Zmiana klimatu. WGW 2015
Piąta edycja Warsaw Gallery Weekend skłania do podsumowania, które – siłą rzeczy – musi oznaczać również częściową ocenę polskiego rynku sztuki (wybrane wystawy zrecenzujemy w grudniowym numerze „Szumu”). W ubiegłorocznej relacji z WGW z dużym dystansem odnosiłem się do – domniemanego – kulturotwórczego potencjału WGW, jego artystycznego znaczenia, towarzyszącej mu retoryki, w końcu – bliskiego styku publicznego i prywatnego. W tym roku nie sposób powtórzyć takich uwag. Najważniejsze instytucje stolicy – Zachęta i Centrum Sztuki Współczesnej – ukradły WGW show, otwierając sezon na własną rękę. W pierwszym przypadku były to Spojrzenia, w drugim Kurz i – w przededniu (!) WGW – Przestrajanie. Obie wystawy miały potężną oprawę medialną i niezłą recepcję (szczególnie Kurz). Z kolei Muzeum Sztuki Nowoczesnej tydzień wcześniej zaprezentowało projekt nowego gmachu, skutecznie skupiając uwagę mediów i publiczności. Wygląda na to, że instytucje publiczne postanowiły wyraźnie zdystansować się od rynkowych graczy. W tym kontekście znamienne jest, że w otwartym programie WGW po raz pierwszy zabrakło Muzeum Sztuki Nowoczesnej, chociaż inauguracja jesiennego sezonu odbyła się tu w ten sam wieczór, co otwarcie gallery weekendu. Wszystkie trzy instytucje wsparły natomiast WGW w programie VIP (wejście na zaproszenia), trzeba jednak podkreślić, że była to współpraca – by tak rzec – elementarna: chodziło o oprowadzenia dla kolekcjonerów. W MSN połączono przyjemne z pożytecznym – po nowych wystawach oprowadzono członków Towarzystwa Przyjaciół MSN i wybranych kolekcjonerów (to zresztą często jedne i te same osoby, nie dziwi więc, że oprowadzenie płynnie przeszło w preview WGW). Również na oprowadzenia po Spojrzeniach (Zachęta) i Przestrajaniu (CSW) mogli wejść tylko wybrani – przypadek sprawił, że obie wystawy pokazują prace młodych artystów reprezentowanych przez stołeczne galerie. W program włączyło się także Muzeum Narodowe Warszawa, ale – przy całym szacunku – trudno uznać to wydarzenie za highlight tej edycji WGW. Wystarczy zacytować opis: „Niech sztuka będzie wszędzie!. Warsztaty dla rodzin z dziećmi w wieku 5–12 lat, na wystawie Trasa Muzeum – Zalew Zegrzyński. Estrada sztuki nowoczesnej. Obowiązuje bilet wstępu do Muzeum”. Jaki ma to związek z gallery weekendem – nie jestem w stanie pojąć.
Zmianę widać było także w kształcie tzw. otoczenia medialnego imprezy. Ubiegłoroczny rozmach poszedł w niepamięć – na ulicach próżno było wypatrywać plakatów anonsujących WGW (w zeszłym roku reklamy były nawet w wagonach metra). Zamiast specjalnej wkładki w „Co Jest Grane” dostaliśmy rytualny tekst będący sklejką anonsów prasowych galerii. Zmienił się też charakter recepcji medialnej WGW. „Notes Na 6 Tygodni” opublikował populistyczny i niestety mało profesjonalny szkic do badań nad związkami galerii prywatnych i instytucji publicznych (statystyka zakupów), jednak sam fakt opublikowania takiego materiału można odczytywać jako gest symboliczny. Co więcej, w tym samym wydaniu znajdziemy ostrą w wymowie rozmowę z Karolem Sienkiewiczem, który… z dużym dystansem odnosi się do – domniemanego – kulturotwórczego potencjału WGW, jego artystycznego znaczenia, towarzyszącej mu retoryki, w końcu – bliskiego styku publicznego i prywatnego.
W tym roku nastąpiła też zmiana głównego patrona medialnego imprezy – jak się wydaje, niezwykle znamienna. W przeciwieństwie do zeszłego roku, imprezy nie wspiera już bowiem zasłużony Dwutygodnik.com, który przed rokiem firmował wspólny „magazyn” (jego osią były wywiady z warszawskimi galerzystami). WGW supportuje natomiast periodyk w środowiskowym slangu nazywany „Art&Business&BWA Warszawa” (naczelny magazynu, Tomasz Plata, w booklecie WGW figuruje jako współwłaściciel galerii BWA Warszawa, z kolei Justyna Kowalska, druga współwłaścicielka, jest autorką dwóch materiałów we wrześniowym wydaniu »A&B&B«”). Współpracę należy uznać za strategiczną, magazyn współorganizował bowiem także najważniejszy panel dyskusyjny imprezy. Jak czytamy w programie, z „Sarą Douglas, redaktorką naczelną nowojorskiego ARTnews, rozmawiać będzie Łukasz Gorczyca z galerii Raster”. ARTnews to wydawca „A&B&B”, dyskusję moderował Plata – można więc powiedzieć, że wszystko znalazło się na swoim miejscu. Trzeba przy tym podkreślić, że ten akurat punkt imprezy był otwarty dla publiczności. Poza tym publiczny program tegorocznego WGW wypadł blado: zdominowały go oprowadzenia (dla dzieci, a także dla dorosłych: z Maxem Cegielskim i Patrycją Wanat), nieliczne spotkania z artystami, pokazy filmu (dwa), performans (jeden), premiera książki (jedna). Odbyło się także tak ekscytujące wydarzenie jak dyskusja Odlewy z brązu – estetyka, etyka, legislacja w Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego (nic nie ujmując).
W tym roku nastąpiła też ważna zmiana topograficzna – galerie Leto i Piktogram oraz Fundacja Arton musiały wyprowadzić się z Pragi. Tym samym należy uznać, że nadwiślańskie Soho zakończyło proces gentryfikacji Kamionka z powodzeniem. Nie chodzi jednak o to, żeby kpić z domniemanej kulturotwórczej roli WGW, ale żeby zapytać o rozmiary polskiego (czyli de facto warszawskiego) rynku. Wraz z wyprowadzkami z Soho możemy bowiem zaobserwować ciekawą prawidłowość: oto część galerii, niczym u zarania warszawskiej sceny, ulokowało się na ostatnich piętrach śródmiejskich kamienic (Leto, Piktogram, Kohana, Czułość – ta ostatnia tylko w ramach WGW). Rożnica jest jednak zasadnicza: kiedyś mało prestiżowe lokale sponsorowało miasto, natomiast obecnie robią to prywatni właściciele, którzy chcą wprowadzić do obiektu (zazwyczaj przed remontem) „trochę życia” (czytaj: wytworzyć aurę kultury wysokiej). Z dobrodziejstw kapitału deweloperów korzystają też Stereo i Fundacja Arton (Griffin Art Space). Trudno powiedzieć, o czym świadczy powyższy trend: czy o skwapliwym korzystaniu z okazji (oszczędności!), czy o przeszacowaniu rynku. Z pewnością mamy tu do czynienia z osobliwym sygnałem wysłanym w stronę potencjalnych klientów (w tym zagranicznych). Z jednej bowiem strony od kilku lat jesteśmy karmieni retoryką sukcesu: rynek się rozwija, galerie jeżdżą na targi (z powodzeniem), sprzedają prace prywatnym kolekcjonerom i instytucjom publicznym. Z drugiej – na widzów czekają rozklekotane windy i lokalizacje w pofabrycznych ruinach. Tak jakby warszawskie galerie uwierzyły we własną propagandę i uznały, że warszawski „duch” mieszka na ostatnich piętrach zaniedbanych kamienic. Tymczasem wychodzi na to, że galerii aspirujących do pierwszej ligi nie stać na normalny czynsz. Kto wie, być może tak istotnie jest. Do rangi symbolu urasta tu nowa siedziba Leto: fasada kamienicy jest pięknie odnowiona, jednak w środku straszy koszmarnie zapuszczona klatka schodowa. Wygląda więc na to, że zatoczyliśmy koło. Ciekaw jestem, kiedy podczas WGW nie będę musiał się zastanawiać, gdzie tym razem mieści się galeria X. Jak widać, czas małej stabilizacji jeszcze przed nami. I choć Mikołaj Iwański przesadza z pewnością, twierdząc, że polski rynek jest „fantazmatyczny”, to pytanie na ile – pozostaje otwarte.
Program tegorocznego WGW jest chyba najbardziej zachowawczy z dotychczasowych edycji. Jakby galerie przestały zaklinać rzeczywistość i uznały, że program powinien być adekwatny do kategorii wydarzenia. Najciekawsze wystawy odbywają się więc w fundacjach, które naprawdę – a nie tylko tytularnie – zajmują się pracą badawczą, opracowywaniem dorobku mniej znanych artystów, popularyzacją wiedzy, wydawaniem książek itp. I tak, Fundacja Arton przygotowała precyzyjnie skonstruowany pokaz kontestujący tradycyjne podejście do medium filmowego. Wśród artystów ważne nazwiska polskiej i międzynarodowej sceny niezależnej lat 60. i 70., a także artyści tworzący współcześnie. Z kolei Fundacja Archeologia Fotografii zaprezentowała część dorobku Mariusza Hermanowicza. Tyleż eleganckie, co niezwykle dosłowne zdjęcia udanie kontrował film Anny Molskiej – to rzadki przykład krytycznej pracy na twórczości „własnego” twórcy. Fundacja Profile pokazuje natomiast prace rosyjskich konceptualistów Eleny Elaginy & Igora Makarevicha. To typowe dla rosyjskiej sceny lat 90. połączenie ironii, niemalże popartowych estetyk i neokonceptualnego idiomu. Klasycznie wyeksponowana wystawa niczego nie udaje, oferuje za to wgląd w twórczość nieznanych właściwie u nas artystów (równolegle wystawa Elaginy i Makarevicha odbywa się w łódzkim Atlasie Sztuki).
Nie zawiódł lider warszawskiej sceny. W Fundacji Galerii Foksal trzeba obejrzeć bodaj najlepszą wystawę WGW, czyli Dziś dajemy wam tylko pamięć Piotra Uklańskiego, który właśnie zamknął retrospektywę w nowojorskim MET. W nowym, kameralnym cyklu fotografii powracają typowe dla Uklańskiego motywy i strategie, ale zwraca uwagę osobiste zaangażowane w temat. Artysta pokazuje ikoniczne dla polskiej tożsamości wizualnej obrazy, ale zwraca też uwagę na miejsca prześlepione (pomnik ofiar łódzkiego obozu dla dzieci i młodzieży – fragment towarzyszącego mu motta to tytuł wystawy). Z kolei Piktogram – w nowej, kapitalnej lokalizacji przy ulicy Kredytowej – przedstawił warszawskiej publiczności twórczość Doroty Jurczak. Wystawie towarzyszy najbardziej uroczy opis, na jaki natknąłem się od dawna: „Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz… Bzzz…”. W rzeczy samej, trudno o lepsze podsumowanie funkcji tekstów „kuratorskich” przy okazji WGW. Nie zmienia to faktu, że pokaz zawodzi: obrazy Jurczak są do przesady dekoracyjne, a poszczególne motywy malowane po kilka razy (z nieznacznymi tylko zmianami kolorystycznymi). W konsekwencji wystawa składająca się z kilkunastu płócien – nuży. Za kompletnie kuriozalny (i niepotrzebny) należy uznać natomiast pokaz fotografii Szymona Rogińskiego w byłym klubie go-go, czyli drugiej lokalizacji Piktogramu. Nie wiedzieć czemu, znakomity przecież fotograf pokazał prace – nazwijmy to eufemistycznie – nienowe (niektóre widzieliśmy przed rokiem w zamkniętej już galerii Aleksander Bruno – trudno o większy kiks), którym z pewnością nie pomogły różowe, migoczące świetlówki. Bzzz… Bzzz… Bzzz…?
Na weekendach galeryjnych i targach często najbardziej interesujące są pokazy awangardy konsekrowanej – tak jest też w wypadku WGW i wystaw w lokalu_30 (Józef Robakowski), Propagandzie (Kijewski & Kocur) i Monopolu (Mikołaj Smoczyński, Jacek Sempoliński, Bartosz Kokosiński, kurator Robert Kuśmirowski). Znakomicie prezentują się szczególnie odrestaurowane prace duetu Kijewski & Kocur – te kluczowe dla sztuki lat 90., choć ciągle do końca nie rozpoznane rzeźby i instalacje z pewnością powinny trafić do najważniejszych kolekcji publicznych. Nie zawiódł też nestor polskiej awangardy, czyli Józef Robakowski, który energią, poczuciem humoru i wszechstronnością mógłby zawstydzić niejednego młodzieniaszka. Wystawa jest świetnie skonstruowana – mocne uderzenie w postaci teledysków zespołu Moskwa flankowane jest kinową projekcją wyboru filmów z lat 1985, 1990, 1992 i 2015. To rewelacyjne miniatury, które doskonale pokazują jak wszechstronnym artystą – zarówno pod względem formy, jak i treści – jest Robakowski. W osobnym pokoju prezentowany jest jeszcze film Piegi z 2014 roku: przezabawna autobiograficzna opowiastka, która mieści w sobie całe spektrum odczytań. Udany jest także pokaz w Monopolu, gdzie możemy obejrzeć kilka „końców” malarstwa zaaranżowanych przez Kuśmirowskiego, który ostatnio coraz częściej spełnia się jako kurator. Jak widać, malarstwo kończy się co pokolenie – i dobrze mu to robi. Bardzo rozczarował mnie natomiast Solfeż muzyki barw Emila Cieślara (Pola Magnetyczne). Zawód był tym większy, że o wystawie Cieślara słyszałem sporo przychylnych opinii – może dlatego, że podczas otwarcia towarzyszyło jej jam session? Nie wiem, w każdym razie bez muzyki leniwie nakładające się na siebie, spłowiałe kolory, nie miały krzty wizualnej mocy.
Na the best of, czyli przekrój dostępnego asortymentu, postawiły Czułość, Asymetria i Dawid Radziszewski. W pozostałych galeriach możemy oglądać formalistyczne prace artystów o stabilnej pozycji rynkowej. Tak jest w Rastrze (Olaf Brzeski), Starterze (Mikołaj Moskal), Le Guern (Robert Maciejuk), Stereo (Wojciech Bąkowski), Leto (Radek Szlaga), m² (Igor Przybylski), Lookout Gallery (Diana Lelonek), BWA Warszawa (Ewa Axelrad). To propozycje z cyklu „Znacie? To posłuchajcie (i kupcie)”. Szału nie ma, wstydu też nie.
Na WGW 2015 mamy też dwójkę debiutantów: galerie Kasia Michalski i Kohana. W obu wypadkach wystawy rozczarowują. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zarówno Kohana, jak i Michalski startują w konkursie na „podręcznikowy przykład sztuki współczesnej”. Efektem prace przeintelektualizowane, opatrzone piętrowymi egzegezami, natomiast formalnie kompletnie nijakie. Ot, typowa euro-sztuka, jakiej pełno w zachodnich galeriach. Jeżeli o to chodziło, udało się znakomicie.
Z jakiego powodu program tegorocznego WGW był tak przewidywalny i – nie owijając w bawełnę – nudny (poza kilkoma wspomnianymi wyjątkami)? Jak sądzę, zadziałał tu mechanizm „krótkiej ławki”: z największych hitów wystrzelano się rok i dwa lata temu, więc teraz dominują pokazy artystów tyleż porządnych, co w swojej twórczości monotonnych (Brzeski, Przybylski, Szlaga, Bąkowski – nie mogą i nie zaskakują stylistycznymi i tematycznymi woltami). Pokazuje to oczywiście szerszą prawidłowość: znakomita większość stołecznych galerii obsługuje stosunkowo niewielką liczbę artystów, ich umocowanie w globalnym rynku jest ciągle płytkie, a w lokalnym – opiera się na pojedynczych „lokomotywach”, które ciągną mniej dochodową resztę. Co więcej, WGW wymusiło regularność i atrakcyjność prezentowanej oferty, co paradoksalnie pokazało, jak trudno tym elementarnym wymogom sprostać. WGW 2015 nie narusza więc „odwiecznych” hierarchii naszej sceny, a tylko – po raz kolejny – je petryfikuje (Uklański w nowiutkiej siedzibie FGF to pokaz siły tyleż nieskomplikowany, co uzmysławiający, że galeria przy Górskiego bez trudu zdublowała peleton po raz kolejny i z pewnością nie ostatni).
Również nowe galerie tylko potwierdziły charakter naszej sceny – obie pokazały prace nieledwie galmażeryjne (pamiętacie to pojęcie?), pozycjonując się w bezpiecznej pozycji galerii sprzedaży bez większych ambicji artystycznych. Kohana programowo odgrzewa poodwilżową abstrakcję, już w latach siedemdziesiątych pustą i nijaką, a Kasia Michalski sprawia wrażenie, jakby chciała w stu procentach wypełnić wzorzec przeciętnej zachodniej galerii komercyjnej. To także należy uznać za znak czasów: chcesz założyć galerię prywatną i po niecałym roku działalności dołączyć do „elitarnego grona warszawskich galerii”? To nie baw się w awangardę, natomiast nie od rzeczy będzie, jeżeli podzielisz się swoim kapitałem symbolicznym i społecznym (potencjalni kolekcjonerzy, siatka kontaktów, publiczność itp.).
Tegoroczne WGW, pozbawione tyleż nieaktualnej, co natrętnej retoryki „niezależnych galerii, które dbają o kulturę artystyczną miasta”, a także hałaśliwego wsparcia podmiotów publicznych (od galerii i muzeów po NINĘ), jest już wyłącznie sobą – weekendem galeryjnym obejmującym niecałe dwa tuziny galerii, z czego większość prezentuje poziom lokalny. Lokalna – mimo wartej odnotowania wizyty kuratorów z komitetu zakupów Tate na Europę Środkową – jest też ciągle publiczność imprezy. Dość powiedzieć, że zagranicznych gości obsługiwała „flota” dziesięciu samochodów, która została wynajęta na piątek i sobotę – w niedzielę auta okazały się zbyteczne. Być może ma to związek z odbywającymi się w tym samym czasie targami Vienna Contemporary, które, wydzieliwszy się z Viennafair, przejęły inicjatywę nie tylko w Wiedniu, ale i w całym regionie. Nietrudno bowiem zauważyć, że w interesie Warszawy byłoby albo wyraźne rozdzielenie, albo strukturalne połączenie obu imprez – obecna sytuacja – Wiedeń zabiera publikę Warszawie – wydaje się najgorsza z możliwych.
Tymczasem w Warszawie coraz mniej do roboty ma krytyk, a coraz więcej kronikarz towarzyski i buchalter. Co było do udowodnienia. Winter is coming.
–
fot. na froncie: Mikołaj Smoczyński, Double object, 1983, 45x34cm (Galeria Monopol)