. I tym sposobem galeria miejska, jak była zaściankową galerią gdzieś na peryferiach obiegu galeryjnego, taką zostanie – czyli po prostu kolejną galerią ASP, która służy głównie środowisku związanemu z tą uczelnią. Nawet jak masz kompetencje, doby program, rekomendację Mariny Abramović, wszystkich dyrektorek najważniejszych polskich galerii, to nic nie znaczy wobec braku tej jednej jedynej, najważniejszej rekomendacji – łódzkiej ASP! W tym momencie czuję się zobligowany, aby przybliżyć działalność Galerii Miejskiej w Łodzi, bo przecież nikt spoza miasta jej nie odwiedza. W praktyce program tej instytucji wygląda mniej więcej tak: wystawa profesora, kolegów profesorów profesora z innego miasta, wystawa adiunktów, jubileusz 70-lecia związku plus trochę studentów na odwal. Całość działalności galerii wydaje się bardzo anachroniczna i archaiczna – objawia się to na różnych poziomach: zarówno jeśli chodzi o poziom artystyczny i merytoryczny wystaw, jak i sposób promocji poszczególnych wydarzeń. Wytrwałym i zainteresowanym polecam zajrzeć do spisu recenzji w „Szumie” – stawiam dobrego browara za odnalezienie recenzji z tej wspaniałej, łódzkiej galerii. Dla jasności, w szkole mamy wiele dobrych artystów i artystek, szczególnie z młodszego pokolenia, ale ASP ma kilka swoich galerii i to powinno wystarczyć. Swoją drogą, byłoby fajnie, gdyby komuś się chciało policzyć liczbę wystaw osób związanych z łódzką ASP w Galerii Miejskiej w Łodzi ciągu ostatnich dziesięciu lat. Może wtedy udałoby się ustalić, czy jest to galeria sztuki, progresywne miejsce, do którego przyjeżdżają widzowie i artyści z innych miast, czy punkt do nabijania punktów dla wykładowców.
W perspektywie końca kadencji na stanowiskach dyrektorskich w najważniejszych łódzkich instytucjach o znaczeniu ogólnopolskim i międzynarodowym, i potencjalnych złych wyborach czy nadaniach bezkonkursowych przez MKiDN (już niedługo także jako ministerstwo Sportu) w jednej z tych instytucji – miasto powinno za wszelką cenę organizować konkursy w taki sposób, żeby wygrywali je najwyższej klasy fachowcy i fachowczynie.
Posiedzenie komisji konkursowej MGS w Łodzi odbyło się w poniedziałek 7 grudnia, a trzy dni wcześniej ukazał się list młodych artystów i artystek dotyczący przebiegu Triennale Młodych w Orońsku z zarzutami skierowanymi wobec kuratorki Marty Czyż. Podobno list jest wezwaniem do dyskusji, jest jednak napisany w bardzo osobistym tonie, w takiej formie, że trudno z nim podjąć jakikolwiek dialog. To zapewne przypadek, że triennale odbyło się już jakiś czas temu, a list ukazał się trzy dni przed konkursem, a w komisji zasiadał dyrektor Centrum Rzeźby w Orońsku. Jak wiadomo, przypadki się zdarzają, ale nie robi to pozytywnego wrażenia. Skoro zarzuca się komuś brak profesjonalizmu, może warto było sprawdzić terminy i zaczekać z publikacją?
Taki list można napisać o co czwartej wystawie – o kuratorach, instytucjach i ich pracownikach, także o artystach. Z jednej strony zawsze warto wspierać młodych, z drugiej strony pretensje (nie nazwałbym tego zarzutami), że kuratorzy nie pozwolili nic przestawiać kilka godzin przed wystawą, dziwnie pachną mi gimnazjum. Mam wrażenie, że list napisał ktoś, kto brał udział w pierwszej wystawie w życiu, nigdy nie współpracował z kuratorem czy kuratorką – a przecież tak nie było. Wpisując się w retorykę niektórych komentarzy mógłbym powiedzieć, że gdyby kuratorem Triennale Młodych był mężczyzna, reprezentujący dużą i ważną instytucję, to taki list by nie powstał. Będąc świadomym twórcą może warto zauważać też kontekst miejsca, jego specyfikę wynikającą z politycznych koneksji, dostrzegać trudności organizacyjne i przede wszystkim warto pomyśleć o formie dialogu, która nie będzie publicznym linczem.
Zamykając temat polityki kulturalnej – władze Łodzi właśnie ogłosiły nową strategię rozwoju miasta „Łódź jutra. Idea dla miasta” w dziedzinie kultury. Nie wiem, czy jest sens o tym wspominać, skoro miasto nie rozliczyło się z niezrealizowanej strategii rozwoju kultury przyjętej w 2012 roku oraz nie wykorzystało diagnozy i ustaleń Regionalnego Kongresu Kultury z 2011 roku. Ogromna praca analityczna i ekspercka została po prostu zaprzepaszczona. Cóż, prawdziwa kultura nie tworzy się na kartkach zapisywanych przez urzędników, tylko dzięki niezależnym od miasta twórcom i kuratorom.
I w tym momencie możemy zaprezentować tegoroczne hity łódzkiej kultury. Galerii w Łodzi jak na lekarstwo, ale kilka zasługuje na uznanie. Szczególnie galeria Pracownia Portretu – to jeden z podmiotów zawsze pomijanych w miejskich dotacjach, z przyczyn o których wspominałem wcześniej. Mimo przeciwności losu, ta niekomercyjna przecież galeria działa już od kilku ładnych lat, jej właściciele finansują działalność z własnej kieszeni, współpracując przy tym z artystkami i artystami z całego świata. Z czterech wystaw zorganizowanych w tym roku szczególną uwagę zwróciłbym na wystawę Agaty Cieślak Gdziekolwiek albo wcale – wystawę o tym jak my, jako pracownicy i pracownice sztuki, dokładamy swoje cegiełki do świata pełnego wyzysku. Artystka stawia tu pytania o sensowność uprawiania sztuki w dobie tylu poważniejszych problemów; czy jest sens się nią zajmować, kiedy wszystko się wali? Katarzynie Adamczewskiej i Maćkowi Łuczakowi, czyli prowadzącym galerię, należy się oczywiście hit.
Jak zwykle nieźle radziła sobie Galeria WY, trochę już mniej łódzka po wyprowadzce kuratorek do Grodziska (czyli jednak w stronę Warszawy). Na szczęście wyprowadzka nie przeszkadza w dalszej współpracy z łódzkim artystami i artystkami, chociażby na tegorocznej edycji WGW. Klasyków natomiast hołubiła WY w swojej drugiej odsłonie festiwalu prezentacji zasłużonych galerii – tegoroczna edycja poświęcona była Galerii Wymiany założonej przez Józefa Robakowskiego i Małgorzatę Potocką. Wystawa Organica. Zapisy mechaniczno-biologiczne oraz performance artystek wyłonionych w open callu odbyły się w Muzeum Sztuki w Łodzi. Mimo wielu estetycznych i duchowych doznań na czele z głośną mikrotransmisją z ciała Edki Jarząb, najbardziej cieszyła możliwość samego uczestnictwa i żywego kontaktu z ludźmi.
Mamy też w Łodzi nowa galerię sztuki – Art Hub Rydzowa, która działa w ciekawym miejscu, czyli pawilonach handlowych na łódzkim osiedlu Teofilów. Fajnie się zapowiada, a będzie jeszcze lepiej, kiedy jej twórca Piotr Pasiewicz poczuje się w pełni galerzystą i kuratorem i odpuści prezentacje „ja plus zaproszony artysta”. Kibicuję!
Nie mogę też nie wspomnieć o tym, co prezentujemy w ramach cyklu Podróże do miejsc z widokiem na końce światów. Galeria Czynna w Muzeum Sztuki. Odeszliśmy trochę od tego, co lubimy najbardziej, czyli pokazywania sztuki w miejscach nieoczywistych, ale dla nas nadrzędnym celem jest promocja młodych artystek i artystów, a miejsce niewątpliwie temu sprzyja. Mimo iż muzea są zamknięte, a galerie otwarte, w tym przypadku Galeria po prostu była Czynna w witrynie Muzeum Sztuki. Pierwsza odsłona cyklu odbyła się w dwóch lokalizacjach: Lava Grotto (listen patiently what magma says) Kuby Stępnia wybrzmiała w wulkanicznej grocie w Parku Helenowskim, potem została przeniesiona do witryny w muzeum. Ta część, kiedy artysta zagrał swoją operę w XIX-wiecznej sztucznej grocie (jak głosi miejska legenda, została ona zbudowana z tufów wulkanicznych przywiezionych spod Wezuwiusza) przy akompaniamencie tropikalnej pogody, z potajemnie zaproszonymi dawno niewidzianymi przyjaciółmi – dla mnie była po prostu hitem. W kolejnych odsłonach zaprezentowaliśmy Aleksandrę Sarnę, Wiktorię Walendzik i Jana Baszaka. Wciąż do oglądania w witrynie muzeum.
Skoro jesteśmy przy Muzeum Sztuki, wydaje mi się, że muzeum w tych trudnych chwilach stanęło na wysokości zadania. Niektóre instytucje uznały, że pandemiczny czas trzeba przeczekać w domowo-biurowym zaciszu, ale muzeum postawiło na kontakt z publicznością, artystkami i artystami – stawiając na kulturę wsparcia, zapewniając im pracę w tym trudnym okresie. Praca = Dokumentacja Wyobraźni, czytanki, rezydencje na Instagramie to kilka z projektów, które moim zdaniem bardzo dobrze wybrzmiały w czasie pandemii. Do tego wspomniany wcześniej festiwal Galerii Wymiany. Z kolei z wystaw muzealnych, kiedy doświadczenie sztuki było bardziej organiczne, hitem była wystawa Teresy Tyszkiewicz, której niestety artystka nie doczekała. Na wystawie Teresa Tyszkiewicz: dzień po dniu oglądaliśmy prace artystki, która przez lata tworzyła poza zasięgiem naszego wzroku, od momentu wyjazdu z kraju, bez specjalnego zainteresowania widzów i instytucji. Bardzo udaną wystawą w MSŁ jest Płonący dom. Wybór z kolekcji Antoine’a de Galberta. Wystawa odbywa się w ramach Fotofestiwalu – ten, mimo że, w tym roku miał być festiwalem „przejściowym” przed hitową przyszłoroczną edycją poświęconą Łodzi, okazał się bardzo ciekawym wydarzeniem zwracając się w stronę archiwów i kolekcji.
W mieście, w którym galerie raczej znikają niż się pojawiają, cieszy międzyuczelniana współpraca Uniwersytetu Łódzkiego, ASP i Szkoły Filmowej oraz ożywienie zapomnianego budynku, co wydarzyło na fotofestiwalowej wystawie Ko#lekcje.
Inne ważne muzeum – Włókiennictwa – jak większość muzeów i galerii miało pecha do terminów – swoją jubileuszową wystawę Działy otwarte / Działy zamknięte otworzyło tylko na jeden dzień. Główna kuratorka muzeum, Marta Kowalewska, zdecydowała się zbudować ekspozycję wokół trzech kolekcji: tkaniny artystycznej, tkaniny przemysłowej i odzieży. Do współpracy zaprosiła artystki: Dominikę Krogulską-Czekalską i Małgorzatę Markiewicz oraz kuratora i krytyka mody Marcina Różyca. Małgorzata Markiewicz przyjrzała się historii instytucji z perspektywy własnej praktyki artystycznej. Zrealizowana przez nią Meduza jest uosobieniem wypartych pragnień i popędów, ujarzmionych w kobiecie przez kulturę, strach przed nią, jest też strachem przed twórczą mocą kobiet. Strach przed kobietami wybrzmiewa też w kolejnej pracy, czyli Tkaninach podwójnych, które są tkaninami nawiązującymi do starszych tekstów z publikacji CMWŁ. Markiewicz zwróciła uwagę na brak konsekwencji w stosowaniu żeńskich końcówek – im wyższe w hierarchii stanowisko, tym częściej kobiety tytułowały się (lub tytułowano je) po męsku, stosując jednak feminatywy do opisania mniej prestiżowych funkcji. Czyli sprzątaczka tak, dyrektorka nie. Wiadomo, kobieta dyrektorka to dyrektor. Dobre, choć najciekawsze być może jeszcze przed nami – podobno dyrektorka muzeum chce wprowadzenia feminatywów do oficjalnego nazewnictwa muzealnego.
Na koniec o wydarzeniu pozainstytucjonalnym, organizowanym poza oficjalnym obiegiem, czyli Cyfrotece. Oprócz wystawy głównej festiwal składał się z kilku wydarzeń, performansów, spotkań, koncertów i wystaw, m.in Józefa Robakowskiego – w garażowo-industrialnych prywatnych przestrzeniach wystawienniczych. Może tak wygląda przyszłość sztuki? W Cyfrotece najfajniejsza była sama energia i trochę partyzancka idea tworzenia wystawy, a także możliwość spotkania w nieskrępowanej sytuacji otwartej wystawy, robionej prawie za zero złotych. Kuratora i pomysłodawcę Cyfroteki, Marcello Zamenhofa, dodaję do działu hitów.
W ostatnim czasie sytuacja na świecie, a już na pewno w Polsce nie napawa optymizmem – więc w ostatnim akapicie wątek pesymistyczno-optymistyczny. Największym kitem mijającego roku oprócz wiadomo czego jest oczywiście opresyjna postawa państwa. Tu słowa uznania należą się artystkom i artystom zaangażowanym w protesty i inne działania. Sporo jest takich, o których nie mogę napisać, ale praktyki Pawła Kowzana, jego strategie – np. rozgłaszanie haseł przy użyciu nazwy sieci wi-fi oraz hurtowa produkcja łapek-transparentów rozdawanych i używanych masowo na demonstracjach – zasługują na uznanie. Uznanie należy się tym wszystkim tym młodym osobom, które się zwyczajnie nie boją i chce im się tworzyć hasła i transparenty, a przed wszystkim być i uczestniczyć. Cześć i chwała bohaterkom i bohaterom. Hit!
Z wydarzeń okołoartystycznych i okołołódzkich, to jeszcze na sam koniec końców premiera… Cyberpunk 2077. Wieść gminna niesie, że firma, która odpowiada za superprudukcję, powstała na łódzkich Bałutach. Nawet z Łodzi można przenosić góry. Trzymajcie się!
Poznań
Intersekcjonalnie i solidarnie (z jednym wyjątkiem)
Tomek Pawłowski Jarmołajew
Ten rok spędziłem w kilku miejscach, na zmianę mieszkając, rezydując i pracując w Białymstoku i Zielonej Górze, by pod koniec roku trafić na Dolny Śląsk. Zawsze jednak jedną nogą pozostawałem w Poznaniu, gdzie jest moja skrzynka pocztowa i kawałek serca.
Jeszcze w styczniu, zanim to wszystko się zaczęło, doświadczyłem wyjątkowego podwójnego wydarzenia w Domie – performansu A Very Sacred Union, czyli queerowych zaślubin przygotowanych przez społeczność zagranicznych studentów i studentek UAP w składzie Dylan Kerr, Luke Scott, Jack Scollard i Agata Kneć (o czym w lutym pisałem dla magazynu poptown.eu), oraz wystawy $ave us from our Saviours, prezentującej fotografie z zina pod redakcją Aleksandry Kluczyk dającego głos osobom pracującym seksualnie. Nie znam drugiego offspejsu w Polsce, który w taki sposób realizowałby zaangażowany program. Tego wieczoru ponownie uwierzyłem w Poznań. Choć planowałem wyjechać już na dobre, zdałem sobie sprawę, że chcę być w tym mieście nadal, nawet jedną nogą, że chcę tu wracać, działać i robić kolejne rzeczy.
ABC solidarności
W pierwszych dniach 2020 roku w Galerii Miejskiej Arsenał dobiegała końca wystawa Kreatywne stany chorobowe: AIDS, HIV, rak poświęcona doświadczeniu choroby i traktująca ją jako twórcze paliwo. W przeciwieństwie do Ja i AIDS z 1996 roku – prezentacji artystów związanych z Kowalnią, której krytyczną lekturę w ramach wystawy przeprowadziła badaczka Luiza Kempińska – w Arsenale można było zobaczyć szeroki wybór prac seropozytywnych artystek i artystów, w tym Szymona Adamczaka i Bartka „Arobala” Kociemby. Zespół kuratorsko-badawczy Kreatywnych stanów chorobowych w swoim manifeście postulował: „Zarządzamy chorobowe dla wszystkich!”. Nikt się jednak nie spodziewał, jak szybko ich żądanie wejdzie w życie, mimo że już wówczas docierały do nas informacje o nowym wirusie z Wuhan.
Wystawa Kreatywne stany chorobowe jest ważna w kontekście pandemii nie tylko ze względu na przywołaną przepowiednię. Może również służyć jako rodzaj solidarnościowego narzędziownika, bo pokazuje jak budować sieci wsparcia i wzajemnej pomocy w sytuacjach zepchnięcia na margines systemu i społecznej stygmy. W manifeście osoby chore nazwane są „awangardą radykalnej demokracji”, od których możemy uczyć się solidarności. To ostatnie pojęcie dało o sobie znać w mijającym roku na wielu polach, domagając się już nie tylko dyskutowania o nim, ale użycia w praktyce. W przypadku naszego środowiska oznaczało to solidarność z artystami, artystkami i szerzej – osobami pracującymi w polu kultury i sztuki. W Poznaniu tej solidarności było na szczęście dużo. Sama Galeria Miejska Arsenał bardzo szybko zareagowała na lockdown, oferując osobom, które miały dla niej pracować wypłacenie części honorariów za odwołane lub przełożone projekty. Galeria jeszcze przed ponownym otwarciem instytucji organizowała też dyskusje pod hasłem „Domowy Arsenał”, dotyczące wpływu pandemii na pole kultury i sytuacji osób w nim pracujących. W końcu, we współpracy z Wydziałem Kultury i Radą Miasta galeria ogłosiła otwarty nabór na zakup prac do kolekcji, do którego mogły się zgłaszać osoby związane ze środowiskiem poznańskim. Nabór ten miał na celu wsparcie zwłaszcza tych osób, które znalazły się w trudnej sytuacji ekonomicznej spowodowanej przez pandemię. Pandemia umożliwiła więc realizację dobrej praktyki, która zdaje się oczywista, a do tej pory nie miała miejsca – czyli wzmacnianie lokalnego środowiska artystycznego poprzez budowanie kolekcji. Miejmy nadzieję, że to dopiero pierwszy krok. Z kolei redakcja „Czasu Kultury” uruchomiła nabór Praktyki na pandemię, czyli propozycję współpracy dla osób tworzących kulturę w Poznaniu i Wielkopolsce. Oferta obejmowała publikację dowolnych materiałów i była skierowana do osób bez stałego zatrudnienia. Podobnym naborem był konkurs Ciąg dalszy nastąpi zorganizowany w maju i grudniu przez Wydział Kultury we współpracy z kilkoma instytucjami, m.in. Centrum Kultury Zamek czy Teatrem Ósmego Dnia. Konkurs był skierowany do osób, które znalazły się w trudnej sytuacji ekonomicznej. Co ciekawe, konkurs dotyczył pomysłów i projektów, których realizacja nie była wymagana. Osoby zgłaszające się otrzymywały jednorazową zapomogę w wysokości 4 tys. złotych brutto. Wydział Kultury przeznaczył również dodatkową pulę środków na stypendia dla twórców – tym razem nie tylko „młodych” do 30-go roku życia, jak było do tej pory. I stypendiami nagrodził nie kilkanaście, ale kilkadziesiąt osób.
Wydaje się, że w Poznaniu feminizm i queer to nie tylko sezonowe mody, ale wręcz rodzaj nowego kanonu. W polu kultury jest to na tyle obecna tematyka, że zdaje się być ona swoistym kulturalnym DNA miasta.
W Poznaniu solidarność dotyczyła także protestujących grup. Niezwykle częstą praktyką było wieszanie flag: gmachy poznańskich instytucji zdobiły na zmianę flagi Moniki Drożyńskiej, tęczowa, białoruska i błyskawica Strajku Kobiet. Czasem kilka na raz. Tutaj najbardziej spektakularnym gestem odznaczyła się Scena Robocza z kilkudziesięcioma tęczowymi flagami rozwieszonymi na kilku piętrach dawnego Kina Olimpia. Wisiały tak dobre kilka miesięcy (a może nadal wiszą) i za każdym razem, jak przechodziłem obok, bardzo się z tego cieszyłem i czułem dumę.
W tym kontekście niezwykle ważnym wydarzeniem była demonstracja z 10 sierpnia. A tak właściwie, to dwie demonstracje: jedna w solidarności z obywatelami Białorusi i druga z osobami zatrzymanymi na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Obie demonstracje odbywały się o tej samej godzinie, ale w dwóch różnych miejscach; następnie spotkały się razem na Placu Wolności, co znowu jest poruszającym przykładem intersekcjonalnej walki.
Kolory, nastroje i tematy, które trzęsły ulicami Poznania (i nie tylko) uchwyciła instalacja Sergeya Shabohina Marmur społeczny, która w październiku stanęła przed Teatrem Polskim w ramach Festiwalu Bliscy nieznajomi. Praca białoruskiego artysty, który wiosną tego roku przeprowadził się z Białegostoku do Poznania formą nawiązuje do pomnika Lenina na Placu Niepodległości w Mińsku – miejsca, które podczas tamtejszych protestów kilkakrotnie przeistaczało się w spontaniczną wystawę, gdzie osoby protestujące pozostawiały flagi, transparenty, hasła. Shabohin odtworzył formę pomnika z materiału imitującego marmur – porównując jego charakter do struktury politycznej współczesnej Białorusi. Początkowo artysta chciał, żeby instalacja była miejscem okazywania solidarności obywatelom i obywatelkom Białorusi. Szybko jednak w jej przestrzeni wypączkowały również hasła i transparenty związane z październikowymi protestami kobiet.
Feministyczno-queerowe DNA: od artywizmu do działania
Wracając do opisanego na początku wieczoru w Domie. Czemu mógł się wydarzyć właśnie w Poznaniu? Otóż wydaje się, że w Poznaniu feminizm i queer to nie tylko sezonowe mody, ale wręcz rodzaj nowego kanonu. W polu kultury jest to na tyle obecna tematyka, że zdaje się być ona swoistym kulturalnym DNA miasta. Dzieje się tak ze względu na wzajemne wpływy i przenikanie się środowisk artystycznych i aktywistycznych. Pracownice kultury po godzinach od lat stają w pierwszych rzędach licznych protestów i kolektywów. Aktywnie skłotują, blokują wycinki, malują po ścianach, uprawiają drag, edukują, wspierają, dumnie wyznają feminizm socjalny (a nie liberalny), piszą i podpisują petycje czy rzucają jajkami w kościoły (do czego jeszcze wrócę). Mówię w rodzaju żeńskim, bo to przede wszystkim kobiety są nestorkami tego nurtu (kocham was, dziewczyny <3). Wspomniane inicjatywy i kolektywy aktywistyczne, w których czynnie uczestniczą artystki oraz te, które w swojej artystycznej działalności stosują zaangażowanie, to m.in. Nowy Byt Feministyczny, Kolektyw Nurkowy Bojka, Lokalni Poznańscy Vougerzy, Siostry Ochydki, Obóz dla Klimatu czy (nasza) Galeria Sandra, żeby wspomnieć tylko kilka z nich. Wątków feministyczno-queerowych nie zabrakło również w tegorocznych realizacjach dyplomowych na UAP, m.in. u Małgorzaty Mycek a.ka. Gosialicious, Sebastiana Prusaczyka czy Dyllanx Kerrx.
Co ważne, wspomniane grupy stale korzystają z narzędzi artystycznych i często wychodzi im to lepiej niż salonowym artywistom. Tutaj na szczególną uwagę zasługuje Nowy Byt Feministyczny, ciało organizujące m.in. feministyczną grupę czytelniczą, ale działające również na ulicy. Jeszcze w kwietniu, podczas pierwszego lockdownu, NBF wyjechała na poznańskie ulice samochodem, na wzór proliferskich vanów, z komunikatem dotyczącym legalnej i bezpiecznej aborcji oraz wsparcia dla ofiar przemocy domowej. W listopadzie aktywistki performatywnie przejęły siedzibę prawicowej TVP Poznań w ramach pierwszego odcinka rozbrajającej TV ABO. Czekam na kolejne odsłony!
Do języka sztuki odwoływała się również Zofia nierodzińska, wicedyrektorka Galerii Miejskiej Arsenał, która w październiku, w ramach protestu, rzuciła jajkiem w kościół garnizonowy na Jeżycach, nazywając swoje działanie performansem. Sprawą nierodzińskiej szybko zajęła się policja, a na początku grudnia postawiono jej zarzut obrazy uczuć religijnych, za co grozi jej kara do dwóch lat więzienia. Artystyczne alibi jest jednak zbędne: gest nierodzińskiej to przejaw jak najbardziej dopuszczalnego obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Na tym przykładzie widać, jak bardzo sztuka nie jest w stanie nadążyć i wpływać na rzeczywistość polityczną, a jej aktywistyczne przejawy są co najwyżej skromnym szeptem w obliczu donośnego krzyku ulicy. Widać było to również w tegorocznym programie wystawienniczym Arsenału, gdzie dominującą formułą prezentowania działań aktywistycznych była gazetka szkolna. Ta przewrotna strategia, obecna zarówno na Kreatywnych stanach chorobowych, jak i Magicznym zaangażowaniu, jest kapitulacją wobec prób budowania reprezentacji protestu; sygnalizuje za to, że prawdziwy protest dzieje się na ulicach, w lasach i w rzekach, a nie w ścianach white cube’a.
Prześnione wystawy a kultura w sieci
Teraz jeszcze trochę o wystawach.
Było ich mało.
Dziwnie je się oglądało.
Trudno nad nimi pracowało.
O ile duże instytucje ze stałymi budżetami jako tako radziły sobie z lockdownem, o tyle dla offspejsów ten rok był wręcz martwy. Tą atmosferą przesiąknięta była wystawa indywidualna Zuzy Piekoszowskiej You are a little soul carrying about a corpse w Łęctwie. To była jedyna wystawa (pomijając dyplom Mai Kopy) zrealizowana w tym roku przez łazarski offspejs, ale za to niezwykle wyczuta. Prace Piekoszewskiej wyglądają, jakby powstały w wyniku współpracy Natalii Karczewską z Inside Job, jest to więc bardzo poznańska sztuka. Poprzez poetycko postapokaliptyczne obiekty i instalacje artystka snuła narrację o technologicznym i egzystencjalnym przemęczeniu, lękach i chorobach, oswajając tym samym tematy śmierci i przemijania. W podobnym tonie wybrzmiewała monumentalna i niezwykle przejmująca wystawa Izabelli Gustowskiej Bezwzględne cechy podobieństwa w Centrum Kultury Zamek, otwarta pod koniec października. To była ostatnia wystawa, jaką widziałem na żywo w tym roku. Oglądałem ją w ostatnich godzinach tuż przed listopadowym zamknięciem instytucji. I płakałem. Płakałem, bo wystawa była przesiąknięta dojmującym poczuciem bezsilności wobec czasu i rzeczywistości. Skupiała jak w soczewce lęki i cierpienia spotęgowane przez pandemię. Choć wcześniej nie przepadałem za sztuką Gustowskiej, uważałem ją za nieaktualną, zbyt uniwersalną, to w Zamku w końcu pojąłem jej wrażliwość i siłę.
Dominującym nurtem wystawienniczym było jednak działanie w sieci. Na tym polu wyróżniało się kilka podejść. Pierwszym z nich było udostępnianie dokumentacji zamontowanych w fizycznej przestrzeni wystaw. Tak robiła między innymi Galeria Skala, której nieodłączną częścią od zawsze są dokumentacje Tomasza Koszewnika. Podczas pierwszego lockdownu na rewelacyjnych zdjęciach można było zobaczyć modną wystawę duetu Oleg & Kaśka Ashes to Ashes. Kolejne podejście to produkowanie kontentu do social mediów w postaci dyskusji, materiałów wizualnych, tekstów itd., co realizował między innymi Pawilon czy Domie w ramach programu What is your Homework? Ostatnia i najtrudniejsza strategia to realizacja wystaw online. Dzięki ministerialnemu grantowi Kultura w sieci udało się to m.in. galerii/kolektywowi Luka. Kolektyw, tworzony głównie przez studentów i studentki Intermediów UAP przy wsparciu kuratorskim Julianny Kulczyńskiej, w kwietniu otworzył wirtualną przestrzeń dla sztuki LUKA 5G, która znalazła miejsce na własnym serwerze w Minecraftcie. W świecie gry odbywały się koncerty, powstawały rzeźby, instalacje, performansy, a nawet całe wystawy, do których zaproszeni byli inni artyści i kuratorki. Reguły panujące w wirtualnym świecie Minecrafta są przeciwieństwem reguł i ograniczonych możliwości panujących w świecie sztuki, co LUKA zgrabnie skomentowała, tworząc konceptualne laboratorium idei w swojej mikrospołeczności.
Na koniec chciałbym wspomnieć o najlepszej i najważniejszej wystawie w Poznaniu tego roku, jaką był Tymczas. Letnia rezydencja Galerii Sandra w Galerii Miejskiej Arsenał. Współkuratorowałam ją razem z Olą Polerowicz i Magdaleną Adameczek, a wzięły w niej udział wszystkie artystki Galerii Sandra 2019. Wymienię je wszystkie z nazwiska, bo to wspaniałe artystki, tworzące najlepszą sztukę w Poznaniu, a nawet całej Wielkopolsce (i Portugalii): ATM 4K (Antkowiak, Pataridze, Pawelczyk, Szypulska), Natalia Karczewska, Karolina Mądrzecka, Maryna Sakowska, Lena Lubińska, Dominika Święcicka, Anna Adamowicz, Katarzyna Wojtczak, Justyna Dziabaszewska, Ula Lucińska, Julia Taszycka, Iwetta Tomaszewska, Paulina Piórkowska, Cristina Ferreira, Martyna Hadyńska, Ana Barata Martins. Pozdrawiam was dziewczyny, a wszystkim innym Polecam te wspaniałe osoby. To było coś. Serio. 100% oryginalnej twórczości i talentu.
Posłowie, czyli uczelnia z kartonu
Empatia, solidarność, intersekcjonalny feminizm, queer, ekologia. Te wszystkie pojęcia i nurty, o których pisałem, a które trzęsą Poznaniem, nie funkcjonują tylko w jednym miejscu, a mianowicie najważniejszej instytucji sztuki w mieście, czyli na Uniwersytecie Artystycznym. To był wyjątek potwierdzający regułę. Tak właściwie to, co się dzieje na tej uczelni, jest najlepszym podsumowaniem 2020 roku w państwie z kartonu, bo sytuacja na UAP jest wiernym odbiciem rzeczywistości politycznej i PiS-owskiego stylu rządzenia. Jest i oblężona twierdza, i arbitralne decyzje bez żadnego trybu, i manipulacje prawne oraz finansowe, ale też kompletnie bezsilne głosy oporu. Dobra zmiana na UAP w tym roku przeprowadziła wybory na rektora zdalnie, chwilę po ogłoszeniu pierwszego lockdownu. Kiedy wszystkie inne instytucje dwoiły się i troiły w inicjatywach wsparcia twórców w trudnej sytuacji, UAP swoich pracowników masowo zwalniał, przeciw czemu protestowały i związki zawodowe, i studenci. Ich głos, jak i głosy wspierające (pod listem w sprawie zwolnień podpisało się kilkadziesiąt absolwentek i absolwentów UAP), były ignorowane. Wierzę jednak, że huragan empatii, solidarności i intersekcjonalnego feminizmu niedługo rozkruszy i te mury. Czego życzę wam wszystkim i sobie w nadchodzącym roku.
Szczecin
Paprykarz mój widzę ogromny
Karolina Plinta
2020 rok był czasem zamknięcia w miastach, ale także prób ucieczki z nich, z reguły na łono natury, lub chociaż gdzieś, gdzie epidemiczne restrykcje nie wydawały się tak dotkliwe. W moim przypadku była to ucieczka z centrum Warszawy na przedmieścia Szczecina, do dzielnicy Północ, gdzie stoi bliźniak typu kostka, wzniesiony w latach 80. przez mojego ojca, pana Plintę. Okolica, przed wojną atrakcyjna turystycznie, dzisiaj jest mocno zaniedbana – do lokalnych ciekawostek zaliczyć można np. ukryty w lesie poniemiecki folwark Alt Buchholz, obecnie w formie wielkiego gruzowiska połączonego z dzikim śmietniskiem, oraz zamkniętą na głucho Wieżę Bismarka na równie zaśmieconym Uroczysku Kupały. Jeszcze do niedawana obok mojego domu stał wielki pomnik poświęcony radzieckim żołnierzom zdobywającym Szczecin, ale w ramach dekomunizacji przestrzeni miejskiej znikł – teraz głównymi estetycznymi wyróżnikami na mojej ulicy są stara kamienica, utrzymywana od lat przez dewelopera w stanie półruiny (kiedyś, jakieś 20 lat temu, była tam biblioteka), sklep Żabka i kręcący się obok niego kurczak z rożna. Niby nic specialnego, ale nawet taki widok może dać do myślenia, tak więc przy okazji przeczekiwania korony zaczęłam uważniej przyglądać się lokalnym wydarzeniom i dyskusjom. Dzięki temu mogłam się przekonać, że mimo chętnie powtarzanego przez Stacha Rukszę stwierdzenia, że Szczecin to jedno z najbardziej liberalnych miast w Polsce, także i tutaj zaobserwować można było wszystkie polskie problemy Anno Domini 2020.
1. Akademia jest kobietą
Na początek coś pozytywnego – Akademia Sztuki ma nową rektorkę, dr hab. Mirosławę Jarmołowicz, która w wyborach (online) pokonała dotychczasowego rektora, prof. Dariusza Dyczewskiego. To dobra wiadomość dla wizualników, którzy do tej pory zostawali trochę w cieniu wydziałów muzycznych, a także kamień milowy w historii wyższego szkolnictwa artystycznego w Polsce – dr hab. Jarmołowicz jest bowiem rektorką-pionierką. Kolejną ważną i chlubną decyzją było wpisane feminatywów do statutu AS, za co akademia została wyróżniona przez Kapitułę Nagrody Sztuki im. Marii Anto & Elsy von Freytag-Loringhoven. Gratulacje!
2. Seniorka-saperka
Na pierwszy rzut oka prof. Inga Iwasiów to zupełnie spokojna amatorka spacerów po okolicznych parkach i lasach, dokumentowanych pieczołowicie w mediach społecznościowych, jeśli ją jednak sprowokować, nie owija w bawełnę. Za udział w Strajku Kobiet i wielokrotne sugestie w stosunku do władzy, że czas już wypierdalać, minister Czarnek domagał się dyscyplinarnego ukarania profesorki. Środowisko akademickie stanęło za Iwasiów murem, wniosek o dyscyplinarkę został rozpatrzony negatywnie, a profesorka po raz kolejny udowodniła, że jest czołową szczecińską feministką-saperką. Lub też, jak przystało na okolice nadbałtyckie, Szczupaczką.
3. Lewacki przyczółek w „Wolnym” Mieście
Trafostacja Sztuki, choć dużą część roku musiała pozostać zamknięta, szczecińską publiczność rozgrzewała akcjami ulicznymi. We wrześniu Trafostacja razem ze szczecińską Lambdą podjęła się odnowienia muralu pod Trasą Zamkową, poświęconego miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego. Pomysł na mural wyszedł od lokalnych aktywistów LGBT, jednak odsłonięte w czerwcu malowidło zostało zniszczone po dwóch dniach. Także jego odnowiona wersja nie przetrwała długo, ale akcja z odnowieniem zyskała sporą medialną widzialność, a dzięki Trafo grafika z muralu została później pokazana na miejskich przystankach. Z kolei przy okazji Strajku Kobiet Trafostacja wywiesiła w całym mieście ikoniczne plakaty Barbary Kruger Twoje ciało jest polem walki. Z wystaw, które udało się pokazać w tym roku w Trafostacji hitem była retrospektywa Zorki Wollny – była to prezentacja z jednej strony atrakcyjna dla szerszej publiczności, z drugiej – dająca ciekawy wgląd w twórczość artystki także z perspektywy specjalistów. Dla „Szumu” obszernie pisał o niej Stach Szabłowski (nr 30/2020). Interesująco wypadła wystawa Bogny Burskiej Krew i cukier, która nabrała dodatkowej aktualności w kontekście Strajku Kobiet. Kitem była za to kolejna odsłona rezydencyjnego cyklu The New Dictionary of Old Ideas, realizowanego razem z praską MeetFactory. Jeśli mam być szczera, nie podobała mi się żadna prezentacja z tego absurdalnego, czesko-pomorskiego cyklu, a tegoroczna odsłona okazała się szczególnie bełkotliwa. Z tematem Europy Środkowej lepiej poradził sobie Jakub Gawkowski, który przygotował dla TRAFO ambitną wystawę opowiadającą o transformacji krajów postkomunistycznych po 2004 roku, czyli momencie akcesji do Unii Europejskiej. Niestety z powodu lockdownu niewiele osób mogło ją zobaczyć – ale może jakaś inna galeria w Polsce zdecyduje ją jeszcze pokazać? Jak pokazuje przykład Trafostacji, temat Mitteleuropy da się wcisnąć wszędzie.
Teraz pół Szczecina czeka z niecierpliwością na wystawę Co sobie kto na swój temat wymyśli, zapowiadaną jako wystawa o Szczecinie i jego tożsamości. Lockdown dla instytucji sztuki się wydłuża, na otwarcie więc jeszcze poczekamy, tymczasem na fasadzie Trafostacji już rozbłysł neon „Wolne Miasto Szczecin” Andrzeja Wasilewskiego (we współpracy z Mikołajem Iwańskim), zapowiadający prezentację. Niektórzy już są oburzeni, bo słowo „wolne” kojarzyć się ma z językiem niemieckim.
4. Tożsamościowy trójkąt bermudzki
Skoro już jesteśmy przy temacie relacji polsko-niemieckich, trzeba wspomnieć, że Szczecin, oprócz tego, że jest najbardziej liberalnym miastem w Polsce, wydaje się być także jednym z bardziej zakompleksionych. Kompleks prowincji (nie radzę wspominać, że jest się z Warszawy), kompleks wobec niemieckiej spuścizny (lub wynikająca z nacjonalizmu niechęć do Niemców), w końcu problem z PRL-owską przeszłością (czyli na dobrą sprawę głównym kontekstem tożsamościowym, jakim dysponują mieszkańcy Ziem Odzyskanych), to mieszanka wybuchowa. Ktoś się chyba powinien tym zająć… Może Centrum Dialogu Przełomy? Niestety nic z tego. Oprócz świetnego budynku i fajnej wystawy stałej CDP nie robi zbyt wiele, żeby pogłębiać lokalny dyskurs tożsamościowy – ponoć dyrekcja cierpi na głęboką niechęć do komuchów i skupia się na kulcie JP II.
Wielka puszka z kultowym Paprykarzem Szczecińskim autorstwa Bogusława Dydka miała szansę stać się lokalnym turystycznym must see – a przy okazji była wartym docenienia ukłonem w stronę starych pracowników Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich Gryf, gdzie powstał przepis na legendarny szczeciński specjał.
5. Pomnikoza
Szczecinianie są umiarkowanymi entuzjastami sztuki współczesnej, i mimo wysiłków głównej polityczki od sztuki, Edyty Łongiewskiej-Wijas (która na początku roku rzuciła legitymacjami KO i Nowoczesnej i działa w radzie miasta jako niezrzeszona), w mieście ciągle pamięta się porażkę Frygi Maurycego Gomulickiego i podaje ją jako pierwszy argument przeciwko sztuce współczesnej. Co ciekawe, tej niechęci do współczesności towarzyszy duże parcie na rozmaite realizacje pomnikowe lub rzeźbiarskie powstające jako zwycięskie projekty Szczecińskiego Budżetu Obywatelskiego. W tym roku zabrano się za realizację dwóch takich projektów – pomnika Grzegorza Jarzyny ze Szczecina, czyli „szefa wszystkich szefów” z filmu Poranek kojota (!), oraz pomnika Królowej Jadwigi, który ma stać się częścią Ogrodów Różanych w dzielnicy Kijewo. O ile pierwszemu towarzyszył konkurs i zwycięski projekt jest jako tako akceptowalny, o tyle pomnik Jadwigi został po prostu zlecony do realizacji miejscowemu gluciarzowi Stanisławowi Motyce. W wyniku gorącej dyskusji o szczecińskiej pomnikozie do tegorocznego SBO próbowano zgłosić m.in. pomnik rogatego bóstwa Baphometa, co wszystkim powinno dać trochę do myślenia, ale niestety – mam wrażenie, że dla wielu szczecinian SBO to fundusz na kolejne kuriozalne pomniki, które jakoś miałyby wyrażać lokalną, problematyczną tożsamość (Baphomet na szczęście przepadł). Przy okazji tegorocznego głosowania wdałam się nawet w dyskusję, czy odtwarzanie w ramach SBO pruskich pomników jest aby na pewno w porządku, za co przypadła mi łatka germanofobki i nazistki równocześnie.
6. Kamień niezgody
Pomniki spoko, ale kamienie pamięci już niekoniecznie – jednoznacznie zakomunikował to miejski architekt Jarosław Bondar, który nie zgodził się na instalację jednego stolpersteina w miejskim chodniku, który upamiętniałby wywiezionego ze Szczecina w 1940 roku Hilmara Nettera (uznanego za pół-Żyda, który zmarł w obozie Mauthausen-Gusen). Byłby to pierwszy obiekt tego typu w mieście, ale według miejskiego architekta taka forma upamiętnienia „może utrwalać nieprawdziwe przeświadczenie, że Polacy razem z Niemcami byli sprawcami Holocaustu”. Znamy wszyscy tę retorykę i wiemy, co o niej myśleć. W planach jest ponoć montaż tablicy upamiętniającej Nettera na ścianie kamienicy, w której mieszkał, jak rozumiem ze wyraźną informacją, że winni byli źli Niemcy.
7. Szczecińskie dzieło roku
Szczecin zyskał swoją puszkę Campbella, która dzięki firmie Gryf Nieruchomości stanęła na szczecińskiej Łasztowni i od razu stała się hitem internetów. Wielka puszka z kultowym Paprykarzem Szczecińskim autorstwa Bogusława Dydka miała szansę stać się lokalnym turystycznym must see – a przy okazji była wartym docenienia ukłonem w stronę starych pracowników Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich Gryf, gdzie powstał przepis na legendarny szczeciński specjał. Niestety, obok fanów, nie zabrakło też hejterów, a szczególnie twardogłowy okazał się miejski konserwator zabytków Michał Dębowski, dzięki któremu puszka już zniknęła z Łasztowni. Według Dębowskiego pomnik paprykarza „to obraza dobrego smaku”, jego forma „rozsadza definicję kiczu swoją wulgarnością” i nie ma w tej pracy za grosz humoru. Na pewno nie ma go także pan Dębowski, a co do samej puszki – życzę Szczecinowi, żeby w 2021 roku wróciła na ulice i dalej triggerowała konserwatywnych mieszczan swoim wspaniale chropowatym, robotniczym stylem.
Trójmiasto
Instagram, fake-murale i sound-art w lesie
Jakub Knera
Ostatnią wystawą, jaką zobaczyłem przed wybuchem pandemii była poświęcona Leszkowi Knaflewskiemu KNAF’S NOT DEAD w sopockiej Państwowej Galerii Sztuki – ważny punkt na mapie tegorocznych wydarzeń, chociaż niepozbawiony wad. Gdy 2020 rok w Trójmieście miał się na dobre zacząć, trzeba go było skończyć, a przynajmniej zamrozić. Kiedy taki stan zaczął trwać dłużej, wymusił – co w przypadku wielu instytucji kultury jest określeniem adekwatnym – nowe sposoby działania w internetowej i domowej rzeczywistości.
Tym co nie musieli, a działali, bo chcieli – jak artyści lub grupy nieformalne – wychodziło to najciekawiej. Mariusz Waras zaczął publikować zdjęcia fake-murali komentujących poczynania rządzących „radzących” sobie z pandemią – wbrew pozorom, wiele osób uwierzyło, że prace te naprawdę znalazły się w przestrzeni miast. Tymczasem gdański artysta pokazał, że sieć, która memy przechwytuje z prędkością światła, tak samo traktuje jego prace, których życie wirtualne bywa bardziej nośne niż to realne. Żywą kontynuacją była jego ekspozycja Mobilki w Gdańskiej Galerii Güntera Grassa, która tę ludyczną krytykę władzy rozwinęła w trochę innym kierunku.
Szybko zareagował gdański samorząd, który jako pierwszy w Polsce stworzył system wsparcia dla artystów, także wizualnych. Kiedy czekaliśmy na wyniki ministerialnego programu „Kultura w sieci”, Biuro Prezydenta ds. Kultury przygotowało czytelny i spójny program stypendialny, poszerzający dotychczasową formułę – skuteczną na tyle, że taka będzie obowiązywać także w 2021 roku (właśnie ogłoszono nabór).
Pandemia unaoczniła jak wiele oddolnych inicjatyw od kilku lat zakwitło w Trójmieście: obok Tajnej Galerii Marcina Zawickiego czy położonego na Osowej (peryferiach Gdańska) Instytutu Cybernetyki Sztuki Marka Rogulusa warto przyglądać się działalności inicjatywy Wolne Pokoje, Galerii UL czy powstałej w tym roku Galerii Pawlacz.
Po kilkunastu tygodniach zaczęły reagować podmioty publiczne – Instytut Kultury Miejskiej, który odwołał tegoroczne Narracje, zorganizował wystawę Gdańsk 2020. Celem było finansowe wsparcie w kwocie 100 tys. złotych dla 50 artystów i artystek, których prace zaprezentowano w formie wirtualnej ekspozycji. Zapowiadało się intrygująco, wypadło blado. Niejasne kryteria wyboru, archaiczny sposób prezentacji materiału i brak jakiejkolwiek sensownej koncepcji sprawiły, że wystawa przeszła bez echa i nie była sexy. Była nadzieja na obraz miasta i sceny czasów pandemii, wyszedł misz-masz prac wybranych bez klucza – na czele z artystami o nazwiskach rozpoznawalnych, którzy swoje projekty zaprezentowali już kolejny raz (często tworząc je wcześniej dla tej samej instytucji) albo takich, którzy nagle zajęli się inną dziedziną sztuki. A pominięto całe grono młodych, intrygujących twórców. Całość wywołało w środowisku artystycznym poruszenie podobne do tego, które spowodował niedawno Fundusz Wsparcia Kultury MKiDN, chociaż oczywiście w mniejszej skali.
W temacie promocji lokalnej sceny zapunktowało Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia. Chociaż instytucja wiele projektów musiała odwołać, zrekompensowała to projektem Windows 2020 kuratorowanym przez Anię Szynwelską w przestrzeni tira LKW Gallery, gdzie zazwyczaj odbywają się warsztaty i działania edukacyjne. To było lustrzane odbicie wystawy IKM: spójne koncepcyjnie pomysły, poszukujące formy w post-internetowej rzeczywistości z zestawem najciekawszych artystów młodego pokolenia, m.in. Magdaleną i Ksawerym Kirklewskimi czy Martynką Dagmarką. Instagramowy performatywny 40x40_teleturniej tej ostatniej to jedna z najciekawszych internetowo-pandemicznych projektów, jakie widziałem w sieci w 2020 roku.
Pandemia unaoczniła jak wiele oddolnych inicjatyw od kilku lat zakwitło w Trójmieście: obok Tajnej Galerii Marcina Zawickiego czy położonego na Osowej (peryferiach Gdańska) Instytutu Cybernetyki Sztuki Marka Rogulusa warto przyglądać się działalności inicjatywy Wolne Pokoje, Galerii UL czy powstałej w tym roku Galerii Pawlacz.
Podkreśleniem środowiskowej niezależnej wspólnoty były I Rozgrywki Kick Off Perfo we wspomnianej Galerii UL, kuratorowane przez Patryka Różyckiego, Piotra Tadeusza Mosura i Piotra Szymona Mańczak oraz wystawa Cała Polska. Wyprawa do źródeł sztuki vol. 2. Pierwsze były zorganizowane oddolnie w formie performatywnej jako kontynuacja inicjatyw z poprzednich lat zainaugurowanych w Toruniu. Z kolei wystawa w Gdańskiej Galerii Miejskiej skupiła się na prezentacji nieinstytucjonalnych przestrzeni sztuki ze specjalną sekcją poświęconą trójmiejskim grupom nieformalnym. Środowiskowy ferment próbuje podgrzewać pismo „Dyskurs Lokalny” wspomnianego wyżej Mańczaka, który zmierzając z kierunku ironicznego ma coraz większe szanse uzupełniać lukę w trójmiejskiej krytyce artystycznej (w tym roku ukazały się aż 4 numery!). Przydałoby się tylko większe rozpowszechnianie tego działania, żeby nie zamknąć się we własnej bańce bez szans na dalszy rozwój.
Fundacja Chmura po raz trzeci zaprezentowała projekt Nakład własny, poświęcony archiwalnym zinom, w tym roku także w formie sieciowej. Ale też zwróciła uwagę na dorobek trójmiejskiej sceny, w tym artystyczne programy telewizyjneh, szukając dla nich nowej sieciowej formuły. Kolejny świetny przykład szybkiej reakcji na działalność online i wypracowanie atrakcyjnej formuły – oni z resztą już od kilku lat profesjonalnie rejestrują swoje debaty, więc dostępne jest pokaźne archiwum.
Skoro ślizgamy się po peryferiach świata sztuki, zwłaszcza tej nieinstytucjonalnej, muszę wspomnieć moją wizytę w Elblągu na festiwalu Wydźwięki. Tam, dzięki działalności kuratorskiej Alicji Jelińskiej z Fundacji Artystów Kolonia Teraz, trzecią odsłonę miał projektu Red Data Book Indrė Liškauskaitė z Litwy. Najciekawszą – fikcyjne dźwięki zwierząt nagrane przez ludzi, które wprowadzają wirusa w spis zagrożonych gatunków – można było usłyszeć w Bażantarni, ogromnym elbląskim parko-lesie. Efektem była frapująca sound-artowa gra miejska (czy raczej leśna), którą dzięki aplikacji Echoes można eksplorować do dziś. Polecam wycieczkę, kiedy ministerstwo zakończy narodową kwarantannę.
Nie ma co ukrywać, że cały rok upłynął na myśleniu i odnajdywaniu się w warunkach pandemii. Zaczyn do debaty rzuciła Małgorzata Muraszko w „Gazecie Wyborczej”, która skonstatowała jak wiele trójmiejskich instytucji po macoszemu traktowało internet i jak lockdown unaocznił te braki. Dyrektorzy i dyrektorki rzuconej rękawicy jednak nie podjęli, kwitując wszystko listem do redakcji, w którym wymigali się od konfrontacji. Czy ktokolwiek wierzy, że skoro czas nie był odpowiedni, wrócą do tematu po pandemii? Jako jedyny w merytoryczny i wyważony sposób głos zabrał Jacek Friedrich, który na początku roku po 15 latach został nowym dyrektorem Muzeum Narodowego w Gdańsku. Co być może pokazuje, jak bardzo potrzeba nam nowego i świeżego spojrzenia, ale też działania.
Wrocław
Energia na dole, zastój na górze
Marcin Ludwin
Większość minionego roku spędziłem na wrocławskim Ołbinie. Mogłoby się to wydawać okrutnie nudne, ale szczęście chciało, że mieszkam naprzeciwko kościoła, w którym ksiądz wygłaszał kazanie o Covidzie w kontekście kary boskiej za homoseksualizm i aborcję; innym razem ktoś w pobliskim parku zaatakował ludzi promujących akcję „Zmień piec” – o zgrozo, napastnik zobaczył na banerach z logo tej inicjatywy to, co chciał zobaczyć, czyli hasło „zmień płeć”.
W tych dwóch zdarzeniach odbija się jak w soczewce cały 2020 rok. Czasami mam wrażenie, że w ostatnim czasie więcej działo się na ulicach niż w samych instytucjach związanych ze sztuką współczesną. Przynajmniej we Wrocławiu.
Niedaleko miejsca mojego zamieszkania znajduje się również Złoty Kiosk, czyli oddolna inicjatywa prowadzona przez Magdalenę Kreis i Yuriya Bileya. Tylko w tym roku pokazano tam indywidualne wystawy Marianny Grabskiej, Jakuba Danilewicza, Jolanty Nowaczyk, Liliany Piskorskiej, Arka Pasożyta i Daniela Kotowskiego. Dodatkowo ze Złotym Kioskiem wiąże się historia wpisująca go w dyskusję o polskim społeczeństwie. Ponoć w trakcie pierwszego otwarcia uczestnicy zostali obrzuceni balonami z wodą i powitani okrzykami, że Ołbin nie jest na to gotowy.
Jednak we Wrocławiu rok 2020 to przede wszystkim rok jubileuszu: 50. rocznicy Sympozjum Wrocław ’70. Niestety właściwie wszystkie wydarzenia towarzyszące obchodom były już organizowane w cieniu pandemii. Większość z nich przeniosła się do rzeczywistości wirtualnej i w sumie nawet nie o nich chciałbym tutaj pisać. Ważnym efektem tej inicjatywy jest natomiast to, że pomysł, który wyszedł od kilku osób, zgromadził po drodze większość środowiska artystycznego Wrocławia. W takiej sytuacji łatwiej jest wymienić te jednostki, które nie dołączyły się do obchodów – jak Centrum Sztuki WRO.
Jak na tym tle wypadają duże, wrocławskie instytucje? Mam wrażenie, że w tym roku zostały one pochłonięte przez administracyjne przepychanki. BWA Wrocław zmaga się z problemami lokalowymi, nad których rozwiązaniem będzie czuwał nowy dyrektor tej instytucji – Maciej Bujko. Przed wyborem nowej osoby zarządzającej stoi teraz Muzeum Współczesne Wrocław. Miejmy nadzieję, że wybór zostanie przeprowadzony w sposób transparentny. Trudno przewidzieć, jak zamierza postąpić miasto, które po niedawno ogłoszonym konkursie wyciąga na światło dzienne informacje o nieścisłościach wynikających z przeprowadzonej na początku roku kontroli.
Pomimo tych perturbacji MWW udało się zorganizować monumentalną Nową normatywność. Sympozjum Plastyczne Wrocław ’70 oraz ciekawe ekspozycje poświęcone Barbarze Kozłowskiej, Karolinie Szymanowskiej i Zuzie Golińskiej, a BWA Wrocław wystartowało z 13. Konkursem Gepperta, VI edycją OUT OF STH (z dobrze zapowiadającą się wystawą Trzy to już tłum) oraz całkiem pokaźną liczbą mniejszych projektów.
Co ciekawe, większość tegorocznych koncepcji kuratorskich powołuje się na sakramentalne hasło, że wszystko jest polityczne. Chyba najczęściej chodzi o pieniądze, z których są finansowane te projekty. Oczywiście nie jest tak, że najbardziej w tej chwili palące zagadnienia nie były poruszane. Tematy związane z LGBTQ, katastrofą klimatyczną czy Strajkiem Kobiet prześlizgiwały się po salach wystawienniczych. Jednak czy te działania doprowadziły do stworzenia bardziej pogłębionych analiz niż np. wywiad z Margot w Radiu Zet? Mam wrażenie, że w obrębie niektórych instytucji dochodzi do autocenzury. Nabiera to wyjątkowo gorzkiego wydźwięku w kontekście 50. rocznicy sympozjum. Należałoby sobie zadać pytanie – czy jesteśmy gotowi na dyskusję o funkcjonowaniu jednostek dotowanych przez państwo i samorządy?
I na koniec – na wyjątkowe uznanie zasługuje Kolektyw Kariatyda edytujący hasła w Wikipedii poświęcone kobietom sztuki. Organizowane przez kolektyw edytony można w tej chwili odbierać wręcz w kategoriach profetycznych i rewolucyjnych, szczególnie po wydarzeniach związanych ze Strajkiem Kobiet. W tym roku praktycznie każdy mógł pomóc w uzupełnianiu haseł poświęconych aktywistkom, architektom, sympozjastkom, artystkom XIX wieku, fotografkom, ilustratorkom i filmowczyniom.
Warszawa
Przygody ZOZO w Warszawie: kartony vs. Strecz
Stach Szabłowski
„Pierdolę to moje miasto” – mówił mi Janek Zamoyski, warszawiak ze Śródmieścia. Rok 2020 był jeszcze młody, była jeszcze zima – ale co to była za zima, znów bez śniegu, bez mrozu, jedna wielka klimatyczna katastrofa.
Siedzieliśmy na po-junkierskiej i po enerdowskiej wsi w Meklemburgii, a Janek – postwarszawski artysta i do niedawna warszawski galerzysta – tłumaczył mi dlaczego wyjechał z Warszawy. Mówił o sprywatyzowanym WGW, o prawicowych ekstremistach zasiadających na dyrektorskich stołkach w instytucjach, o ciemnych chmurach neoliberalizmu kłębiących się nad miastem. „To już nie ta Warszawa z przełomu pierwszej i drugiej dekady wieku, kiedy optymiści wieścili, że staniemy się drugim Berlinem. – dowodził. – Przegraliśmy ten zryw. A może i tak nie mieliśmy żadnych szans?”.
Kiwałem głową, no bo co miałem powiedzieć na obronę Warszawy? Parę tygodni później Janek z Zuzą pojechali dalej w świat. Ja od dawna byłem już z powrotem w Warszawie. I okazało się, że kreskę na tym mieście położyliśmy tamtego wieczoru przedwcześnie. Przyszedł marzec, wybuchła epidemia – i w Warszawie znów zrobiło się interesująco.
*
Był to rok posłuszeństwa i nieposłuszeństwa. Skutkiem ubocznym Covidu okazała się ostra dwubiegunówka. Miasto zaczęło miotać się od ściany do ściany. Od depresji do euforii. Od piekła do strajku kobiet. Od ostrego cienia mgły na jutubie do Jarmiroquaia w Palomie nad Wisłą. Od Jezusa powiewającego tęczową flagą pod św.Krzyżem do papieża-Polaka brodzącego w czerwonej sadzawce. Od ascezy do hedonu, od reakcji do emancypacji. A także od znudzenia sztuką do kompulsywnej za nią tęsknoty.
*
Covid wyprzedził dosłownie o kilka dni otwarcie szykowanego na wystawę roku Wieku półcienia w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Projekt gotowy, powieszony, zainstalowany, ale zamrożony za drzwiami zamkniętej instytucji, stał się emblematem lockdownu w sztuce. Posłużył także za poligon przeprowadzania wystaw i instytucji do internetu. Okazało się jednak, że już przed epidemią byliśmy w wirtualnej przestrzeni tak głęboko, że po wejściu w nią jeszcze głębiej dociera się do bram piekła, którym okazała się #kulturawsieci – miejsce zsyłki artystycznych potępieńców: nieotwartych wystaw, niewystawionych prac, artystek i artystów, którym wszystko odwołano.
Przed epidemią tyle było gadania w sztuce o katastrofach i kryzysach, że zdążyliśmy te wyobrażenia nie tylko oswoić ale nawet polubić – i znudzić się nimi. Wiek półcienia miał być najlepszą i najmądrzejszą wystawą o katastrofie klimatycznej, jaką udało się do tej pory zrobić w Warszawie. I rzeczywiście nią był, tyle że zanim zdążył się otworzyć, wyobrażenie końca świata doczekało się covidowej alegorii, której nie sposób było przelicytować najlepiej wykuratorowaną wystawą. Wiek półcienia wystartował w realu u progu lata. Było już jednak za późno. Wystawa zmaterializowała się w zupełnie innym świecie niż ten, w którym ją montowano. Wszyscy zarzekamy się, że w obliczu wirusa nie zapominamy o klimacie. To słuszne, ale tylko zaklęcia. Katastrofa klimatyczna podzieliła los niezliczonych projektów artystycznych, wystaw i festiwali. Podobnie jak tyle innych, to „wydarzenie zostało anulowane” i przełożone na nieokreśloną przyszłość.
*
Kiedy instytucjonalne superprodukcje grzęzły w zamkniętych muzeach, nadszedł czas osób działających szybko, posługujących się prostymi środkami i trafiających w punkt.
Jeżeli Paweł Żukowski był królem wiosny, to na księcia wyrósł Bartek Kiełbowicz ze swoją rysunkową kroniką kraju, który z powodu pandemii zawinięty został w strecz. Serio? Strecz – taką niebiodegradowalną straszną folię?
Dla mnie królem covidowej wiosny pozostaje Paweł „Ponury” Żukowski, artysta, który na długo przed pandemią ostrzegał, że „będzie tylko gorzej” – i na długo zanim zacięła się instytucjonalna machina produkcji wydarzeń artystycznych, rozwijał preapokaliptyczną autonomiczną praktykę twórczą – niczym preppers sztuki. To praktyka oparta o materiały pochodzące ze śmietnika i surowce wtórne, w tym pozyskane z opakowań po daniach na wynos z covidowego menu. Do tego prosty gest, komunikat celnie wrażony w szczeliny rzeczywistości i własny balkon, oraz znajomi i znajomi znajomych jako przestrzeń ekspozycji i sieć dystrybucji. Kartony Żukowskiego z hasłem „damy radę” to jedna z warszawskich ikon 2020 roku.
Jeżeli Paweł Żukowski był królem wiosny, to na księcia wyrósł Bartek Kiełbowicz ze swoją rysunkową kroniką kraju, który z powodu pandemii zawinięty został w strecz. Serio? Strecz – taką niebiodegradowalną straszną folię? Oczywiście, przecież była już mowa o tym, że katastrofa klimatyczna, a także wojna z plastikiem została odwołana.
*
Jeden z moich ulubionych wiosennych rysunków Kiełbowicza przedstawia skrzynkę pocztową okręconą czarnym streczem.
6 maja ulicami śródmieścia maszeruje brygada listonoszy. Dźwigają list, którego nie dałoby się wrzucić do skrzynki, nawet gdyby nie była owinięta streczem. Przesyłka ma długość czternastu metrów i dwa metry wysokości. Czyżby Kantor powrócił z metafizycznego Wielopola, by uratować nas przed wirusem? Nie, tym razem nie idziemy na Foksal. List jest zaadresowany na Sejm RP. Jako nadawca figuruje „suweren”. Na kopercie widnieje dopisek „żyć nie, umierać”. A Listu nie niesie Kantor ani jego pomocnicy, lecz Marta Czyż, Magda Drągowska, Michał Frydrych, Karolina Grzywnowicz, Kuba Rudziński, Julia Minasiewicz, Jan Możdżyński, Yulia Krivich, Weronika Zalewska oraz Paweł Żukowski.
Na początku maja Warszawa jest wciąż wyludniona. Na tle pustych ulic list wydaje się tym większy. Przechodniów brak, jest za to policja. Listonosze mają maseczki i rękawiczki; tyczki służące do dźwigania monstrualnej koperty rozstawione są co dwa metry, więc sama konstrukcja pracy ustawia listonoszy w przepisowym sanitarnym dystansie. Mimo to stróże prawa (a także sprawiedliwości) legitymują performerów, wysyłają wnioski do Sanepidu, który już wkrótce przestanie działać i załamie się pod ciężarem pandemii, ale na razie całkiem nieźle radzi sobie z wlepianiem obywatelkom absurdalnie wysokich kar.
List został dobrze zaadresowany. Odebrały go media, opinia publiczna i władza; w sprawę represji wobec artystek zaangażował się RPO. Od maja ciągle się gdzieś ten List wystawia – ostatnio na festiwalu Warszawa w Budowie.
Odgłos kroków grupki artystów niosących ulicami artefakt niczym transparent na demonstracji był jak dźwięk budzika, który wyrywa człowieka ze snu. A nie był to dobry sen. Na wiosnę śniła mi się Warszawa, w której odwołano wszystko, włącznie z podstawowymi swobodami obywatelskimi. Do walki z wirusem rzucona została żandarmeria wojskowa, ale ponieważ żandarmi nie potrafili znaleźć malutkiego mikroba, wlepiali mandaty ludziom wyprowadzającym psy do parku oraz joggerom truchtającym w podmiejskich lasach. Koszmarny w tym śnie był jednak nie wirus, ani nawet nie żandarmi; lecz posłuszeństwo. Na wiosnę panowała wzorowa dyscyplina, nastrój powagi i odpowiedzialności. A więc aż tak łatwo stawia się całe społeczeństwo do szeregu? Tak łatwo wprowadza się stan wyjątkowy, nawet go nie wprowadzając? Obudziłem się zlany zimnym potem. Niewiele brakowało, a pod koniec tej onirycznej wiosny przespalibyśmy próbę dokonania zamachu stanu, którym były wybory kopertowe – przedsięwzięcie, do którego odnosił się List. Cóż, List był groteskowo wielki, wybory kopertowe zmieniły się w farsę i dziś właściwie można się z tego wszystkiego pośmiać, ale zasypiać nie wolno – bo, jak miało się wkrótce okazać, licho nie śpi.
*
Bierzemy 500 plus. Nawet w podwójnej dawce, bo mamy z Ewą dwoje dzieci. Ale nie darmo sam jestem dzieckiem transformacji; kiedy byłem młody i głupi, Leszek Balcerowicz wyprał mi mózg przez „Gazetę Wyborczą” i choć pieniądze od PiS-u przychodziły co miesiąc, nie mogłem pozbyć się głosu, który należał chyba do Chicago Boys, bo szeptał po angielsku: „There ain’t no such thing as a free lunch in America”. Tak się złożyło, że „dobra zmiana” postanowiła wystawić rachunek za darmowe lunche, którymi nas częstowała, właśnie w 2020 roku, właśnie w czasie pandemii.
Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski zapłaciło ten rachunek nawet wcześniej, pod koniec zeszłego roku. Zamiast faktury do instytucji przyszedł doktor Piotr Bernatowicz.
Czy uczestnicy stoczonego na fasadzie CSW pojedynku – aktywistyczne artystki i urzędnik „dobrej zmiany” – mogli wiedzieć, że ich polemika prefiguruje najważniejszy konflikt społeczny 2020 roku? Czy mogli wiedzieć, że piekło kobiet już za kilka miesięcy rozpęta się na ulicach?
Pesymiści prorokowali, że ministerialny nominat weźmie przykład z innego nominata, profesora Jerzego Miziołka, który potrzebował ledwie kilku miesięcy by zmienić Muzeum Narodowe w Warszawie w klub komediowy. W pewnym sensie Bernatowicz spełnił te oczekiwania. Ale w innym sensie zmienił CSW w instytucję obdarzoną bezbłędną intuicją, zawsze o krok wyprzedzającą wydarzenia, które dopiero mają nadejść.
Zaczęło się w kwietniu; trwał lockdown, bramy zamku pozostawały zamknięte – ale od czegóż fasada. W CSW przebywała w tym czasie na rezydencji grupa artystek – Karolina Grzywnowicz, Dani Ploeger, Kuba Rudziński i Ivan Svitlychnyi (dwoje z nich spotkaliśmy, a właściwie spotkamy, bo jest dopiero kwiecień, w szeregach majowych listonoszy). I właśnie ci rezydenci powiesili na fasadzie, nad wejściem do zamkniętej instytucji, baner z napisem „Piekło kobiet”. Nieautoryzowana przez dyrekcję akcja wywołała dyrektorską reakcję. Piotr Bernatowicz opublikował na fejsbuku przeróbkę filmowej dokumentacji wieszania baneru; do oryginalnego napisu dodał cyfrowo „Aborcja =” (piekło kobiet).
Czy uczestnicy stoczonego na fasadzie CSW pojedynku – aktywistyczne artystki i urzędnik „dobrej zmiany” – mogli wiedzieć, że ich polemika prefiguruje najważniejszy konflikt społeczny 2020 roku? Czy mogli wiedzieć, że piekło kobiet już za kilka miesięcy rozpęta się na ulicach?
Piotr Bernatowicz może i tego nie wiedział, ale działał dalej tak, jakby go Zeitgeist opętał. W czerwcu postanowił uświetnić wznowienie działalności CSW po lockdownie udostępniając dziedziniec Zamku Ujazdowskiego na koncert patriotyczny Jana Pietrzaka i zaproszonych przez barda gości. To się nazywa zmiana paradygmatu! To, że Zamek Bernatowicza podryfuje na prawo, nie było niespodzianką, któż jednak spodziewał się, że dyrektor od razu popłynie na najdalsze kresy prawicowego oceanu, w siną dal, z której dochodzi śpiew Jana Pietrzaka?
Tamtego popołudnia pod Zamkiem pojawiło się troje aktywistów (Dorota Chrobak, Wiktor Dyndo i Piotr Kunisz) z tęczową flagą i banerem z napisem „Spietrzaj dziadu”, który witał barda i jego fanów. I znów CSW wyprzedziło rzeczywistość o krok. Dyskurs dziaderstwa miał się przecież rozwinąć dopiero za parę miesięcy, tymczasem instytucja Bernatowicza znalazła się w awangardzie dziaderskości jeszcze przed wakacjami.
Mogło się zdawać, że w czasie wakacji prekognicja zawiodła dyrekcję CSW – niewiele, ale jednak. 7 sierpnia policja spałowała na Krakowskim Przedmieściu młodych ludzi demonstrujących solidarność z aresztowaną aktywistką LGBT Margot. Niecałe dwa tygodnie później, 19 sierpnia, Piotr Bernatowicz pochwalił się nowymi zakupami do kolekcji. Wśród nabytków znalazła się Tonfa – neon Jacka Adamasa przedstawiający tęczę skomponowaną z wizerunków policyjnych pałek. Artysta zrobił tę pracę w 2015 roku jako alegorię symbolicznej („policyjnej”) przemocy, której konserwatywna wrażliwość doświadcza ze strony osób LGBT, a kiedyś także ze strony Tęczy Julity wójcik – instalacji, która do lata 2015 bestialsko stała na placu Zbawiciela w Warszawie, tylko od czasu do czasu dając się podpalić narodowcom.
Wprawdzie kupienie Tonfy przed 7 sierpnia – a jeszcze lepiej przed dehumanizującymi osoby LGBT wypowiedziami prezydenta Dudy z letniej kampanii wyborczej – byłoby aktem niesamowitego wręcz wyczucia skąd wieje wiatr, zanim na dobre się rozwieje. Ale i nabywanie takiej pracy pod koniec lata miało swoją wymowę, w gruncie rzeczy może nawet bardziej dosadną. Oto pandemiczny paradoks: w obliczu wirusa założyliśmy w 2020 roku maseczki – a przecież w tym samym czasie maski zaczęły opadać. Policyjne pałki, osoby LGBT, tęcza – Piotr Bernatowicz dobrze rozpoznał, że te rzeczy, ludzie i symbole ściśle się teraz ze sobą łączą – że Tonfa jest na czasie. Koniec końców przychodzi moment, w którym albo jest się z tymi, którzy mają policyjne pałki i nimi pałują, albo z tymi, którzy są bici.
W zakupach do kolekcji znalazła się także instalacja Jerzego Kaliny. Znów strzał w dziesiątkę, bo ledwie miesiąc później ten artysta był na ustach wszystkich jako autor Zatrutego źródła przed Muzeum Narodowym w Warszawie. Nie potrafię powiedzieć o tej instalacji nic, co nie zostało powiedziane w jesiennych tygodniach, w których figura papieża z głazem dawała Warszawiakom odrobinę uśmiechu, jakże potrzebnego w tych skądinąd niewesołych, epidemicznych okolicznościach. Sztuka prawicowa pełna jest paradoksów. Weźmy realizację Kaliny; była dziaderska, ale jednocześnie osobliwie infantylna, jakby konserwatywna wyobraźnia żywiła się głównie patetyczną, kiczowatą estetyką fantasy, adresowaną generalnie do mocno nieletniego odbiorcy – na przykład do czytelnika młodzieńczych opowiadań Rafała Ziemkiewicza, które czytywałem jako nastolatek w piśmie „Fantastyka”. Zresztą chwilę później wyraz upodobania do tej specyficznej estetyki dziaderskiego, a zarazem zdziecinniałego heroizmu dał wyraz Wojciech Korkuć w przygotowanym na Marsz Niepodległości plakacie znanym jako „nasze zozo”. Nie przestaje mnie zadziwiać osobliwie autoagresywny rys sztuki „dobrej zmiany”. Ta sztuka, jak papież Kaliny, sama się symbolicznie niszczy, sama się wykpiwa, sama jest swoim największym wrogiem – potencjalnym polemistkom i polemistom nie zostawia się tu już żadnej przestrzeni do dyskusji. Pozostaje stać i patrzeć na te konwulsyjne zmagania. To trochę jak z Kościołem Katolickim. Ta instytucja od dawna szkodziła sobie skuteczniej niż jej oponenci. W tym roku można było jednak odnieść wrażenie, że wpadła w szał samozniszczenia i autokompromitacji, za którym już nikt nie potrafi nadążyć.
*
Nadszedł październik. Papież przed Muzeum Narodowym wciąż dźwigał nad głową głaz, liście zaczęły opadać, ale statystyki zachorowań na Covid gwałtownie rosnąć. Julia Przyłębska, Krystyna Pawłowicz oraz inne sędziny i sędziowie Trybunału Konstytucyjnego intensywnie pracowali, na razie w zaciszu swojego urzędu.
Pozwólmy im na razie pracować w spokoju, i zanim ogłoszą wiadomy werdykt, cofnijmy się jeszcze na chwilę do późnej wiosny 2020.
W tym czasie trzeba było wybrać prezydenta, a także szykować się do wakacji. Obostrzenia poluzowano, z siłowni pod gołym niebem i z placów zabaw zniknął czarny strecz, otwarto parki, lasy, a nawet zezwolono na otwarcie galerii i instytucji sztuki! Normalność, która zdawała się wracać, była wprawdzie nowa, ale warszawskiej scenie artystycznej wystarczyła i taka. Sztuka jest jednak instytucją społeczną, ta oczywistość nabrała po doświadczeniu lockdownu głębszego znaczenia; nadprodukcja wydarzeń artystycznych to koszmarna sprawa, ale brak wydarzeń jest jeszcze koszmarniejszy. Stołeczne galerie wpadły więc w szał urządzania otwarć; późną wiosną praktycznie co weekend miał miejsce mały Warsaw Gallery Weekend. W błyskających znad maseczek oczach uczestniczek i uczestników tych wernisaży widziałem świeżość spojrzenia i odzyskany entuzjazm dla uczestnictwa w sztuce. Czasami warto coś stracić, by potem, odzyskawszy to, co utracone, na nowo je docenić!
Ta wiosenna radość, te małe Warsaw Gallery Weekendy, były jednak tylko przygrywką do the WGW jesienią.
Weekend galeryjny poprzedziły targi Not Fair. Było to przedsięwzięcie o tyle ciekawe, że dziwne, przy czym poziom jego warszawskości osiągnął coś w rodzaju masy krytycznej. Oto warszawskie galerie wyjechały na targi do Warszawy; wprowadziły się do Desy i powciskały się w boksy, kilka razy mniejsze i oczywiście brzydsze od własnych siedzib – często zresztą znajdujących się raptem kwadrans na piechotę od siedziby domu aukcyjnego. I wszystko to w przededniu imprezy, na której te same galerie miały pokazać hitowe wystawy u siebie. Zwrot konserwatywny? Pokłon złożony potędze Desy, która niczym walec jedzie przez polski rynek sztuki? Być może to jedna z sytuacji z gatunku „jeżeli nie możesz z nimi wygrać – przyłącz się do nich”. Być może czasem, kiedy ktoś pokazuje ci fajkę i mówi, że to nie fajka, to jednak pokazuje ci fajkę – i tak też jest z targami, które przedstawiają się jako nie-targi. Nieodłącznym elementem folkloru rynku sztuki są niedomówienia, aura tajemniczości, ale przy całej ekonomicznej złożoności i specyficznej obyczajowości tej branży na końcu to wszystko musi się jakoś opłacać. Być może więc kiedy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o to, o co wiadomo, że chodzi. A także o klasę kolekcjonerów, którzy gotowi są przyjść do Desy i przejść się od boksu do boksu, ale nie da się ich wrobić w chodzenie po galeriach i oglądanie wystaw.
Po takim wstępie jak Not Fair można było spodziewać się po WGW wszystkiego – w tym wszystkiego konserwatywnego. I weekend galeryjny po części taki był, ale w ostatecznym rozrachunku w pozytywnym sensie tego słowa. Zorganizowana w cieniu Covida impreza udała się zaskakująco dobrze. Ale też ów cień wydawał się wówczas blady, mało kto dostrzegał, że już gęstnieje. Przez chwilę nowa normalność do złudzenia przypominała normalność normalną; był to czas, w którym po ulicy można było chodzić bez maseczki (sic!), czas pękających w szwach barów, imprez (trudno dziś w to uwierzyć) klubowych, i czas galerii pełnych ludzi, a czasami i niezłych wystaw. Kiedy na koniec galeryjnego weekendu dotarłem na Shaman woman, wystawę Si On, którą HOS Gallery urządziła w snobistycznym domu towarowym na Mysiej, poczułem się prawie jak w Berlinie. Wow! Co za wystawa: uber-spektakularna, ultra-wizualna, tętniąca od kosmicznych energii, mistycznego feminizmu i plastyki wyzwolonej od wszelkich zahamowań. Jeżeli na WGW pokazuje się takie wystawy, to nie może być źle. Wyszedłem z naładowanymi akumulatorami, pełen optymizmu i z przekonaniem, że wszystko będzie dobrze.
Kiedy człowiek mówi sobie, że wszystko będzie dobrze, trzeba dzwonić na trwogę – to znak, że coś pójdzie nie tak.
Teraz to wiemy: WGW, na którym business toczył się as usual, nie było początkiem nowej normalności w nienormalnym roku 2020, lecz epilogiem krótkiej ery małej stabilizacji. Okienko, które otworzyło się w murze obostrzeń wzniesionym z anulowanych wydarzeń, wykorzystał zresztą nie tylko weekend galeryjny. Jeszcze przed WGW odbyło się sporo wystaw, na których artystki i artyści przepracowywali już doświadczenie pandemii. I niektóre z tych projektów były udane; za przykład niech posłuży pokaz, który Biuro Wystaw urządziło Monice Drożyńskiej. Ulubiony przez artystkę haft to idealna technika dla osób izolowanych, uwięzionych, przebywających na kwarantannie – jest to praktyka żmudna, pozwala zabić czas, zebrać myśli, zapanować nad nerwami. Na wystawie Drożyńskiej miałem poczucie, że sztuka jednak jest pożyteczna: ubiera w obrazy i artefakty nasze wspólne przeżycia, nadaje im sens i formę. Pokrzepiony, udawałem, że nie widzę na tej wystawie niewielkiej pracy, dyskretnej, ale złowieszczej. Taka jakby kartka z kalendarza: mały kawałek białej tkaniny powieszony na pustej ścianie. A na tkaninie wyhaftowana cienką, wątłą nicią data: 2021. Emblemat niepewnej przyszłości.
Z okienka nowej normalności skorzystały też instytucje. CSW otworzyło kuratorowaną przez Slavs and Tatars wystawę Żarty żartami – queerową, wyrafinowaną, obrazoburczą, trochę szpanerską, trochę hipsterską, ale jakże dowcipną! Doktor Bernatowicz dostał ją w spadku po Małgorzacie Ludwisiak. Czy cieszył się, że odziedziczył taki luksusowy projekt? Tego nie wiem, my jednak powinniśmy cieszyć się z tej wystawy – mam przeczucie, że nieprędko zobaczymy w Zamku Ujazdowskim coś podobnego.
Zachęta przygotowała retrospektywę Moniki Sosnowskiej i nawet pandemia nie zdołała przeszkodzić w manifestacji potęgi naszej międzynarodowej gwiazdy. Chwilę potem instytucja sama się jednak przelicytowała.
Otworzyła Zaduch Joanny Piotrowskiej. To była wystawa roku w Warszawie. Przez jakiś czas solówki obydwu artystek koegzystowały w Zachęcie. Po obejrzeniu czarno-białych, neurotycznych, wysysających z płuc powietrze fotografii Piotrowskiej, monumentalne i bezbłędne instalacje Moniki Sosnowskiej wciąż imponowały, ale wydawały się należeć do ekspozycji zabytkowej, muzealnej, jakby z innej epoki. Nie chodzi o to, że gwiazda Sosnowskiej przygasła, bo Piotrowska ją przyćmiła. Po prostu Zaduch, sam w sobie świetny, trafił na swój czas. Na wystawie było duszno, ale atmosfera za murami galerii też przecież już gęstniała.
Otwarte późną wiosną okienko zatrzasnęło się 6 listopada, a wraz nim zamknęły się instytucje i galerie. Zaczęła się powtórka z rozrywki: anulowanie wydarzeń, przekładanie wystaw, melancholijne patrzenie jak lockdown plany i zamierzenia obraca w gruzy. Wirus z abstrakcyjnych statystyk przeprowadził się do najbliższego otoczenia. Na wiosnę trudno było znaleźć kogoś, kto znał kogoś, kto chorował na Covid. Teraz trudno było znaleźć kogoś, kto nie otarł się o chorobę albo już nie był nią złożony.
Szykowaliśmy się na długą kwarantannę, zimowy sen. Ale Anuszka już rozlewała olej; Trybunał kończył swoją robotę i w piekle kobiet zaczęto ostro dorzucać do pieca…
Paweł Ponury Żukowski miał dobrą intuicję, stojąc na stanowisku, że kartony i pisane na kartonach hasła mają kolosalną przyszłość – w sztuce i nie tylko. Późną jesienią Warszawa zapełniła się kartonami i hasłami. Pomyślałem wówczas, że Janek naprawdę przedwcześnie spisał to miasto na straty. Na początku 2020 roku miał prawo uważać, że Warszawa nie ma już nic do powiedzenia – istniało wiele przestanek do takiego pesymizmu. Cieszę się, że się mylił: że Warszawa nie powiedziała ostatniego słowa, które teraz wreszcie wybrzmiało: „wypierdalać!”.
Jakub Knera – dziennikarz i kurator; od 2012 prowadzi stronę noweidzieodmorza.com. Publikuje w „The Quietus”, „Tygodniku Polityka”, „Dwutygodniku” i „Radiowym Centrum Kultury Ludowej”. Współzałożyciel Fundacji Palma.
WięcejMarta Kudelska – kuratorka, krytyczka sztuki. Członkini Sekcji Polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Na co dzień pracuje w Katedrze Kultury Współczesnej w Instytucie Kultury Uniwersytetu Jagiellońskiego. W praktyce kuratorskiej i badawczej interesuje się zagadnieniami związanymi przede wszystkim relacjami sztuki współczesnej z magią, grozą, okultyzmem i ezoteryką, ale także strategiami kuratorskimi, młodą sztuką i refleksją wokół instytucji sztuki.
WięcejTomek Pawłowski-Jarmołajew – kuratorx, kucharx, performerx. Robi wystawy, organizuje eventy, publikuje rozmowy, gotuje, udziela ślubów i śpiewa karaoke. Współpracuje z artystkami, kolektywami, instytucjami i redakcjami w całej Europie, m.in. Galerią Arsenał w Białymstoku, DOMIE w Poznaniu, MeetFactory w Pradze, czy Dutch Art Institute. Mieszka i pracuje w Białymstoku, Poznaniu i Pradze.
WięcejKarolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejStach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
WięcejWojciech Szymański – krytyk i historyk sztuki, kurator, autor i redaktor książek i katalogów. Pracuje w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego.
Więcej