Podsumowanie roku 2023
Peryferia
Elżbieta Jabłońska
Zawężam teren obserwacji do tego co blisko, co w zasięgu wzroku. Dwa brzegi Wisły. Jeden to ten, gdzie ja; drugi odległy, ale wciąż nieopodal. Brak mi sił, by patrzeć dalej, a intensywność bezpośrednich zdarzeń gwarantuje całe spektrum doznań. Nie potrzebuję więcej. Tyle mi wystarczy.
Z całego roku jak z pudełka czekoladek wybieram kilka zdarzeń. Ich smaki są różne, ale samo próbowanie, nadgryzanie po kawałku zostawia intensywny, chwilowy ślad.
Najbardziej kręci mnie smak współpracy, więc dzielę się przestrzenią sztuki i równocześnie wprowadzam do niej moją prywatność. Na początku roku zapraszam kilkanaście osób do napisania krótkich tekstów, dla których punktem wyjścia jest sztuka, również moja. Powstaje świetny zestaw, którego mimo starań nie udaje mi się opublikować. Jedynie kilka z nich fragmentarycznie udostępniam w internecie czy podczas wystaw. Resztę odkładam na później. Czasami lepiej poczekać, a rzeczy zadzieją się same.
Lepiej radzę sobie z projektami, które organizuję dla innych osób. Wczesną wiosną w toruńskiej Wozowni wspólnie z Maćkiem Kwietnickim i Tomkiem Wlaźlakiem przygotowujemy Przewrót jako odległe echo kopernikańskiej rocznicy, która opanowała naszą alma mater. Interesuje nas żywa, pulsująca wystawa, więc do jej współtworzenia zapraszamy ponad czterdzieści osób, artystki, artystów i kolektywy. W trakcie jej trwania organizujemy spotkania, oprowadzania, dyskusje, koncerty i wyjścia w teren. Prawdziwe i budujące historie z obszaru zaangażowania czy nieposłuszeństwa obywatelskiego, opowiedziane przez artystki_tów i aktywistki_tów, które działają mimo trudności, którzy widzą więcej i szerzej, poza oczywistym horyzontem zdarzeń. Na moment Centrum światów jest tutaj, w Toruniu, a ja po raz kolejny wzmacniam swoje idealistyczne poczucie, że działania wspólnotowe mają sens i bywa, że odnoszą skutek. Czasem nie wprost i nie ten, który pierwotnie zakładaliśmy.
Najbardziej kręci mnie smak współpracy, więc dzielę się przestrzenią sztuki i równocześnie wprowadzam do niej moją prywatność.
Równolegle przycinam, oczyszczam i porządkuję moje nadwiślańskie nieużytki. Wysiewam jak co roku warzywa i zioła. W tym roku po raz pierwszy tajską bazylię, a jej smak towarzyszy mi przez całe lato. Podlewam sadzonki, które skutecznie zarastają naszą pracownianą przestrzeń. Wyzwolimy się z tego zielonego buszu po zimnej Zośce (15 maja), kiedy stabilność temperatur pozwoli na wysadzenie do gruntu setek pomidorów, bakłażanów, ogórków, melonów, cukinii i papryk, a nawet drzewek figowych, które zaowocują już tego lata.
W moich ogrodniczych przygodach, które dziesięć lat temu upowszechniłam jako Nieużytki sztuki, zazwyczaj bazuję na dość omylnej intuicji. Dlatego kiedy niespodziewanie wiosną dociera do mnie pięknie wydana książka Marka Styczyńskiego Ogrodnictwo na trudne czasy. Ćwiczenia z permakultury w Europie Środkowej, czuję się absolutnie szczęśliwa. Wszystko jest w niej w doskonałe, symbioza treści i formy, rysunki Marka i praktyka oparta na wieloletnim doświadczaniu i pracy. Całość zrobiona z szacunkiem, umiarem i uważnością.
Wśród nieoczekiwanych przesyłek pojawia się kilka innych książek: Obrazy, co mogą. Studium przeobrażania świata przez fotografię Maćka Frąckowiaka, Kozłowski/Makowicz pod redakcją Mikołaja Iwańskiego wydany przez szczecińską Akademię Sztuki, Zaraza ziemniaczana Tomasza Opani, dwa subiektywne przewodniki po Bydgoszczy i okolicach, Za winklem, po schodkach Dominiki Kiss-Orskiej i wreszcie Republika Głuchych Ilyi Kaminskiego w przekładzie Anki Łazar, gdzie każde słowo znaczy więcej, a jego ciężar na długo wypełnia moją głowę i serce. Myślę o wojnie. Wśród bliskich mi osób mam wiele bohaterek_rów, ich zaangażowanie i pracę podziwiam i wspieram. Kiedy widzę uśmiech Anki Łazar w drodze do Charkowa czy Tomka Sikorę uruchamiającego kolejną zbiórkę, wraca wiara w działanie.
Prócz książek dociera do nas jedna „pocztówka” z pozdrowieniami. Ma wyjątkową wagę i z reakcji listonosza wnioskuję, że zrobiła również wrażenie na osobach pracujących w gminnej poczcie. Kawałek drzwi ze stodoły w Nienawiszczu, którą przed laty zdmuchnęła trąba powietrzna przesyła mi Piotr C. Kowalski w ramach swojej Nie złej sztuki poczty. Doceniam ten gest i cieszę się, że tym samym powiększa się mój zbiór przyjaznych artefaktów, wśród których w tym roku pojawia się jeszcze cudowny Slayer Maćka Salamona, niewinny, tkany drobiazg od Agnieszki Baaske, Chełmińskie na zdjęciu Ali Kochanowicz i za moment Lin Olina Gutowskiego.
Z Gdańska dociera Sztuka bliskości Ani Włodarskiej, a z Warszawy Syreny, czyli ciała doskonałe Moniki Mamzety Zielińskiej. Pochylam się z czułością i fascynacją nad twórczością koleżanek, to zaszczyt być częścią ich oficjalnej, naukowej ścieżki.
Lubię pracować ze słowem, najbardziej z takim, które znajduję w przestrzeni, na ulicy, w starym notesie, w zapiskach osób, na małych karteczkach. Kiedy mogę przenieść napis w zupełnie inne środowisko, zmienić skalę liter, nadać słowom inny kształt, dodać kontekst miejsca.
Po wiosenno-letnich, niedalekich podróżach, w czasie których odwiedzam wystawę Podróż do wnętrza Ziemi w BWA Wrocław Główny, Twarzą w twarz we wrocławskim Pawilonie Czterech Kopuł czy podolsztyńskie Węgajty i Trękus (by zacząć pracę nad projektem w ramach Interdyscyplinarnego studium badawczego. Pracownia otwarta na zaproszeni Maja Dobiasz-Krysiak), czas zdecydowanie przyspiesza i równolegle z organizowanymi przez naszą Fundację W788 pobytami rezydencyjnymi wpadam w wir Zachwytu. Wystawy, z którą na ponad dwa miesiące gorącego lata wracam do toruńskiej Wozowni. Wspólnie z kuratorką Joanną Gwiazdą montujemy i demontujemy zarazem. Jako pierwsze powstają trzy dziury. Wybijam je w ścianie oddzielającej galerię od zgiełku ulicy. Odkrywamy to co przez lata zakryte, wpuszczamy powietrze, dźwięki i naturalne światło. W Zachwycie zmieniamy wystawę co dwa tygodnie, bo jedyną stałą jest zmiana. Wystawa w procesie. Pięć odrębnych prezentacji opartych na częściowej lub zupełnej wymianie prac, na gromadzeniu kolejnych tytułów, haseł malowanych bezpośrednio na ścianach, na przesunięciach, nadpisaniach, czasem na rezygnacji i zaniechaniu, które pielęgnuję od prawie 10 lat.
W trakcie ostatnich dwóch tygodni oddaję przestrzeń wystawy osobom, które w ramach (W)spółdzielni przekazują swoje doświadczenie zachwytu dopisując się do zastanej sytuacji. Ponad 70 osób przyjmuje moje zaproszenie, dostarcza prace bądź planuje działania. Zgłoszenia przyjmujemy w otwartym naborze i najważniejsze – rezygnujemy z oceny. Mam dosyć oceniania, coraz trudniej sobie z tym radzę, więc z radością przechodzę w system otwartej, nieograniczonej akceptacji. I kiedy rozpakowuję w galerii dostarczone prace, czuję, że to był bardzo dobry, choć ryzykowny pomysł. Obiekty wykonane przy użyciu różnych mediów staramy się z wrażliwością pokazać na ścianie galerii. Wybieramy tę na wprost wejścia, która zdaje się być najbardziej reprezentacyjna. Od początku wystawy wisi już na niej neon A wszystko co istnieje jest nicością/miłością, więc wspólnie z kuratorką decydujemy, aby nadesłane prace zawiesić w jego sąsiedztwie tak, by nawiązały dialog ze świetlną sentencją. Odstąpienie miejsca wystawy to intensywne doświadczenie, wymaga konkretnych, określonych warunków i empatii z obu stron.
W tym czasie komisja konkursowa wybiera nowego dyrektora Wozowni, jednej z dwóch najważniejszych galerii w Toruniu. Zobaczymy jak wpłynie na rozwój tej instytucji.
Wracam na chwilę do Trękusa, małej miejscowości pod Olsztynem, gdzie podczas kwietniowej wizyty w domu/pracowni Joanny Stasiak wysłuchałam wielu inspirujących historii o tym miejscu. Z jednej z nich wyławiam prawdziwą perłę. To opowieść o niewielkiej makatce z wyhaftowanym tekstem w języku niemieckim: Im denken frei, im lieben treu, odnalezionej przed laty przez Jenny Burniewicz w opuszczonym wiejskim domu. Wraz z Kabbage Kiss przygotowujemy 90 maleńkich szmatek, które rozdaję mieszkankom i mieszkańcom wioski. W myśleniu wolni, w miłości wierni wyszyte białą nicią na białym skrawku materiału roznoszę od domu do domu w ramach filozoficznej akwizycji. W bezpośrednim kontakcie bywa trudniej, ale udaje mi się porozmawiać, a przede wszystkim zadziwić kilka, a może kilkanaście osób. To dobre doświadczenie, jedno z tych, które lubię w sztuce najbardziej: poza przestrzenią poświęconą sztuce i poza czasem; łagodny zamach na odbiorcę_czynię, w poszukiwaniu relacji.
Jestem zmęczona. Przez tydzień pielęgnuję ten stan razem z Anią Witkowską, która zbiera siły podczas rezydencji w ramach piątej edycji naszego fundacyjnego programu Znikając nad Wisłą. „Multitaskerka”, jak sama lubi się określać, ma kłopot ze zniknięciem, bo działanie jest wpisane w jej DNA. Towarzyszymy sobie nawzajem z uważnością i akceptacją. Energia planowanego znikania zostaje na moment zatrzymana. Przyjeżdża drugi z naszych tegorocznych gości – Oskar Dawicki – i niespodziewanie pojawiają się również Nagrobki. Dzieje się dużo i intensywnie… Jak pisze Emilia Orzechowska, zniknięcia spektakularne i w blasku. We wrześniu dotrze do nas jeszcze Daniel Dąbrowski, który porzuci na moment swojego campera i osiądzie, znikając na wiślanej wyspie. Z tych fragmentów i skrawków zdarzeń złożymy w październiku wystawę w bydgoskiej galerii Wspólnej, gdzie refren piosenki Ani Jestem zmęczona zmiksuje się z hasłem Oskara „krótki fragment” puszczanym z megafonu.
Lubię pracować ze słowem, najbardziej z takim, które znajduję w przestrzeni, na ulicy, w starym notesie, w zapiskach osób, na małych karteczkach. Kiedy mogę przenieść napis w zupełnie inne środowisko, zmienić skalę liter, nadać słowom inny kształt, dodać kontekst miejsca. Z takich szufladowych skrawków pochodzi tekst mojego syna Antka Majewskiego, który towarzyszy mi od lat i zmieniając swoją formę wędruje w przestrzeni. Tym razem w odpowiedzi na zaproszenie Bożenny Biskupskiej i Zuzanny Fogtt i dzięki konsekwentnej pracy Emi Orzechowskiej i Łukasza Dziedzica pojawia się w Sokołowsku jego fragment nicość jest wszystkim, czego nie ma. W tym kontekście wybrzmiewa jeszcze mocniej. Zostawiam go tam na zawsze.
Mija rok, na naszym nadwiślańskim stole przybywa wyrytych cyrklem nazwisk; peryferyjność, którą od kilku lat skutecznie się dzielę, podobnie jak sztuka – nie poddaje się. Nad Wisłą bez zmian, choć w konsekwencji naszych październikowych decyzji jakby nieco jaśniej – mimo zimowego przesilenia. Trochę nadziei u schyłku roku.
Tymczasem na nieużytkach dawno już minęła rozbrajająca naiwność wiosny, wszystko urosło i dojrzało, a obfitość lata szybko przechodzi w jesienne, refleksyjne przetwarzanie tego, co w nadmiarze. W słoikach lądują pomidory, papryki, ogórki. Maliny, których jest w tym roku obłędnie dużo po prostu mrożę, a papryczki chili suszę – podobnie jak zebrane późną jesienią gigantyczne ilości grzybów. Nawet boczniaki uaktywniają się kilkakrotnie, zaskakując nas tempem i zjawiskowością swojego wzrostu. A „wyhodowana” przez Antoniego Matka octowa czeka w pojemniku na kolejny wysyp jabłek. Coraz częściej budzą mnie żurawie, ich wspaniały, odległy klangor zmusza, by wstać o świcie. Spędzam z nimi poranek, z rzeką, z parą łabędzi, jedną młodą sarną, stadem szpaków szukających resztek czereśni i mnóstwem innych latających, pływających i brzęczących istot. Ze słońcem, mgłą i rosą. W zachwycie i wdzięczności, że wciąż jest mi to dane.
Myślę o Anecie. O bezradności słów wobec odchodzenia. Myślę o niej obrazami, tymi z nieodległego czasu jej odwiedzin, o jej miłości do sztuki, o sympatii i serdeczności, jaką się darzyłyśmy, o jej zwierzętach, o Amirze gryzącym moje buty i łagodnym Karbonie, z którym przyjechała ostatnio, o jej planach, o chorobie i o wspaniałych osobach, które ją do końca wspierały. Sięgam do Tao-te-king mistrza Lao Tsy, który towarzyszy mi od ponad trzydziestu lat i powtarzam jak mantrę te kilka słów w nadziei, że pomogą:
to co jest i czego nie ma,
podąża wspólnie
mocne równoważy słabe
krótkie równoważy długie
przedtem i potem łączą się w całość
Myślę o wielu osobach, nazwiska niektórych wypisuję jak litanię o ponad sześciuset wersach w ramach mojego wystąpienia na festiwalu Interakcje. To moja pierwsza podróż do Piotrkowa Trybunalskiego. Jest piekielnie gorąco, ale sztuka się nie poddaje i to po raz kolejny w tym roku niebywale mnie wzmacnia. Mimo wszystko.
Jeszcze wykład w szczecińskim Trafo, szybki ogląd aktualnych wystaw: Nocą będę opisywał słońca Katarzyny Szeszyckiej, Maciora. O świni, która nauczyła się latać Ani Witkowskiej i Anety Grzeszykowskiej Selfie z psem – i jadę do Łodzi. Niezwykły dzień, pełen zwrotów akcji, totalnych wzruszeń, wyjątkowych spotkań i rozmów. Jury w składzie Jadwiga Sawicka, Alicja Bielawska, Monika Drożyńska i Jerzy Grzegorski pod okiem Marii Morzuch decyduje o przyznaniu mi nagrody im. Katarzyny Kobro. Ta zainicjowana w 2001 roku przez Józefa Robakowskiego i kontynuowana przez lata w duchu wolności nagroda ma dla mnie wielkie znaczenie. Bez względu na zaplecze instytucjonalne jej wartość tkwi w idei doceniania artystki_tów przez ich środowisko. Jestem do głębi wzruszona i jednocześnie bardzo szczęśliwa, kiedy Jadwiga czyta werdykt: „Za twórczość konsekwentnie opartą na współpracy, relacjach i wsparciu. W uznaniu zaangażowania i empatii, które są dobrą odpowiedzią na problemy naszej rzeczywistości. Za umiejętność twórczego zaniechania i zniknięcia, które są społecznie pożyteczną awangardą. Za perspektywę peryferii, która w centrum stawia codzienność, wrażliwość i uważność. Za stworzenie miejsca wspierającego rozwój i regenerację osób tworzących w czasach, gdy publiczne instytucje są masowo upolityczniane. Za umacnianie postaw twórczych młodego pokolenia osób artystycznych w ramach swojej praktyki dydaktycznej”.
To dla mnie wielki zaszczyt.
Pozostaje jeszcze podróż na wschód do mojego ulubionego Arsenału i współpraca z Antkiem i Stachem w ramach Radykalnego rodzicielstwa pod okiem Elizy Urwanowicz-Rojeckiej. Z dziecięcą radością wypełniamy kilkunastometrową ścianę rysunkami, do których w trakcie otwarcia i trwania wystawy dopisze się białostocka publiczność.
Mija rok, na naszym nadwiślańskim stole przybywa wyrytych cyrklem nazwisk; peryferyjność, którą od kilku lat skutecznie się dzielę, podobnie jak sztuka – nie poddaje się. Nad Wisłą bez zmian, choć w konsekwencji naszych październikowych decyzji jakby nieco jaśniej – mimo zimowego przesilenia. Trochę nadziei u schyłku roku.
W obronie infrastruktury
Zuza Piwowar
Na początku listopada na portalu Zrzutka.pl pojawiła się zbiórka na rzecz łódzkiej klubokawiarni Ignorantka. Okazuje się, że Ignorantka, która przetrwała trudny czas pandemii, przegrywa z sytuacją pozornie prozaiczną – remontem ulicy Legionów, przy której znajduje się jej lokal. Ulica jest rozkopana i tonie w błocie, a klienci nie mogą dostać się do Ignorantki. W efekcie właściciele kawiarni nie są w stanie uiścić podstawowych opłat związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej. Przez brak działającej infrastruktury wokół lokalu Ignorantka nie jest w stanie spełniać swojej roli społecznej, kulturowej i rozrywkowej.
Przykład Ignorantki przypomina o tym, jak istotnym elementem w realizowaniu performansów życia społecznego jest działająca infrastruktura. Zaprojektowanie infrastruktury zgodnie z potrzebami rozmaitych instytucji przekłada się nie tylko na ich kształt, ale i rodzące się wokół nich ekosystemy ludzko-nieludzkie. Wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne, które miały miejsce w mijającym roku, przypomniały mi, że warto spojrzeć na infrastrukturę możliwie szeroko. Odczułam to szczególnie podczas wybuchu „afery genewskiej”, podczas której opinia publiczna miała okazję zapoznać się ze sprzeciwem grup pracowniczych teatru La Comédie wobec form pracy artystycznej Krystiana Lupy nad spektaklem Les Émigrants.
Przykład Ignorantki przypomina o tym, jak istotnym elementem w realizowaniu performansów życia społecznego jest działająca infrastruktura. Zaprojektowanie infrastruktury zgodnie z potrzebami rozmaitych instytucji przekłada się nie tylko na ich kształt, ale i rodzące się wokół nich ekosystemy ludzko-nieludzkie.
Przy okazji „afery genewskiej” okazało się, że wystarczy sprzeciw aktorów infrastrukturalnych, w tym wypadku pracowników technicznych teatru, aby wstrzymać premierę spektaklu i dodatkowo wywołać międzynarodową dyskusję na temat warunków pracy twórczej. Na łamach portalu E-teatr.pl przypominałam o tym, jak ważne jest spojrzenie na instytucję w sposób holistyczny, umożliwiające wprowadzenie w pole widzialności osób, których zwykle nie widać podczas interakcji z dziełem artystycznym. Pierwsza połowa 2023 roku pozostaje dla mnie początkiem niezwykle istotnej rozmowy nad dobrostanem środowisk pracowniczych w obszarze teatru i sztuk performatywnych. Odchodząc od kultu spektaklu rozumianego jako dzieło artystyczne, możemy w końcu zwrócić uwagę na wyzwania infrastrukturalne, które (de)regulują pracę instytucji teatralnych w całym kraju.
Koniec roku to z kolei publikacja wywiadu Magdaleny Rigamonti z Moniką Strzępką, dyrektorką Teatru Dramatycznego w Warszawie. I wszystko co stało się później. Ja chcę zaznaczyć, że ponownie uwzględniono sytuację osób uczestniczących w mechanizmach infrastrukturalnych instytucji. Łukasz Drewniak, komentując sprawę Moniki Strzępki, słusznie zauważył problematyczność polaryzacji społecznej emanującej na świat produkcji artystycznej. Idea przegrała z konkretnymi uchybieniami, których nie da się przykryć płaszczem lewicowych wartości. Napięcie polityczne wokół praktyk twórczych odciągało uwagę od kwestii zasadniczych, a więc dobrostanu zespołu, form zatrudnienia, a także rozwiązań legislacyjnych regulujących pracę osób zatrudnionych w instytucji.
Pierwsza połowa 2023 roku pozostaje dla mnie początkiem niezwykle istotnej rozmowy nad dobrostanem środowisk pracowniczych w obszarze teatru i sztuk performatywnych.
Podobny mechanizm dostrzegłam podczas zamkniętej dyskusji o przemocy w teatrze zorganizowanej w ramach tegorocznej edycji festiwalu teatralnego Boska Komedia. Wiele mówi fakt, że wdarłam się na nią niespodziewanie; w gruncie rzeczy jako intruzka-gościni zaproszona nie przez organizatorów, a panelistkę, Alinę Czyżewską. Organizatorzy niestety nie wpadli na pomysł, aby porozmawiać o przemocy, której ofiarami najczęściej są osoby niżej usytuowane w hierarchii artystycznej – porozmawiać z samymi zainteresowanymi. Swoją uwagę skierowali raczej na własne położenie, wrażliwe na naciski polityczne ze strony podmiotów organizujących życie instytucji. Uważam to za symptomatyczną (auto)diagnozę stanu polskich środowisk twórczych, szczególnie tych najlepiej wyposażonych w kapitał symboliczny i ekonomiczny.
O ile kilka-kilkanaście lat temu udało nam się dostrzec siłę kolektywów i równościowych procesów twórczych (o ile takie w ogóle istnieją), to dzisiaj czas zwrócić uwagę na system i jego uwarunkowania. Na naszych oczach powoli rodzi się polityczny ekosystem umożliwiający lepsze warunki ekspansji myśli liberalno-lewicowej. Warto z tego skorzystać. Nie broń Wielkich Mistrzów, nie broń Wspaniałych Rewolucjonistek. Nie broń tytułów ani konkretnych instytucji. To tylko i aż symbole. Broń infrastruktury, bo z nią nie wygra żadna wielka metafora. Tego życzę sobie i wam w roku 2024.
Oddolna sztuka queerowa, czyli Poznań 2023
Gabi Skrzypczak
Zacznę od siebie. Ten rok nauczył mnie dwóch ważnych rzeczy: jeżeli to tylko możliwe, podpisuj umowy (1); nie musisz się zgadzać na wszystkie współprace (2). A poza tym? Było trochę odbijania się od ściany, niezrealizowanych projektów, pisania wniosków, zgłoszeń i propozycji. Dużych frustracji, że podstawowa stawka w świecie sztuki dla ludzi, którzy dopiero zaczynają, to nadal 0,1 grosza i ulga, że przynajmniej nie musisz dopłacać. Odkryłam w końcu swoje powołanie i wymarzoną pracę, będąc (niestety tylko) przez osiem dni artist’s assistant Przemka Piniaka, pracując nad jego instalacją wystawioną przez Łęctwo w ramach WGW. Zorganizowaliśmy też wspólnie warszawską edycję Turnieju Tostów Trójkątów w przestrzeniach pasażu Wileńskiego (dziękuję Adriannie Konopce i Kubie Sobolewskiemu za pomoc w znalezieniu miejsca). Niestety i to miejsce dopadła w końcu deweloperka, pozbawiając przy okazji pracujących tam artystów przestrzeni na pracownie. Marcowy turniej okazał się frekwencyjnym sukcesem i po cichu liczymy, że rok 2024 przyniesie Tostom ogólnopolską ekspansję (jeśli jakaś instytucja lub przestrzeń chciałaby nas zaprosić, jesteśmy otwarci na współpracę). W galerii Łęctwo kuratorowałam też wystawę Justyny Baśnik Adoratio, w ramach której niefiguratywne malarstwo i obiekty przybrały rolę przedmiotów kultu pozareligijnej duchowości. Rok z Łęctwem kończyłam pracując razem z Przemkiem Sowińskim nad wystawą Piotra Mląckiego Wiek zaćmy od świateł, gdzie opowieść o potrzebach postępu, zmian i rewolucji przeplata się z apokaliptycznymi wizjami przyszłości i memoriałem dla ofiar rewolucyjnych przemian. Wystawa Mląckiego jest efektem jego ponad rocznej pracy ze zmarłą w sierpniu kuratorką Gosią Król, której odejście jest ogromną stratą dla polskiego pola sztuki.
Mimo tego, że wiele osób po cichu – a czasem nawet i głośno – liczy na zmierzch sztuki queerowej równie mocno, co na zmierzch malarstwa, queer miał się w tym roku niezwykle dobrze. Pokazały to nie tyle instytucje, ile przede wszystkim prężnie działające oddolne inicjatywy i kolektywy. Na szczególną uwagę zasługują działania KEM szkoły, X-Philes i ich archiwum poezji queerowej oraz wystawa w Fundacji Galerii Foksal, zwykła dziewczyna kolektyw i jej intersekcjonalne podejście do dziewczyńskiej* solidarności, a także poznański kolektyw wydawniczo-artystyczny Sabina, którego wystawę i premierę zina koordynowałam w Łęctwie na początku roku. Nieskromnie wspomnę o zinie Ultrans, który wraz z Małgorzatą Mycek wydaliśmy w czerwcu, tworząc niezależne wydawnictwo, w którym platformę otrzymały tylko osoby spod parasola transpłciowości. Wymienię też moją wystawę dyplomową Queerowe strategie, przede wszystkim po to, aby w tym podsumowaniu wypisać biorące w niej udział osoby artystyczne, których nieszablonowe i nowatorskie podejście do sztuki i tożsamości miałam przyjemność pokazywać (Małgorzata Mycek, Piniak Przemysław, Edna Baud, Eternal Engine, Klaudia Figura, Wiktoria Kucharczak, Martynka Modzelewska, Adu Rączka, Jakub Kostewicz, Dobro Jasikowska, Sebastian Winkler i Kamil Winnicki).
Mimo tego, że wiele osób po cichu – a czasem nawet i głośno – liczy na zmierzch sztuki queerowej równie mocno, co na zmierzch malarstwa, queer miał się w tym roku niezwykle dobrze.
Razem ze mną mury UAP opuściło w tym roku wiele osób. Od siebie polecę w szczególności śledzić twórczość Julii Woronowicz, Laury Radzewicz, Mateusza Janika, Jakuba Kanny i Maxa Rzontkowskiego. Jednak niezależnie od corocznego wypuszczenia w świat wspaniałych osób absolwenckich, w tym roku UAP najwięcej uwagi powinien uzyskać przede wszystkim w kontekście styczniowej lawiny wyznań związanych z seksizmem i przemocą na uczelni.
Poznań to oczywiście nie tylko UAP, ale także galerie. Nie zabrakło spektakularnych projektów, jak wieńcząca rezydencję Przemka Piniaka w CK Zamek wystawa Księżniczka Marcin (kuratorka: Jagna Domżalska), odnosząca się bezpośrednio do rozkopanych ulic Poznania i queerująca legendy miejskie. Powstała także nowa oddolna przestrzeń wystawiennicza – galeria Szczur. Założona przez czwórkę studentów galeria skupia się na prezentacji młodych osób twórczych z nastawieniem na sztukę nowych mediów, na pierwszy rzut oka wypełniając dziurę po nieistniejącej już galerii Luka.
Jak co roku, najchętniej (poza Łęctwem, z którym jestem związana) odwiedzałam galerię SKALA, i to chyba właśnie zorganizowaną w jej przestrzeniach wystawę Panorama Exit gościnnej pracowni Inside Job uznałabym za najciekawszą w tym roku zbiorówkę. Utrzymana w futurystycznym klimacie dark ecology wystawa skupiona była na relacjach z obiektami i technologią w odmieńczym i pozaludzkim aspekcie. Mimo szkolnego charakteru pokazu, osobom artystycznym nie można odmówić dojrzałości i sprawnego poruszania się w aktualnych trendach współczesnej humanistyki.
To, co uderzyło mnie już w roku 2022, ale w bieżącym było jeszcze bardziej odczuwalne, to brak Zosi nierodzińskiej i jej projektów kuratorskich w galerii Arsenał. Może planowane na 2024 otwarcie po remoncie głównej siedziby galerii przyniesie nowe, świeże rozdanie dla miejskiej instytucji. W tym roku to Pawilon, będący oddziałem Arsenału, zdecydowanie przejął pałeczkę. Realizując program pod nazwą Sezon Alpha, stał się centrum dla działań performatywnych i muzycznych oraz wystaw site specific. Oczywiście nie był to całkowity przestój dla Arsenału, czego przykładem jest m.in. solówka Sergeya Shabohina Atlas krajobrazów tektonicznych. Wystawa kuratorowana przez Marka Wasilewskiego prezentowała szeroki przekrój prac białoruskiego artysty nie tylko mierzącego się z historią i teraźniejszością represji białoruskiego społeczeństwa, ale także z naukowym sznytem badającego estetykę i mechanizmy totalitarnych ideologii.
To, co uderzyło mnie już w roku 2022, ale w bieżącym było jeszcze bardziej odczuwalne, to brak Zosi nierodzińskiej i jej projektów kuratorskich w galerii Arsenał.
Nie sposób też pominąć działalności galerii DOMIE, świętującej w tym roku swoje piąte urodziny imprezą Wykończeniówka, która mimo sentymentalnego i zabawowego charakteru zostawiła za sobą przygnębiającą wizję rzeczywistości polskich NGO-sów. Tegoroczny program wystawienniczy DOMIE zdominowały pop-upowe wystawy studentów i nowych kolektywów artystycznych, co uczyniło z niego instytucję najbardziej otwartą, ale jednocześnie najmniej spójną programowo. Zaskakujący okazał się projekt Brudne róże, ogromny, przekrojowy pokaz malarstwa Katarzyny Rotkiewicz-Szumskiej kuratorowany przez Katarzynę Wojtczak i Tomka Pawłowskiego-Jarmołajewa. Wystawa stworzona, wydawać by się mogło, do pokazywania w instytucjach, odnalazła się idealnie w przybrudzonych przestrzeniach offowej galerii.
Nie jest to oczywiście ani pełny, ani syntetyczny skrót życia artystycznego w Poznaniu. Wielkopolski krajobraz sztuki wypełniają także oddolne inicjatywy takie jak „Fajny Zinek”, Slamka, Pora Kolektyw, po… stronie warty, House of Orzeczenie czy galerie Pani Domu i Wołyńska 9 – wymykające się sformalizowanym zasadom gry.
Posłowie o nadziejach na 2024
Jak co roku wszyscy jak mantrę powtarzają, że jeśli nie ma cię w Warszawie, to nie istniejesz. Powoli zaczynają kształtować się moje plany wystawiennicze na rok 2024 i przesunięcie punktu ciężkości w stronę stolicy zdaje się być nieuniknione. Marzę jednak o tym, żeby można było tworzyć i pracować w innych niż Warszawa ośrodkach z odpowiednią widzialnością i brakiem komentarzy na temat ,,peryferyjności”.
Ucząc się od abakanów
Ewa Majewska
Odchodzący rok, jeśli chodzi o sztuki wizualne, nie wzbudził mojego entuzjazmu. Kontynuowane były przedziwnie niekompetentne kadencje dyrekcji ważnych publicznych instytucji narzuconych przez PiS z pogwałceniem publicznego interesu; królowała umocniona pandemicznym kryzysem moda na malarstwo; w Łodzi wstrzymano międzynarodowe wydanie Teorii widzenia Władysława Strzemińskiego. Szczególnie ten ostatni przypadek jest symptomatyczny. Anglojęzyczne opracowanie opus magnum Strzemińskiego mogło wszak podnieść z kolan sztukę polską na arenie międzynarodowej, a przynajmniej rzucić na kolana międzynarodową publiczność. Władze Muzeum Sztuki – w osobie Andrzeja Biernackiego – uznały jednak, że nie pragną sojuszy z jakimś tam MIT Press i e-fluxem spod ciemnej gwiazdy. W efekcie przygotowana przez poprzednia ekipę publikacja będzie żarła kurz w piwnicy muzeum, bo aktualny dyrektor jest wrogiem komunizmu. Film Wajdy Powidoki z 2016 roku, pokazujący powojenne życie Strzemińskiego w Łodzi, świetnie się z takimi postawami rozprawił.
Z dużych wydarzeń tegorocznych – najbardziej podobała mi się wystawa Magdaleny Abakanowicz w londyńskiej Tate Modern, która co prawda nie miała miejsca w Polsce, ale prezentowała wybitne, choć nieco zapomniane prace artystki znanej głównie z dzieł, za którymi nie przepadam (Every Tangle of Thread and Rope, kuratorki: Ann Coxon, Mary-Jane Jacob i Dina Akhmadeeva). Zainteresowało mnie również zmartwychwstanie bodaj najwybitniejszej polskiej poetki awangardowej – Marii Cyranowicz – którą pozwalam sobie omawiać w podsumowaniu sztuk wizualnych po pierwsze dlatego, że – jak to bywało we wcześniejszych odsłonach polskiej awangardy – również tomiki tej współczesnej poetki powstają we współpracy z artystami – takimi jak choćby Zbigniew Libera czy Marek Sobczyk. Dosłownie przed dwoma dniami udało się zebrać w oddolnej zbiórce pieniądze konieczne dla wydania kolejnego tomu jej poezji. Jest to wielki tryumf oddolnego wsparcia dla awangardy, i wielki wstyd instytucjonalnych mechanizmów wspierania kultury, nie wykazujących zainteresowania jej najtrudniejszymi przejawami.
Anglojęzyczne opracowanie opus magnum Strzemińskiego mogło wszak podnieść z kolan sztukę polską na arenie międzynarodowej, a przynajmniej rzucić na kolana międzynarodową publiczność. Władze Muzeum Sztuki – w osobie Andrzeja Biernackiego – uznały jednak, że nie pragną sojuszy z jakimś tam MIT Press i e-fluxem spod ciemnej gwiazdy.
Omawiając na łamach „Szumu” biografię Abakanowicz napisaną przez Pawła Kowala, Karolina Plinta twierdzi: „Trauma i sława sygnalizuje dwa główne, według Kowala, motywy biografii Abakanowicz: traumatyczne doświadczenie utraty rodzinnego majątku w Nowej Krępie pod Sobolewem (oraz szlacheckiego statusu) w 1945 roku, późniejszą walkę o odzyskanie pozycji społecznej, tym razem poprzez sztukę, i w końcu wielki międzynarodowy sukces”. Jest to niebywałe, że w tym potransformacyjnym zmartwychwstaniu arystokratycznych tradycji pojawia się nowa, nieznana Freudowi i Lacanowi scena pierwotna, a w niej równie nowatorska „trauma utraty majątku”. Ale, nadal za Plintą, czytamy dalej: „Śledząc rozwój kariery Abakanowicz, Kowal cały czas zadaje sobie pytanie o to, co właściwie o otaczających ją realiach politycznych myślała artystka. Jest to nie lada zagadką, biorąc pod uwagę, że Abakanowicz była mistrzynią dostosowywania się do politycznego kontekstu i artystycznych trendów”. I znów mam wątpliwości – czy w ogóle nas to obchodzi? Co się właściwie stanie, jeśli spokojnie uznamy, że Abakanowicz była oportunistką, zwykłą karierowiczką? Jakie będą implikacje takiego, zgodnego w końcu z prawdą, podsumowania jej relacji z polityką, przynajmniej za komuny? Czy to źle, że była oportunistką? Dla emancypacji może tak, dla sztuki – nie najgorzej, bo artystka miała dzięki swej zdolności nie przejmowania się bieżącą polityką możliwość skupienia się na własnej sztuce. Ten rozbudowany egotyzm, wybaczalny u mężczyzn, lecz niespotykany i tępiony u kobiet, dał jej większą wolność i paradoksalnie – lepszą i ciekawszą oraz skuteczniejszą pozycję polityczną, niż gdyby nie daj borze postanowiła odnowić konserwatywne marzenia polityczne swoich ojców i wujów. Plinta pisze dalej w nawiązaniu do Kowala: „Jednak jako młoda adeptka sztuki [Abakanowicz] wybiera strategię uniku – idzie w tkaninę, bo kojarzona z rzemiosłem dziedzina była postrzegana jako narzędzie neutralne, a może wręcz pożądane politycznie”. Ale to jest tylko połowa prawdy, bo druga połowa jest taka, że dzięki temu odejściu od polityki (konserwatywnie rozumianej: jako żal za utraconym majątkiem), Abakanowicz odkrywa przed nami (bo chyba jeszcze nie przed samą sobą) inną politykę – tę właściwą dla głębokiego, trzewiowego materializmu, ciała, seksu i płci. Zobaczyć ten zwrot można tylko wtedy, gdy wyjdziemy poza konserwatywne pojęcie politycznej sprawczości albo w kierunku molekuł, mięsności i ciała, jak czynią Gilles Deleuze z Felixem Guattarim w Kapitalizmie i schizofrenii, albo w kierunku genderu – czyli po polsku mówiąc, płci społeczno-kulturowej. Można też łączyć te stanowiska, co starałam się uczynić podczas sympozjum towarzyszącego wystawie Abakanowicz w londyńskiej Tate Modern. Zaproponowałam tam rizomatyczno-feministyczne queerowanie Abakanów i prac ze sznurów, wyzwalające je tak od dziedzictwa tkaniny, jak i od rzekomej apolityczności. Dla feministki ciało nie jest apolityczne, wprost przeciwnie. Wystawa prac Abakanowicz w Tate Modern elegancko wymija się z feminizmem, ale jednocześnie otwiera doń drogę; po tej wystawie nie będzie już można czytać Abakanowicz jako apolitycznej. Choć jednak nie do końca, skoro Kowalowi (i chyba również Plincie) jednak się niestety udało…
W każdym razie – skupienie kuratorek retrospektywy Abakanowicz w Tate Modern na abakanach i na pracach ze sznurami pozwala na zauważenie nie tylko ich radykalizmu i przebojowości. W latach 60., gdy Abakanowicz tworzyła pierwsze abakany, widok waginy zbudowanej na okręgu o trzymetrowej średnicy w żywym czerwonym czy żółtym kolorze budził niemały popłoch; wystarczy poczytać ówczesną polską i międzynarodową prasę. Abakanowicz dostała jednak nagrodę w Lozannie, zaproszenia na wystawy w MoMA w Nowym Jorku i szeregu innych muzeów zagranicznych, co uczyniło z niej bodaj najsłynniejszy polski towar eksportowy w polu sztuki. Jednocześnie – podjęła tematy, które nie dawały spokoju feministycznym artystkom przełomu lat 60. i 70. – seksualności, płci i intymności, nie wchodząc przy tym w feministyczną narrację czy politykę. To kolejny przykład na to, że feministyczna sztuka dość często wyprzedzała feministyczną teorię. Nawet więc jeśli Magdalena Abakanowicz nie deklarowała feministycznych czy politycznych założeń, to jej sztuka nie tylko mogła mieć feministyczne elementy, ale też mogła polityczną sztukę redefiniować.
Potraktowanie abakanów i prac ze sznurów jako rewolucjonizujących politykę w kierunku właściwym dla feminizmu jest oczywiście możliwe dopiero wtedy, gdy po pierwsze – zignorujemy zdecydowanie konserwatywne sympatie artystki pod koniec jej życia, oraz po drugie – gdy spojrzymy na jej prace nie tylko jako na proto-feministyczne, ale też użyjemy feministycznych narzędzi do ich analizy. W mięsnym nadmiarze witalnej, kolorowej tkaniny, mającej wskutek użycia barwników tworzonych przez Abakanowicz z naturalnych składników niebywale silną woń, jak też w czarno-minimalistycznej, prostej linii wyznaczanej przez linę używaną w przemyśle stoczniowym – tym razem biegnącej przez centrum miasta czy łączącej supeł i inne supły zaplecione na podwójnym łożu – znajdujemy pozbawione organów, więc też wszelkiej specyfikacji, „ciało bez organów”, samą mięsną materię, analogiczną do ciała przetworzonego w malarstwie Francisa Bacona w ujęciu Gillesa Deleuze (zob: G. Deleuze, Bacon. Logika wrażenia, Kraków, 2018).
Feministyczna sztuka dość często wyprzedzała feministyczną teorię. Nawet więc jeśli Magdalena Abakanowicz nie deklarowała feministycznych czy politycznych założeń, to jej sztuka nie tylko mogła mieć feministyczne elementy, ale też mogła polityczną sztukę redefiniować.
Mięso, nieuporządkowane i niesforne ciało znajdujemy też w najnowszych pracach Katarzyny Górnej, prezentowanych w warszawskiej Desie oraz w galerii Biuro Wystaw w Warszawie. Jest to seria prac pokazujących nienormatywne, przekraczające społeczne normy ciało artystki, ustawione na wzór Wenus z Willendorfu, antycznej figurki kobiecej bogini, powszechnie uważanej za reprezentację ideału piękna czasów paleolitu. W swoich pracach, nazwanych Ja – Wenus, Górna wykorzystała własne ciało, które pozuje bez żadnego napinania mięśni, wciągania brzucha czy innych narzucanych kobietom korekt. Pokazany w warszawskiej Desie odlew gipsowy naturalnych rozmiarów ciała artystki jest szary i nie ma głowy; z szyi wyrasta grzybnia sugerująca połączenie ciała kobiety z większą siecią kolektywnego, wspólnie mutującego organizmu. Z dołu z kolei wystają metalowe pręty, będące nawiązaniem do cywilizacji ludzkiej, ale i do sieci betonowych połączeń dla niej właściwej. Z kolei cztery małe Wenus prezentowane w Galerii Biuro Wystaw mają różne kolory i są niezwykle uspokajającym, wręcz kojącym elementem wnętrza – ciało, które nie pręży się, by sprostać patriarchalnemu ideałowi piękna, ciało nie głodzone i nie tresowane. Susan Bordo w książce Unbearable Weight analizuje zaburzenia żywienia pod kątem ich dopasowania do określonego modelu kapitalizmu; neoliberalizm szczególnie mocno wspiera bulimię.
Jest to zastanawiające, że w naszych czasach, niby już poza patriarchatem, prac takich, jak te wykonane przez Górną, nie widzimy na każdym kroku. Szukając innych artystek podejmujących ten temat, znalazłam oczywiście Niki de Saint-Phalle, autorkę niezliczonych ilości Nanas, oraz Matteo lo Greco – rzeźbiarza z Wenecji, który tworzy w granicie, marmurze i innych materiałach wielkie, energiczne kobiety. Ale tak poza tym… nędza. Chciałabym móc powiedzieć, że ostatni rok przyniósł wiele. Może trochę w obszarze feministycznych książek o sztuce – jak choćby Agaty Jakubowskiej książkę o Marii Pinińskiej-Bereś. Ale też nie – bo dla równowagi dostaliśmy straszliwego gniota Marii Potockiej pisanego z pozycji antyfeministycznej predatorki (omówiłyśmy to zresztą z Agatą Araszkiewicz i Karoliną Plintą w Godzinie Szumu). Więc pozostaje mi tylko życzyć nam feminizmu i queeru w nadchodzącym roku. Wielu intensywnych przeżyć!
Mój rok emigracji (nie tylko) wewnętrznej
Anna Pajęcka
W 2023 roku napisałam frazę „europejskie standardy” tak wiele razy, że pewnie sam Donald Tusk przyjąłby mnie do partii bez okresu wstępnego. Przeczytałam za wiele programów politycznych lewicowych i centrowych partii Hiszpanii, Niemiec i Francji poszukując złotego środka w polityce kulturalnej. Spędziłam zbyt wiele godzin na szukaniu odpowiedzi na pytanie, jak powinna wyglądać instytucja przyszłości, progresywna nie tylko w treści, ale także i w formie. Szukając, spędziłam zbyt wiele godzin w międzynarodowych środkach transportu. Do bingo zabrakło mi tylko logotypu Orlenu jako sponsora i oprotestowania samej siebie. To był także rok wewnętrznej emigracji, ucieczki przed instytucjami, po których chodziłam dzielnie przez ostatnie kilka lat, niezgoda na to, że sztuka zaczyna mnie wkurzać, i potrzebuję dla własnego dobra odkryć jak to się stało. Rok ucieczki z polskiego art worldu do worldu kończę w objęciach fomo.
Początek roku
Początek roku pod znakiem dwóch ekspozycji jeszcze zapowiadał się dobrze. Rzutem na taśmę zobaczyłam Procesję Hew Locke’a w londyńskim Tate. To imponujące przedstawienie procesji pełnowymiarowych figur, z różnych kręgów kulturowych i ekonomicznych, choć zawsze z byłych kolonii brytyjskich. Wywołuje dyskomfort – ulokowana na piętrze instytucji siostrzanej do tych, które przez kilka następnych miesięcy będą poddawały się słusznemu procesowi dekolonizacji, oddając zbiory prawowitym właścicielom. Jako propozycja instytucjonalna – budowanie we własnej przestrzeni strefy dyskomfortu – było to świeże i godne. Procesję trudno w instytucji ominąć, była widoczna i jak wyrzut sumienia zapowiadała, co zaczęło się i będzie wydarzało przez najbliższe kilka lat w sztuce.
Jeszcze padał śnieg, kiedy w Pera Museum w Stambule obejrzałam wystawę House of Stories Pauli Rego. Ta wystawa naznaczyła mój rok, choć nie uratowała od zmęczenia zaangażowaniem. Portugalsko-angielska artystka, zmarła w 2022 roku, całe życie spędziła na walce o prawa kobiet – ma za sobą historię ucieczki od terroru, dyktatorskiego reżimu i patriarchalnej władzy Antonia de Oliveiry Salazara. A kiedy Portugalia w 2007 roku głosowała w referendum w sprawie aborcji, ekspozycja jej prac była obwożona po kraju, tworząc niepowtarzalną opowieść jak poprzez sztukę można realnie wpływać na rzeczywistość. I jaką moc ma sztuka, kiedy wyjedzie z dużych ośrodków. W dniu, w którym w tureckim muzeum oglądałam wystawę Rego, sąd w Warszawie skazywał Justynę Wydrzyńską za pomocnictwo w aborcji.
Kierunek Berlin
Mieszkam tam przez połowę roku, zarabiam w złotówkach, wydaję w euro, ale po inflacji nie odczuwam różnicy. Nie jestem migrantką – raczej wieczną turystką bez odpowiednich dokumentów, aby kupić karnet na siłownię. Mieszkając w Berlinie kocham Polskę, będąc w Warszawie wkurzam się na złotówkę, przeludnienie, potworną drożyznę i nudę w sztuce. W pociągu na trasie Berlin-Warszawa i z powrotem spędziłam prawie 400 godzin. W nagrodę mam kilka berlińskich topów. W galerii Sprüth Magers wystawa chińskiej artystki Cao Fei, która spędzała długie godziny w Second Life. Teraz przekłada to na wirtualną rzeczywistość budując polityczną utopię. Nowe prace Hiwy K w KOW Gallery z opowieścią o jego powrocie do Iraku, do rodzinnego miasta, czułe, ale trudne. Zamknięcie połowy Muzeum Pergamońskiego – remont części z Bramą Isztar potrwa przynajmniej do 2027 roku, a remont jako taki do 2037. Kolejki, pożegnania, zjeżdżają się do niemieckiej stolicy ci, co „na pewno nie dożyją” ponownego otwarcia. Disneyland. I wisząca nad głową wizja dekolonizacji instytucji, przed którą Niemcy bronią się jak mogą – póki co.
Jeszcze padał śnieg, kiedy w Pera Museum w Stambule obejrzałam wystawę House of Stories Pauli Rego. Ta wystawa naznaczyła mój rok, choć nie uratowała od zmęczenia zaangażowaniem. Portugalsko-angielska artystka, zmarła w 2022 roku, całe życie spędziła na walce o prawa kobiet – ma za sobą historię ucieczki od terroru, dyktatorskiego reżimu i patriarchalnej władzy Antonia de Oliveiry Salazara.
Odzyskanie wiary
Berlin także szuka. Wszędzie sporo malarstwa. Już trudno o większe otwarcie bez DJ-skiej gwiazdy, jakby trzeba było coś ukryć. To średni rok. Wakacje. Wszystko mnie rozczarowuje. Dochodzę do wniosku, że pandemia, konflikt, kryzys energetyczny i wojna w Ukrainie wrzuciły w sztukę środka, która tak nudziła i męczyła mnie w Polsce, nie tylko nas, a całą Europę.
Oglądam Florentinę Holzinger w berlińskim Volksbuhne i odzyskuję wiarę w widowisko. Jej Ophelia’s Got Talent to absolutne szaleństwo bez granic, jest bezkompromisowa, ale nie pasuje do niej słowo skandal. Tehching Hsieh w Neue Nationalgalerie prezentuje dokumentację One Year Performance (1980–1981). Przez rok jedno zdjęcie co godzinę. Pozycja dla podglądacza, fascynacja szczegółem, wraca się po więcej. Martin Wong na wystawie Tell My Troubles to the Eight Ball (Eureka) w berlińskim KW uświadamia mi, że do tej pory nie widziałam tak bezkompromisowej queerowej sztuki. Jego perwersyjne przedstawienia ze stróżami prawa w roli głównej i więzienne fantazje chciałabym obejrzeć kiedyś w polskiej instytucji.
Pandemia, konflikt, kryzys energetyczny i wojna w Ukrainie wrzuciły w sztukę środka, która tak nudziła i męczyła mnie w Polsce, nie tylko nas, a całą Europę.
Na koniec roku otwarcie nowej odsłony stałej ekspozycji w Neue Nationalagalerie, lepszej jeszcze od tej, która kończy się na latach 20. i 30. Prostą kuratorską formę wynagradza praca na kolekcji, stawką nie jest tu sama sztuka, lecz historia. Instytucja publiczna i misja publiczna tu się lubią i odnajdują wspólny język. Misyjne jest to Neue, może czasem aż zanadto. Dla wyrównania imponującej kolekcji – piętro wyżej ekspozycja Isy Genzken, rzeźbiącej w przedmiocie codziennym. Kolega pisze mi, że „widział na piętrze jakieś śmieci” i myślał, że to montaż. Idę ponownie do Neue spojrzeć na piętro jego oczami.
Kupuję to odczytanie. I mam nadzieję, że rok 2024 to będzie rok nieładu w sztuce, rok ujawniania procesu i pokazywania go na wierzchu. 2023 ze swoją inflacją zainteresowania i ekspozycjami pod masową turystykę – niech już odejdzie w spokoju.
Budowanie z gruzów
Adam Przywara
Ten rok zaczął się dla mnie na dobre w marcu, kiedy otworzyłem w Muzeum Warszawy wystawę Zgruzowstanie Warszawy 1945–1949 i światło dzienne ujrzała towarzysząca jej publikacja Zgruzowstanie. Przeszłości i przyszłość ruin w architekturze. Wystawa zbudowana została wokół gruzów przedwojennej Warszawy — fragmentów fasad i wystroju wnętrz budynków, które dotychczas znajdowały się na marginesie instytucjonalnej kolekcji, zawieszone gdzieś między odpadem a monumentem. Wystawa trwała sześć miesięcy, historię gruzów poznało prawie 20 tysięcy osób, teksty i recenzje ukazały się w prasie polskiej i zagranicznej, a ja miałem okazję poprowadzić kilkadziesiąt mniej lub bardziej oficjalnych oprowadzań. Wystawa była dla mnie centralnym wydarzeniem tego roku, pozwalając skonfrontować temat indywidualnych badań akademickich z szeroką publicznością. Rok 2023 upłynął mi zatem pod znakiem budowania z gruzów, tak w znaczeniu praktycznym, jak i metaforycznym. I to właśnie wokół tej praktyki i jej doświadczenia skoncentruję się w tym podsumowaniu.
W pierwszym półroczu w ramach projektu badawczego pracowałem w Fundacji BRDA, która od jesieni 2022 organizuję akcję OKNO — odzyskuje okna z rozbiórek i wymian w Polsce i zasila nimi oddolne remonty w Ukrainie.
Wychodząc z piwnicy z początkiem 2023, w której zamknęło mnie pisanie doktoratu, uderzyły mnie analogie między wydarzeniami, które badałem w archiwach a aktualnością. W marcu zostałem zaproszony do zorganizowania jednego z cotygodniowych spotkań w ramach inicjatywy Dom Odbudowy Ukrainy, która stała się w tym roku istotną platformą wymiany wiedzy konserwatorskiej, architektonicznej i urbanistycznej między Polską a Ukrainą. Na spotkanie zaprosiłem inżyniera Viacheslava Troiana, którego badania dotyczą recyklingu ruin i gruzów w Ukrainie — ich przeróbki na materiał budowlany do odbudowy. Ten sam cel przyświecał polskim inżynierom, którzy opracowywali i wdrażali gruzobeton jako budulec powojennej architektury Warszawy w latach 40. XX wieku. Uwagę zwracają jednak granice tej analogii. Rezultatem rosyjskiej napaści na ukraińskie miasta i wsie są bowiem masy gruzów zanieczyszczonych azbestem, materiałem, który zmarły w zeszłym roku filozof Bruno Latour nazwał fundamentalnie nowoczesnym, a którego toksyczność wymaga nowego myślenia o powojennej odbudowie z gruzów.
W Warszawie do powojennej odbudowy użyto materiałów odzyskanych z gruzów, takich jak cegły. I to właśnie wzmożenie dyskusji i praktyk związanych z materiałami budowlanymi z odzysku było dla mnie ważnym aspektem mijającego roku. W pierwszym półroczu w ramach projektu badawczego pracowałem w Fundacji BRDA, która od jesieni 2022 organizuję akcję OKNO — odzyskuje okna z rozbiórek i wymian w Polsce i zasila nimi oddolne remonty w Ukrainie. Przez kilka miesięcy miałem okazję obserwować i uczestniczyć w działaniach, którym przewodzą Zofia Jaworowska i Petro Vladimirov. Wraz z nimi i z mistrzem fachu okiennego Robertem Godlewskim jeździliśmy po Polsce, zbieraliśmy niechciane okna, pakowaliśmy na tira i wysyłaliśmy do organizacji w Ukrainie. Do tej pory do Ukrainy udało się dostarczyć 1600 okien, a kolejne 400 czeka już na transport. Fundacja zaczęła też pozyskiwać środki na kolejne transporty m.in organizując aukcję designu we współpracy z domem aukcyjnym DESA Unicum i nie było to jedyne wyjście ekipy BRDY poza strefę rozbiórkowo-budowlaną. W maju Petro wraz z Alexandrą Maybrodą został nominowany do PinchukArtCenter Prize za projekt, który przeniósł praktykę odzysku na pole sztuki. Do podobnego przesunięcia doszło w Londynie w czerwcu, gdzie pawilon kuratorowany przez Petra, Zofię i Michała Sikorskiego (pracownia TŁO) prezentujący okna PVC pozyskane w Londynie dla Ukrainy otrzymał złoty medal na Biennale Designu. Jak w swojej książce Życie rzeczy w powojennej Polsce pisała Agata Zborowska, czas wojny i kryzysu podważa istniejące systemy wartościowania, prowadzi do ustanowienia nowych relacji z rzeczami, które nas otaczają. I choć kryzys klimatyczny i wojna stymulują do tworzenia nowych obiegów rzeczy i materiałów w miejsce ich wyrzucania, to w głównym nurcie wciąż dominuje rynkowy system oparty o zasoby naturalne i wysypisko.
Współczesny przemysł budowlany odpowiada za znaczną część wszystkich emisji gazów cieplarnianych (stal i cement), jest też zasadniczym producentem odpadów w Unii Europejskiej, gdzie co dwa lata produkuje się tyle odpadów budowlanych i rozbiórkowych, ile zalegało w miastach powojennej Europy po sześciu latach II Wojny Światowej — ok. 1,6 miliarda ton.
W tym roku w Warszawie, jak i innych miastach Polski, zaczęto masowo burzyć budynki z lat 90., budynki młode, a często także o istotnych walorach estetycznych i historycznych. Po wrocławskim Solpolu, zburzonym w 2022 roku, głośnym echem odbiła się rozbiórka budynku Atrium A w kompleksie Atrium zaprojektowanym przez pracownie Kazimierski i Ryba, realizowanym przy alei Jana Pawła II w latach wczesnego kapitalizmu (1994–2000). Postmodernistyczny biurowiec o wdzięcznej bryle, atrakcyjnych kolorach i bogatym wykończeniu, po niespełna 30 latach w użyciu, zastąpiony zostanie wysokościowcem ze szkła i stali, za którego projekt (bardzo wątpliwej jakości) odpowiada pracownia Meduza Group. Decyzja wzbudziła kontrowersje, pisano i rozmawiano o zachowaniu budynku ze względów historycznych. Wyraz emocjom towarzyszącym rozbiórce dała wystawa organizowana przez Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki we współpracy z BRDĄ Live Fast Die Young w Pawilonie Zodiak.
W dyskusji o Atrium w małym stopniu zwracano uwagę na wpływ, jaki logika wyburzeń i nowego budownictwa ma na środowisko poprzez emisję CO2 czy odpady. A trzeba podkreślić, że skala zjawiska jest zatrważająca. Współczesny przemysł budowlany odpowiada za znaczną część wszystkich emisji gazów cieplarnianych (stal i cement), jest też zasadniczym producentem odpadów w Unii Europejskiej, gdzie co dwa lata produkuje się tyle odpadów budowlanych i rozbiórkowych, ile zalegało w miastach powojennej Europy po sześciu latach II Wojny Światowej — ok. 1,6 miliarda ton. Co dzieje się z tymi odpadami? Ogromna większość trafia na wysypiska, tworząc wzgórza i nowe — antropogeniczne krajobrazy miasta.To m.in. takimi zagadnieniami miał zająć się interdyscyplinarny projekt Kolekcja antropocenu, który w Muzeum Ziemi PAN zainicjowała latem tego roku dyrektorka Anna Piontek. W projekcie razem z artystką Dianą Lelonek i geologiem Łukaszem Kruszewskim, a także pracowni(cz)kami muzeum mieliśmy wytworzyć nowe sposoby patrzenia na miasto w dobie antropocenu — nowej epoki geologicznej, do której potwierdzenia naukowcy zrobili w tym roku kolejny wielki krok. Ambitny i nowatorski projekt został jednak zablokowany i uniemożliwiony przez destrukcyjne dla kultury polskiej działania dyrektora PAN, który w szczycie sezonu ogórkowego ogłosił, że Muzeum zostanie zamknięte, a jego siedziba — zabytkowa willa Bohdana Pniewskiego na Skarpie Warszawskiej — sprzedana. Petycję w obronie muzeum w kilka dni podpisało ponad 5000 osób, a 14 sierpnia doszło do złożenia jej na ręce ministra kultury w ramach interwencji w konferencję prasową zorganizowaną w Muzeum. Mimo zapewnień ze strony szczęśliwie minionego ministra, losy Muzeum Ziemi są nadal niepewne, o czym świadczy ostatni grudniowy protest. Miejmy nadzieję, że w nowym rządzie Muzeum Ziemi znajdzie odpowiednie wsparcie, które pozwoli zachować tę instytucję, jej pracowników i zbiory w willi Pniewskiego oraz zabezpieczy je przed działaniami prezesa PAN.
Jednak w tym roku do największego osiągnięcia w tworzeniu nowego myślenia o relacji miasta i natury doszło nie w muzeum, a właśnie na wysypisku gruzu. Konkretnie na Kopcu Powstania Warszawskiego, który przeszedł w tym roku wyjątkową przemianę. Od wczesnych lat 2000. Kopiec obrastał bujną zielenią, a o monumentalnym charakterze Kopca stanowiły jedynie schody na szczyt z kostki bauma, symbol Polski Walczącej, a także głaz pamiątkowy. W zeszłym roku ruszyła przebudowa terenu z inicjatywy Zarządu Zieleni, której pierwszy etap zakończył się w tym roku, w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Nowy kopiec projektowali członkowie pracowni Archigrest (architektura: Maciej Kaufman i Marcin Maraszek) i Toposcape (krajobraz: Justyna Dziedziejko i Magdalena Wnęk), Kasper Jakubowski przygotował treść ścieżki przyrodniczej, a ja odpowiadałem za treści wystawy historycznej. Elementy budynków i materiały budowlane wydobyte podczas prac budowlanych zostały przez architektów wyeksponowane na Kopcu, a przy wejściu od ulicy Bartyckiej stanął pawilon wystawy stałej, zbudowanej z gabionów wypełnionych gruzem. Jednocześnie ekosystemy czwartej przyrody (pojawiającej się w miejscach całkowicie zmienionych przez człowieka) zostały z dużą uwagą zachowane i wyeksponowane. Pisząc zupełnie nieobiektywnie, uważam, że realizacja — oficjalnie nazwana Parkiem Akcji Burza — stanowi osiągnięcie niebagatelne i doniosłe. Jest przykładem, jak metodami z obszaru architektury można wdrażać nowe myślenie o historii miasta, wychodzące poza dualizm między człowiekiem a przyrodą.
Jednak w tym roku do największego osiągnięcia w tworzeniu nowego myślenia o relacji miasta i natury doszło nie w muzeum, a właśnie na wysypisku gruzu. Konkretnie na Kopcu Powstania Warszawskiego, który przeszedł w tym roku wyjątkową przemianę.
Rok zakończyłem, pisząc tekst do wystawy nowych prac Zuzy Golińskiej w otwartej niedawno galerii KIN w Brukseli. W nowej serii zatytułowanej SWARM Zuza podąża dalej ścieżka, którą zapoczątkowała m.in. w pracach Suns, a których początek sięga jej rezydencji w Iwano-Frankowsku w 2019 roku. Zuza stworzyła nowe prace z odpadów produkcji przemysłowej, współpracując bezpośrednio z jej uczestnikami — pracownikami Stoczni w Gdańsku. Jej prace czytam jako część znacznie szerszego nurtu w sztuce, w którym artyści wyrażają współczesną kondycję życia w ruinach — kapitalizmu i industrializacji, ale także wojny. To właśnie na wystawach i pracach o tej ostatniej chciałbym zakończyć to podsumowanie. Wojna w Ukrainie była jedną z przyczyn wystaw i prac, które w bezpośredni sposób przenosiły jej realia do krajów na Zachodzie. W pracy z materialnością gruzów i ruin na szczególną uwagę zasługują w 2023 roku prezentacje Nikity Kadana (m.in. Muzeum Sztuki w Łodzi) i Żanny Kadyrowej (m.in. NSdoku Monachium i Pinchuk Art Center). Ich prace, tak jak i wystawy organizowane bezpośrednio w strefie rosyjskiej napaści, jak Construction Festival w Dnieprze i Kijowskie Biennale, są kolejnymi artykulacjami języka sztuki, jaki tworzy się dziś wokół ruin i gruzów w Europie i na świecie.
Bierzemy udział w zderzeniach tektonicznych
Joanna Warsza
W tym bardzo przykrym dla świata roku sztuka mimo wszystko udowadniała, że jest jak alfabet Morse’a: wysyła ważne sygnały na odległość, buduje sojusze, pomaga zachować nadzieję, jest rzeczniczką ważnych spraw, ale także czasem zwodzi na manowce. Oto kilka słów o tym jakie sygnały docierały do mnie.
Europa poza Europą
W styczniu miałam przyjemność być gościnią Fundación Ama Amoedo i Este Arte w Argentynie i Urugwaju, gdzie w ciągu 10 dni poznałam z tysiąc artystek i artystów, odwiedziłam ich pracownie, muzea, instytucje sztuki czy bary. Mijając dom Gombrowicza przy ulicy Venezuela 615 przypominałam sobie jak pisał o tym, że w Ameryce Południowej stracił wszystko: pozycję społeczną, przyszłość, rodzinę, a jednocześnie wszystko zyskał – niezwykłą ostrość widzenia w swojej nieustającej krytyce pupy, niedojrzałości i dylematów polskości.
W Buenos Aires czy Montewideo czułam się czasem jak w odmienionej Europie Wschodniej, gdzieś w post-imperialnym Budapeszcie lub może Pradze. Towarzyszyło mi dziwne poczucie bliskości, że oto jestem w miejscu, które aspiruje do bycia Europą, ale Europą do końca nie jest, że operują tu podobne mechanizmy samo-kolonizacji, jak i w naszej części starego kontynentu: że to, co lepsze jest wciąż gdzieś indziej, najczęściej na Zachodzie. Jednocześnie jest to taka Europa B od której moglibyśmy się wiele nauczyć – bez bezkrytycznej obsesji na punkcie własnej historii, postmigracyjna, prawie wolna od traumy antysemityzmu.
Biennale oporu
Poczucie, że Europa jest gdzie indziej, towarzyszy też wielu osobom w Kosowie. Lato spędziłam ponownie w Prizren, gdzie wraz z Övül Ö. Durmuşoğlu współkuratorowałyśmy 4. Autostrada Biennale (po raz drugi) zatytułowane All Images Will Dissapear, One Day (Wszystkie obrazy pewnego dnia znikną). Ten mały, uznany tylko przez połowę państw na świecie kraj, jest chyba ostatnim w Europie, którego mieszkańcy bez wizy mogą pojechać tylko do Turcji i Macedonii Północnej (to się na szczęście zmieni od 2024). Tam, w dawnych hangarach NATO, sztuka służy szeroko rozumianej demilitaryzacji umysłu i duszy. Tam też działa Biennale założone 10 lat temu przez młodych ludzi – są to artyści Leutrim Fishekqiu i Barış Karamuço oraz pedagożka Vatra Abrashi. Zdecydowali się nie wyjechać, ale zrobić coś sensownego na miejscu, przejmując dawny hangar NATO i przekształcając je na miejsce kultury i edukacji.
Biennale oporu decentralizują kanon zachodni, odmieniają kartografię władzy, wywracają do góry nogami to, co uznane za instytucjonalne, tworzą kontrhegemonię przez sztukę.
Współtworząc Autostradę od ponad trzech lat wspólnie z Övül nazwałyśmy ją biennale oporu, które wpisuje się w genealogię zaproponowaną przez poetę Ranjita Hoskote (tego samego, który złożył rezygnację z uczestniczenia w komitecie selekcyjnym documenta 16). Jak wiadomo, na świecie są Biennale i Biennale. Te drugie nazwane przez Hoskote biennale of resistance narodziły się najczęściej na Globalnym Południu, m.in. w 1978 roku w Hawanie, w Gwagju w Korei Południowej po demokratycznej rewolucji czy w Johannesburgu po końcu apartheidu w 1994 roku. Biennale oporu decentralizują kanon zachodni, odmieniają kartografię władzy, wywracają do góry nogami to, co uznane za instytucjonalne, tworzą kontrhegemonię przez sztukę. Autostrada robi to z punktu widzenia zachodnich Bałkanów, w miejscu, gdzie kultury słowiańskie przecinają się z albańskimi, w muzułmańskiej części Europy (Wschodniej). Znów gdzieś jednocześnie daleko i blisko. Prawie wszystkie prace powstają na miejscu w programach edukacyjnych, w serii warsztatów otwartych dla publiczności; dawne rampy dla czołgów przekształcone zostały w rzeźbę Flaki Haliti, a metalowe szafki żołnierskie w pracę Albana Muji. Środki inwestuje się w działania społeczne, budowanie pracowni i szkolenie ludzi, a nie w ubezpieczenie, transport czy niedostępne materiały. Wśród wielu prac, które pojawiły się i zniknęły latem, szczególnie ważne były dla mnie: rekonstrukcja 1:1 planów miejscowych trzech doszczętnie zburzonych w Ukrainie muzeów przez kolektyw Open Group, obrazy na maskach mercedesów romskiej artystki Selmy Selman, która tak jak Małgorzata Mirga-Tas jest feministką mniejszości, oraz Kryjówka, którą zbudował Ivo Nikić – instalacja o ontologicznej bezdomności oraz jego dorastaniu w Jugosławii, kraju, którego już nie ma.
Pamięć wielokierunkowa
Wiosną, podczas inauguracji (lub raczej, jak określił to mój znajomy – koronacji) nowej odsłony programu Haus der Kulturen der Welt (Domu kultur świata w Berlinie), jego dyrektor, pochodzący z Kamerunu naukowiec i kurator Bonaventure Ndikung, wspomniał o berlińsko-kongijskiej konferencji w latach 1884–1885. Na konferencji tej, która odbywała się zaledwie kilkaset metrów od obecnego HKW, kolonijne mocarstwa zachodniej Europy zdecydowały o grabieży, wytyczeniu granic i kolonizacji Afryki. „Kto by pomyślał, że dziś, mnie, emigrantowi z Kamerunu, dawnej niemieckiej kolonii, przyjdzie kierować tą berlińską instytucją” – mówił. Jednocześnie ministra kultury Niemiec Claudia Roth przypomniała mu, że przyjmując w 2006 roku niemiecki paszport przystąpił do „narodu sprawców” odpowiedzialnych za zbrodnie III rzeszy.
I tu pojawia się największy aktualny dylemat w Niemczech i coś, co będzie zajmować ludzi kultury przez najbliższe lata. Jak połączyć niemiecką, auto-krytyczną politykę pamięci z realnymi opresjami i liniami konfliktu na świecie dziś? Ten kraj szczyci się różnymi, zresztą wzruszającymi i zdecentralizowanymi memoriałami, takimi jak Stoppelsteine, instalowanymi przez domami mosiężnymi kostkami brukowymi upamiętniającymi „sąsiadów” deportowanych do obozów zagłady, czy też podziemne półki z książkami widziane przez szybę, przywołujące haniebne palenie książek na Bebelplatz w 1933 roku. Taka dojrzała kultura pamięci, daleka od auto-heroizacji, wydawałaby się świetnym gruntem, na którym można budować – jak postuluje nowy zespół Haus der Kulturen der Welt – epistemologiczną dekolonizację kultury i systemów wiedzy Zachodu, uwolnienie od utartych kanonów, stworzenie bezpiecznych przestrzeni dla różnorakich diaspor i wykluczonych. A jednak coś w tym systemie nie działa, a nawet działa à rebours. Kryzys wokół documenta 16 pokazał, że autokrytyczna polityka pamięci okazuje się spetryfikowana: jedni mówią drugim, jak pamiętać i co to dziś znaczy, a drudzy boją się odezwać i w efekcie okazuje się, że każda krytyka prawicowego rządu Izraela jest wyrazem antysemityzmu, nawet kiedy głoszą ją lewicowi Żydzi niemieccy.
Kryzys wokół documenta 16 pokazał, że autokrytyczna polityka pamięci okazuje się spetryfikowana: jedni mówią drugim, jak pamiętać i co to dziś znaczy, a drudzy boją się odezwać i w efekcie okazuje się, że każda krytyka prawicowego rządu Izraela jest wyrazem antysemityzmu, nawet kiedy głoszą ją lewicowi Żydzi niemieccy.
Badacz z Los Angeles Michael Rothberg w fascynującej książce Multidirectional Memory: Remembering the Holocaust in the Age of Decolonization zadaje kluczowe pytania wokół tych nierozwiązalnych dylematów. Rothberg postuluje, by powiązać historie wiktymizacji różnych grup społecznych, zwłaszcza w obecnych czasach polaryzacji. Pyta, jak uniknąć sytuacji, w której jedno upamiętnienie jest zaprzeczeniem innego, jak to obecnie obserwujemy w krajobrazie politycznym, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie. Jak pamiętać (i też coś z tym zrobić), że de facto nie ma modernizmu bez niewolnictwa i pańszczyzny, a Izraela bez okupacji Palestyny? Rothberg, wraz z artystką Candice Breitz, planowali w grudniu w Bundeszentrale für politische Bildung w Berlinie (Centrali Politycznej Edukacji) fascynująco zapowiadającą się konferencję o polityce pamięci We Need to Talk, która została niestety odwołana przez organizatorów. Dokładnie wtedy, kiedy takiej wymiany potrzeba jak powietrza.
Wielu z nas, głównie obcokrajowców mieszkających w Berlinie, będzie w najbliższych latach zastanawiać się jak czytać, interpretować i zmieniać tę sytuację przez kulturę, nawet jeśli będzie na to mniej grantów. Rzeczywistość w postmigranckich Niemczech i Berlinie dawno nie była tak skomplikowana i trudna, bierzemy udział w zderzeniach tektonicznych. Jednocześnie dążymy do stanu, w którym ktoś z Globalnego Południa nie będzie z góry podejrzany – jak pisze filozofka Nikita Dhawan. Pozostaje nadzieja, że sztuka, teraz bardziej niż kiedykolwiek, może być niezwykłym, metaforycznym i emancypacyjnym narzędziem w tworzeniu intersekcjonalnej sfery publicznej. Planetarnej zbiorowości, gdzie przeszłość łączy się z tym, co oglądamy w wiadomościach, w której zasoby takie jak woda, powietrze czy światło słoneczne są ważniejsze od symboli narodowych, i w której każde życie godne jest takiej samej żałoby.
Euforia, ulga, pogarda
Stach Szabłowski
We wrześniu wybrałem się z dwoma kolegami-malarzami do Zachęty na Łacińskie figur racje. Wprawdzie zdanie na temat wystawy mieliśmy w zasadzie wyrobione jeszcze zanim ją obejrzeliśmy. Po co było tam zatem chodzić? Sam do końca nie wiem. Żeby utwierdzić się w przekonaniu, że „dobra zmiana” robi niedobrą sztukę? Wyjąć głowy z piasku i na własne oczy zobaczyć co dzieje się w „przejętej” instytucji? A może liczyliśmy na odrobinę wyższościowego haju: na złej wystawie poczujemy się lepiej, bo wprawdzie „oni” mają instytucje, ale my mamy dobry gust? Albo chcieliśmy po prostu trochę pośmiać się przez łzy, bo prawica, ze swoją skłonnością do nadymania się, jest niezawodna w generowaniu niezamierzonego komizmu.
Trzeciej kadencji PiSu nie będzie. A więc wszystko dobrze się skończyło? Może i tak; osobiście czuję raczej ulgę niż euforię. Osiem lat przeżytych w toksycznej atmosferze zrobiło swoje, trudno się skacze z radości kiedy wciąż jest się jeszcze lekko podtrutym, a środowisko (naturalne) jest skażone i zdewastowane.
Kiedy przyszło co do czego, odechciało mi się śmiać. Ekspozycja posępnych, nieinteresujących i powieszonych bez polotu obrazów zdawała się nie mieć końca. Owszem, nie zabrakło spodziewanej napuszonej powagi, w dodatku doprawionej łaciną i podlanej tłustym religianckim sosem, który miał zapewne dodać malarstwu metafizycznego ciężaru. Jak jednak mogłem nabijać się z tego ponurego spektaklu, kiedy zobaczyłem w nim alegorię kultury według dobrej zmiany, ukazanej jako monotonne, brzydkie piekło, obskuranckie w treści, anachroniczne w formie, spowite opresyjną atmosferą, w której krytyczne podejście do rzeczywistości zmienia się w pretensje do całego świata, a także w zwykłą pretensjonalność? Konkurs na wystawę w Pawilonie Polskim w Wenecji był już wtedy rozstrzygnięty, znałem jego wynik. „A więc tak będzie wyglądał świat sztuki oficjalnej, jeżeli PiS wygra trzecią kadencję!” – myślałem błądząc po Łacińskich figur racjach, i ta wizja przyszłości przyprawiała mnie o dreszcze.
Trzeciej kadencji nie będzie. A więc wszystko dobrze się skończyło? Może i tak; osobiście czuję raczej ulgę niż euforię. Osiem lat przeżytych w toksycznej atmosferze zrobiło swoje, trudno się skacze z radości kiedy wciąż jest się jeszcze lekko podtrutym, a środowisko (naturalne) jest skażone i zdewastowane. Tym bardziej, że i przed „dobrą zmianą” nie było przecież takie znów czyściutkie i zdrowe. Rok 2023 nie jest zatem rokiem 1989; dziś jesteśmy bogatsi o parę doświadczeń i ubożsi o wiele złudzeń, nie mówiąc o tym, że wtedy trwał szczęśliwy koniec historii, a dziś trwa wojna.
Nic na to nie poradzę: wyczuwam jakąś gorzką nutę w słodkim smaku zwycięstwa dobra nad złem, które odnieśliśmy jesienią. To powiedziawszy, przyznaję jednocześnie, że oglądanie takich rzeczy jak Łacińskie figur racje przed wyborami i po nich – to dwa zupełnie różne doświadczenia. Wczoraj widziałem w nich alegorię piekła, teraz jawią się zaledwie jako niewydarzona, operetkowa konserwatywna kontrrewolucja. By the way, tak się przypadkowo złożyło, że finisaż Łacińskie figur racje wypadł właśnie 15 października. Cóż za zgrabny finał pewnego epizodu w instytucjonalno-artystycznej historii Polski! Tyle tylko, że w tym wypadku finał nie zwieńczył opowieści, która toczyła się dalej w formie przydługiego, irytującego epilogu. A może raczej z politycznego thrillera opowieść zmieniła się właśnie w fabułę o zombie?
W Zachęcie zombie faza trwała mgnienie oka. Poprzedniej władzy „przejęcie” Narodowej Galerii zajęło całe lata. Bartłomiej Sienkiewicz uwinął się z odkręceniem „dobrej zmiany” w tej instytucji w dziewięć dni od objęcia teki ministra kultury. Po dyrektorze doktorze Janowskim nie najlepsze wrażenie i wiele anegdot, ale nie tylko – jest jeszcze otwarty już po wyborach Pejzaż malarstwa polskiego. Tak to już jest: dyrektorzy przychodzą i odchodzą, malarstwo a także Polska i jej krajobraz pozostają.
W odróżnieniu od przygnębiających Łacińskich figur racji, ten projekt, skądinąd też zrobiony na poważnie, ma naprawdę wiele zabawnych momentów. Czy wypada się jednak z nich śmiać? Pejzaż malarstwa polskiego jest w jakimś sensie wydarzeniem roku – i ten fakt mówi coś nie wesołego, ale za to interesującego o kondycji, w jakiej polska scena sztuki wychodzi z „dobrej zmiany”. Przecież malarstwo jest daniem dnia i to już od bardzo wielu dni, ba! od wielu lat. W tym wymiarze konserwatywna kontrrewolucja na swój sposób się powiodła, przy czym nie nastąpiło to bynajmniej w „przejętych” instytucjach (te zaraz po przejęciu trafiały na margines życia artystycznego), lecz właśnie głównym nurcie sztuki, który przez osiem ostatnich lat płynął obok, lub nawet na przekór „dobrej zmiany”, ale stawał się jednocześnie coraz bardziej mieszczański i malarski. Wystawa w Zachęcie jest zatem czymś na kształt karykatury głównego nurtu; jego obrazem w krzywym zwierciadle wyborów i kuratorskiej praktyki dyrektora doktora Janowskiego. W krzywe zwierciadła warto się jednak czasem wpatrzeć; przeglądanie się w takich lustrach nie zaspakaja wprawdzie potrzeb natury narcystycznej, ale za to skłania do namysłu. W ogóle Pejzaż malarstwa polskiego to interesujące case study. Ważni malarze i malarki generalnie nie biorą w tej wystawie udziału, a ci, którzy mimo wszystko biorą, czynią to wbrew swojej woli i publicznie odcinają się od niefajnej wystawy. Mamy zatem do czynienia z zakwestionowaniem wypracowanej w głównym nurcie hierarchii. Taki gest byłby odważny i wywrotowy, gdyby osoby z malarskiego establishmentu zostały zepchnięte ze sceny przez swoje bardziej radykalne następczynie i następców. Artyści i artystki, których doktor Janowski wpuścił do Zachęty, nie zastąpią jednak obecnych gwiazd; przeciwnie: wiele z tych osób gości teraz w Narodowej Galerii nie tylko pierwszy, ale również ostatni raz – no chyba, że „dobra zmiana” kiedyś powróci. Co więc tak naprawdę oglądamy w Zachęcie? „Ciemne materie”, nad którymi w chwilach egalitarnego wzmożenia lubimy się retorycznie pochylać, ale których przecież nie chce nam się oglądać? Artystyczny manifest prawicy, której estetyką w ostatecznym rozrachunku okazuje się zwyczajny kicz? A może na Pejzaż malarstwa polskiego należałoby patrzeć z perspektywy podziałów klasowych? Sam dyrektor doktor Janowski lubi wprawdzie przybierać pozy renesansowego gentiluomo, ostentacyjnie aspiruje do arystokracji ducha, do elity – ale, umówmy się, nie należy do niej, w każdym razie nie do tej, co trzeba, zaś jego artystyczne wybory bliższe są w gruncie rzeczy gustom klasy ludowej, niż przekonaniom establishmentu sztuki na temat tego, jak wygląda ciekawe malarstwo. Zresztą… nie potrafię się opędzić od tej myśli, więc ją wypowiadam: niewykluczone, iż cała wystawa w Zachęcie może znacznie bardziej odpowiadać wyobrażeniom tak zwanego zwykłego człowieka, niż wiele propozycji składanych publiczności przez instytucje w starych dobrych czasach, czyli tych przed „dobrą zmianą”. Wystawa jako triumf artystycznych parweniuszy, którzy wdarli się do Zachęty po tym, jak zamknięte dla nich dawniej wrota tej instytucji sforsował polityczny czołg nacierający od strony ministerstwa kultury? Dlaczego nie? Tak też można spojrzeć na Pejzaż malarstwa polskiego.
Konserwatywna kontrrewolucja na swój sposób się powiodła, przy czym nie nastąpiło to bynajmniej w „przejętych” instytucjach (te zaraz po przejęciu trafiały na margines życia artystycznego), lecz właśnie głównym nurcie sztuki, który przez osiem ostatnich lat płynął obok, lub nawet na przekór „dobrej zmiany”, ale stawał się jednocześnie coraz bardziej mieszczański i malarski.
Ale chwila, moment! Czy ja powiedziałem właśnie „zwykły człowiek”? OK, wiem, że mówienie o zwykłych ludziach jest ryzykowne i w ogóle niewłaściwe. Kim w ogóle są zwykli ludzie? Czy ja ich znam? Może to ci, którzy wynieśli do władzy PiS? W końcu takich osób było coś z siedem milionów. W takiej perspektywie wystawę można by zobaczyć nie tyle jako relikt słusznie odchodzącej w przeszłość „dobrej zmiany”, ile niefajną artystyczną emanację tej uncool połowy Polski, której emanacją polityczną była poprzednia władza.
Czy wobec zobaczonego w ten sposób Pejzażu malarstwa polskiego wypada przybierać wyższościowy ton? W świecie sztuki przemawianie wyższościowym tonem przychodzi żenująco naturalnie. On należy poniekąd do naszego espirt de corps, jest elementem naszej kultury korporacyjnej. Sztuka jest nie tylko, ale między innymi właśnie dyskursem poczucia wyższości, wtajemniczeń, wykluczeń, różnic w kulturowych kompetencjach i kapitałach. Trzeba starać się te uwarunkowania przezwyciężać, ale nie wiem, czy jest to w ogóle możliwe; mam w tej kwestii poważne wątpliwości. Przybieranie wyższościowego, wręcz pogardliwego tonu przydarza się zatem wielu z nas – szczególnie kiedy mowa o takim projekcie jak Pejzaż…, który sam prowokuje, by spoglądać na niego z góry. Mówienie tym tonem jest nawet przyjemne, ale kiedy słucha się tego mówienia z boku, okazuje się jak paskudnie ono brzmi. I człowiekowi robi się głupio: omg, to przecież mój własny głos, ociekający pogardą! Istnieje zresztą teoria, całkiem przekonująca, że tak zwani zwykli ludzie nie mogli już dłużej takich głosów słuchać i ze złości zafundowali elitom „dobrą zmianę”. Jak zatem mówić o wystawie w Zachęcie? Cóż, wystawa niedługo się skończy i nie będzie trzeba o niej mówić wcale. Problem jednak pozostanie, a Pejzaż malarstwa polskiego świetnie nadaje się na poligon do przepracowania tego zagadnienia. Sztuka jeszcze raz okazuje się zatem laboratorium rzeczywistości, co jest nie zamierzonym wprawdzie, ale niewątpliwym osiągnięciem dyrektora doktora Janusza Janowskiego.
Zmęczenie Polską
Małgorzata Kaźmierczak
Rok 2023 w moim prywatnym i zawodowym życiu mógłby spokojnie ubiegać się o tytuł jednego z najbardziej udanych. Stało się tak między innymi dlatego, że stosunkowo niewiele przebywałam w Polsce, gdzie panowała bezdenna depresja. Wprawdzie nowy rok powitałam z ośmioma gwiazdkami na paznokciach, co okazało się być dobrą wróżbą, ale strach przed trzecią kadencją PiS-u towarzyszył mi przez 10 miesięcy i 15 dni. Wszelkie próby wykrzesania z siebie ostrożnego optymizmu, że może jednak młodzi ludzie nie zapomną, co krzyczeli w 2020 roku, były gaszone sceptycznymi spojrzeniami znajomych, kręcących głowami: „Jak na to wszystko patrzę, to nie wiem, nie wiem”. Wkurw, który czułam przy kolejnych aktach cenzury i dyrektorskich wymianach do końca 2022 roku, w roku 2023 zmienił się w zmęczenie Polską.
W marcu, aby uciec od tego wszystkiego, poleciałam do Grecji. W ateńskim EMST trwała wspaniała wystawa – Modern Love (or Love in the Age of Cold Intimacies). Podtytuł nawiązywał do książki Evy Illouz (Cold Intimacies. The Making of Emotional Capitalism), ale kuratorka Katerina Gregos odnosiła się także do pojęcia kapitalizmu emocjonalnego w rozumieniu Byung-Chul Hana – jego zdaniem ludzkie emocje zostały przejęte przez siły rynkowe. Najbardziej zapadł mi w pamięć film Candice Breitz Regarding the Pain of Others o pracy seksualnej, który wywrócił moje poglądy na ten temat do góry nogami. Wystawa stała EMST – składająca się w dużej mierze z prac po documenta z 2017 roku – powinna zostać obwieziona po krakowskich instytucjach, aby te zobaczyły, jak w konserwatywnym kraju, w którym nawet dworcowa kaplica w niedzielę pęka w szwach, można jednak robić sztukę współczesną. Do innych nowych fascynacji mogę z całą pewnością zaliczyć sztukę Ameryki Południowej: Chile, Argentyny, Urugwaju, Paragwaju, Brazylii i Ekwadoru. Moje hity to wystawa retrospektywna Leóna Ferrariego (Museo Nacional de Bellas Artes w Buenos Aires) – antyklerykalnego, antyreligijnego i złośliwie dowcipnego artysty, któremu argentyński reżim zabrał syna i ciężarną synową. Wspaniała wystawa kolekcji MAC USP w São Paulo – w tym m.in. wideo z genialnego performance’u Reginy Galindo, w którym dała się zahipnotyzować mężczyźnie, który następnie wydawał jej sadystyczne rozkazy. Dzieła Teresy Margolles – która na Biennale w Cuenca przywiozła z Meksyku zutylizowane narkotyki zmieszane z cementem i zrobiła z nich stoły do ping-ponga. Voluspa Jarpa z Chile, która pracuje z archiwami i dokonuje statystycznej analizy protestów i łamania praw człowieka w Ameryce Południowej – i wiele, wiele innych mocnych dzieł artystów i artystek, o których prawie nikt w Europie nie słyszał.
Pełnomocnik ds. Kultury prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego Robert Piaskowski w płomiennym przemówieniu na gali otwarcia Międzynarodowego Kongresu AICA w połowie listopada z oburzeniem mówił o nacjonalistycznej wystawie Ignacego Czwartosa w pawilonie polskim w Wenecji. Dwa tygodnie później Miasto Kraków dopisało się do listy organizatorów dwóch ważnych konkursów o rezultacie znanym na długo przed ich ogłoszeniem. Były to właśnie konkurs na Biennale w Wenecji i na dyrektorkę Bunkra Sztuki.
W Polsce znalazłam chwilową odtrutkę w muzeach sztuki dawnej. Muzeum Czartoryskich, zamek w Pieskowej Skale, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, stały się ukojeniem moich zszarganych nerwów. Pewnym zakłóceniem była tu wystawa Szaleństwo Rokoka. Fascynacja rokokiem na Śląsku (XVIII–XXI w.) w Pawilonie Czterech Kopuł, która sztukę współczesną usiłowała w niezbyt szczęśliwy sposób wsadzić pomiędzy rokokowe bibeloty. Z kolei Muzeum Narodowe w Warszawie na wszelki wypadek odwołało część współczesną, która miała towarzyszyć wystawie Bez gorsetu. Camille Claudel i polskie rzeźbiarki XIX w. Był to jeden z niewielu przypadków cenzury w 2023, bo ta przestała być potrzebna. Z marazmu autocenzury na chwilę wyrwał nas wyrok, który zapadł w łódzkim sądzie 14 września: Marcelo Zammenhoff został nieprawomocnie skazany za obrazę uczuć religijnych.
W zarządzie AICA Polska świadomie przystopowaliśmy działalność epistolograficzną. W 2023 zaprotestowaliśmy tylko przeciwko zwolnieniu Joanny Wasilewskiej z funkcji dyrektorki Muzeum Azji i Pacyfiku i skomentowaliśmy nieprawidłowości przy organizacji konkursu na dyrektorkę krakowskiego Bunkra Sztuki. Oba te przypadki były o tyle przygnębiające, że dotyczyły niepisowskich samorządów. Pełnomocnik ds. Kultury prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego Robert Piaskowski w płomiennym przemówieniu na gali otwarcia Międzynarodowego Kongresu AICA w połowie listopada z oburzeniem mówił o nacjonalistycznej wystawie Ignacego Czwartosa w pawilonie polskim w Wenecji. Dwa tygodnie później Miasto Kraków dopisało się do listy organizatorów dwóch ważnych konkursów o rezultacie znanym na długo przed ich ogłoszeniem. Były to właśnie konkurs na Biennale w Wenecji i na dyrektorkę Bunkra Sztuki. Blokowanie dostępu do informacji na temat instytucji przed konkursem i brak przejrzystej procedury zrobiły krzywdę Delfinie Jałowik, która być może naprawdę była najlepiej przygotowaną kandydatką, ale nikt już w to nie chce uwierzyć.
Rok 2023 upłynął mi też na przygotowaniach do wspomnianego wyżej Kongresu AICA w Krakowie. Impreza ta, przemyślana w każdym calu, nie uzyskała dotacji MKiDN, MSZ ani Marszałka Województwa Małopolskiego, i to pomimo wsparcia finansowego Urzędu Miasta i uczelni: UJ i UKEN, a także moralnego wsparcia ASP. Mimo niedofinansowania, Kongres został okrzyknięty jednym z najlepszych kongresów w historii tej organizacji – wzięło w nim udział 140 zarejestrowanych uczestników, nie licząc publiczności. Jednym z najważniejszych kongresowych eventów była promocja książki tworzonej przez kilka ostatnich lat we współpracy z AICA Węgry, AICA Czechy i AICA Słowacja i ze wsparciem Funduszu Wyszehradzkiego: Bridging the Gaps. An Anthology of Art Criticism in Central and Eastern Europe After 1989. Kongres nie podobał się tylko Marii Annie Potockiej, dyrektorce Krakowa i autorce najbardziej komentowanej książki roku 2023 Kobieta postfeministyczna, z której można się było dowiedzieć, że feminizm jest groźny dla małp. Za niewymienienie MOCAK-u w inauguracyjnym przemówieniu nazwała mnie ona „wstrętną babą”. Dodam tylko, że rola MOCAK-u w organizacji Kongresu sprowadziła się do wystawienia faktury na 170 zł za oprowadzanie grupy w języku angielskim. Tytuł będę nosić z godnością.
Niedoszłe domykanie systemu
Piotr Kosiewski
Po raz pierwszy od trzech dekad wydarzenie polityczne może mieć kluczowe znaczenie dla funkcjonowania sztuk wizualnych w Polsce: 12 grudnia 2023 roku powołano nowy rząd. Pojawiła się szansa, że zmiana władzy przyniesie lepszy ład instytucjonalny w kulturze. Nie ma jednak żadnej pewności, że uda się zlikwidować patologie, z jakimi mieliśmy do czynienia w ciągu ostatnich ośmiu lat, ale też przełamać dysfunkcje tego systemu sprzed 2015 roku, którym rządy PiS-u nadały jedynie nowy wymiar. Tymczasem bez tego nie dojdzie do realnej zmiany.
Rok 2023 był szczególny, bo pokazywał domykanie systemu budowanego przed dwie kadencje przez obóz Zjednoczonej Prawicy. Piotr Gliński jako szef MKiDN zmienił nie tylko sposób zarządzania kulturą i obsadę instytucji podległych bezpośrednio ministerstwu, ale przede wszystkim sposób myślenia o polityce kulturalnej państwa oraz jego roli w kulturze. Znaleźliśmy się w całkiem nowej epoce. Jeszcze długo będziemy musieli mierzyć się z następstwami jego dwóch kadencji. Tym ważniejsze jest dobre opisanie, przede wszystkim zaś zrozumienie, co wydarzyło się w tym czasie.
Polityka wobec instytucji publicznych w ciągu ostatnich 8 lat opierała się na fundamentalnym ich podziale na „nasze” i „wasze”, z „naszymi” i „nie naszymi” dyrektorami. Sprzyjało to budowie relacji klientelistycznych oraz wyrabianiu przez zarządzających instytucjami kultury odruchów autocenzorskich.
Długo wydawało się, że sztuka współczesna, w odróżnieniu od teatru czy filmu, pozostaje na marginesie zainteresowania PiS-u. Zmiany personalne w kluczowych dla niej instytucjach zaszły dopiero w drugiej kadencji: Piotr Bernatowicz objął kierownictwo CSW Zamek Ujazdowski w 2020 roku, Janusz Janowski Zachęty i Andrzej Biernacki Muzeum Sztuki w Łodzi w roku 2022. Okoliczności ich powołania oraz zmiany, jakie zaszły w tych instytucjach, sprawiły, że nie dostrzega się, iż od samego początku swoich rządów Piotr Gliński na nowo definiował warunki instytucjonalne, w jakich funkcjonowała sztuka współczesna.
W niepamięć odeszły choćby decyzje, które zapadły w pierwszym rozstrzyganym za jego rządów programie tworzenia narodowych kolekcji sztuki współczesnej. Skandal, jaki im towarzyszył, podsycany wypowiedziani niektórych członków komitetu sterującego, sprawił, że ministerstwo wycofało się z tych decyzji. Jednocześnie w konkursach ministerialnych, dzięki odpowiedniemu doborowi oceniających, ale też decyzjom urzędników dokonujących tzw. oceny strategicznej, nastąpiła marginalizacja inicjatyw czy instytucji uznawanych z politycznych czy ideologicznych względów za niepożądane. Kluczowe były decyzje finansowe, ale też te dotyczące powoływania dyrektorów. W przypadku Labiryntu w Lublinie czy białostockiej Galerii Arsenał Piotr Gliński był pryncypialny w domaganiu się przeprowadzenia procedury konkursowej. W innych, jak chociażby w Muzeum Śląskim w Katowicach, okazała się ona całkowicie zbędna. W efekcie bezprawnie odwołaną (co potwierdził sąd) Alicję Knast zastąpiła Maria Czarnecka, osoba bez doświadczenia muzealnego, a samo muzeum zniknęło z mapy miejsc, w których odbywają się istotne – także dla sztuki współczesnej – wystawy.
Najważniejsze jest jednak to, że polityka wobec instytucji publicznych w ciągu tych lat opierała się na fundamentalnym ich podziale na „nasze” i „wasze”, z „naszymi” i „nie naszymi” dyrektorami. Sprzyjało to budowie relacji klientelistycznych oraz wyrabianiu przez zarządzających instytucjami kultury odruchów autocenzorskich, czego najbardziej spektakularnym przykładem było odwołanie w 2022 roku przygotowywanej w Muzeum Narodowym w Warszawie wystawy Dante, z dziełami wielkich dawnych mistrzów oraz z pracami kluczowych współczesnych twórców. Nieoficjalnie podano, że powodem był zamiar pokazania łodzi, która miała zostać przywieziona z Lampedusy, to zaś mogłoby się nie spodobać rządzącym, chętnie odwołującym się do antyimigranckiej retoryki. Kluczowe jest tu słowo „mogłoby” – muzeum postanowiło uprzedzić ewentualne niezadowolenie rządzących. Tymczasem Muzeum Narodowe w Krakowie pod dyrekcją Andrzeja Szczerskiego jednym z kluczowych dzieł w galerii prezentującej sztukę polską XX i XXI wieku uczyniło obraz Wilhelma Sasnala poświęcony imigrantom. I nic się nie wydarzyło.
Jest wreszcie jeszcze jeden efekt ostatnich ośmiu lat, który świetnie widać w 2023 roku: radykalne przesunięcie w kierunku przeszłości. To ona była priorytetem MKiDN za czasów Piotra Glińskiego. Dobrze to pokazuje chociażby zmniejszenie w tym roku budżetu programu „Narodowa Kolekcja Sztuki Współczesnej” o 1,5 mln zł w stosunku do pierwotnych założeń, czyli o ponad jedna czwartą.
Mijający rok dobrze pokazuje efekty tych działań. W ciągu ośmiu lat zmieniła się instytucjonalna mapa sztuki współczesnej. Największe instytucje – pozostawiając na chwilę na boku Zachętę, CSW Zamek Ujazdowski i Muzeum Sztuki w Łodzi – były, oględnie mówiąc, słabo obecne. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie ze zrozumiałych powodów – musiało skupić się na budowie nowego gmachu. Inne są przyczyny marginalizacji MOCAK-u czy Muzeum Współczesnego we Wrocławiu. Coraz większe znaczenie dla sztuki współczesnej odgrywają za to instytucje poza wielkimi metropoliami, jak Arsenał w Białymstoku, BWA w Tarnowie czy BWA w Zielonej Górze – ich lista jest znacznie dłuższa. Owa instytucjonalna decentralizacja może być, paradoksalnie, jednym z nielicznych pozytywów polityki prowadzonej przez Piotra Glińskiego. Zasadne jest jednak pytanie, czy doszło do wzmocnienia tych instytucji oraz ich głębszego osadzenia w lokalnej polityce kulturalnej. Owszem, od 2023 roku Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest zarządzane wyłącznie przez miasto. Nie oznacza to, że ten przykład skłonił inne samorządy do przemyślenia ich polityki. Co więcej, w ostatnich latach mieliśmy do czynienia z odwrotnym procesem – przejmowania przez państwo, za zgodą samorządów, kolejnych instytucji kultury.
Tegoroczne edycje Warsaw Gallery Weekend czy Hotel Warszawa Art Fair pokazały wzrost znaczenia galerii prywatnych. I to one są może najważniejszym beneficjentem osłabienia publicznych instytucji kultury w ostatnich latach. One przejęły również część ich funkcji. Ma to jednak poważne następstwa i jest jedną z przyczyn obecnej dominacji malarstwa. W końcu to przede wszystkim instytucje publiczne dawały artystkom i artystom przestrzeń do innych form ekspresji.
Jest wreszcie jeszcze jeden efekt ostatnich ośmiu lat, który świetnie widać w 2023 roku: radykalne przesunięcie w kierunku przeszłości. To ona była priorytetem MKiDN za czasów Piotra Glińskiego. Dobrze to pokazuje chociażby zmniejszenie w tym roku budżetu programu „Narodowa Kolekcja Sztuki Współczesnej” o 1,5 mln zł w stosunku do pierwotnych założeń, czyli o ponad jedna czwartą. Znaczące jest też to, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej z tego programu otrzymało jedynie 130 tys. zł. O tym, jak niewielkie są to kwoty w skali wydatków na zakupy ze środków publicznych, świadczy chociażby wydanie 8,5 mln zł na zakup słabych prac Tamary Łempickiej dla Muzeum Narodowego w Lublinie.
To przesunięcie jeszcze lepiej widać w polityce wystawienniczej. Owszem, miały miejsce m.in. wystawy Tony’ego Cragga w CSW Znaki Czasu w Toruniu oraz w PGS w Sopocie. Jednak rok 2023 stoi pod znakiem sztuki dawnej. Przebudzeni. Ruiny antyku i narodziny włoskiego renesansu w Zamku Królewskim w Warszawie, Obraz Złotego Wieku w Zamku Królewskim na Wawelu, ale też Arkadia w Muzeum Narodowym w Warszawie, Matejko. Malarz i historia w Muzeum Narodowym w Krakowie czy Misterium Słońca. Kopernik, syn renesansu w Ratuszu Staromiejskim w Toruniu to były poważne przedsięwzięcia, wymagające często, chociażby z racji zagranicznych wypożyczeń, znacznych środków finansowych. I, co istotne, jeżeli rządzący będą chcieli przynajmniej przywrócić równowagę między przeszłością i teraźniejszością w polityce kulturalnej państwa, to zmiana priorytetów wystawienniczych nie będzie szybka.
Tymczasem Muzeum Sztuki w Łodzi w ciszy osuwa się na margines polskiego obiegu sztuki. Organizowane tam wystawy zdają się niewielu obchodzić. Trzeba jednak przyznać, że Andrzej Biernacki jako dyrektor ustanawia nowe standardy dla instytucji publicznych. Był pierwszym, który w oficjalnym programie działania muzeum zawarł insynuacje wobec swojego poprzednika, usankcjonowane najpierw przez członków komisji konkursowej, a potem przez Piotra Glińskiego, który zatwierdził ten program do realizacji.
Rok 2023 wreszcie wiele powiedział o tym, jak działają kluczowe dla sztuki współczesnej instytucje pod rządami osób nominowanych przez Piotra Glińskiego. Konieczność realizacji przygotowanych przez poprzedników planów sprawiła, że dopiero w tym roku można było zobaczyć Zachętę i Muzeum Sztuki według wizji jej nowych dyrektorów. Janusz Janowski pokazywał przede wszystkim sztukę sprowadzoną do formalistycznych gier – ze znaczącym wyjątkiem Ignacego Czwartosa, który ma też reprezentować Polską na Biennale Sztuki w Wenecji w 2024 roku. Jednocześnie przygotowane przez niego ekspozycje pozwalały zobaczyć inny obieg artystyczny, zakorzeniony przede wszystkim w realiach akademickich, który niewiele ma wspólnego z tym, co jest istotne w polskiej sztuce ostatnich dekad, także w międzynarodowym czy rynkowym obiegu. Z jego własnymi hierarchiami, instytucjami oraz autorytetami.
Zmiany w Zachęcie przynajmniej przykuły publiczną uwagę, przede wszystkim z powodu kontrowersji związanych z wystawami Ignacego Czwartosa, a ostatnio z Pejzażem malarstwa polskiego. Tymczasem Muzeum Sztuki w Łodzi w ciszy osuwa się na margines polskiego obiegu sztuki. Organizowane tam wystawy zdają się niewielu obchodzić. Trzeba jednak przyznać, że Andrzej Biernacki jako dyrektor ustanawia nowe standardy dla instytucji publicznych. Był pierwszym, który w oficjalnym programie działania muzeum zawarł insynuacje wobec swojego poprzednika, usankcjonowane najpierw przez członków komisji konkursowej, a potem przez Piotra Glińskiego, który zatwierdził ten program do realizacji. W tym roku zaś nie tylko wsławił się żądaniem przedstawiania przez redakcje tekstów recenzenckich do zatwierdzenia (jako warunku otrzymania materiału fotograficznego), ale też tym, że publicznie postponował wystawy zorganizowane w muzeum za jego kierownictwa (w wywiadzie dla „Miej Miejsce”).
Ciekawe jest wreszcie zestawienie działalności obu tych instytucji z trzecią kierowaną przez osobę związaną z obozem byłej już władzy. Zamek Ujazdowski pod dyrekcją Piotra Bernatowicza jako jedyny w tym gronie nie ogranicza się do polskiego podwórka. Jako jedyny ma też ambicje podejmowania aktualnych problemów. Robi to ze szczególnej, bo reakcyjnej perspektywy – nie używam tego określenia w oceniającym znaczeniu; tej, która w odróżnieniu od perspektywy konserwatywnej czy tradycjonalistycznej, chce radykalnego powrotu do przeszłości. Dlatego program CSW był ciekawym barometrem zmian, jakie zachodzą po prawnej stronie polskiego życia intelektualnego, ale też politycznego. Wartym uwagi, bo mogą one zapowiadać to, co może zająć miejsce PiS-u na naszej mapie politycznej.
Pod pomnikiem nicości
Maciej Cholewa
Romantyczny tytuł tego tekstu pochodzi z fragmentu utworu znajdującego się na płycie Huta Luna zespołu Furia, wydanej w październiku bieżącego roku. Zdecydowałem się na jego użycie nie tylko po to, żeby podkreślić swoje metalowe sympatie. Furia jest tworem dobrze charakteryzującym to, co dzieje się w kulturze Górnego Śląska i okolic prawdopodobnie od zawsze: niejednoznaczność, kulturalny panteizm i przenikanie się granic wszelkich możliwych dziedzin. Osoby tworzące zespół znane są zarówno z projektów znamiennych dla muzyki metalowej, jak i takich, które trudno wpisać w ramy konkretnego gatunku. Dobrym przykładem mogą być insajderskie kontrowersje pod postami dotyczącymi nominacji Furii do tegorocznych Paszportów Polityki w dziedzinie „Muzyka popularna”. Podejrzewam, że wyżej wymienieni profani black metalu już dawno przestali przejmować się kategoriami, do których się ich przypisuje. Swój styl określają mianem „nekrofolku”, a ich muzykę można usłyszeć zarówno w towarzystwie branżowych gwiazd, jak i u boku Zamilskiej albo na OFF Festivalu. Jeszcze kilka lat temu interpretowali chocholi taniec w Weselu Jana Klaty, żeby jakiś czas później, jak na Ślązaków przystało, w poszukiwaniu inspiracji znaleźć się pod ziemią (i to całkiem dosłownie).
Za jeden z łączników świata muzyki oraz sztuk wizualnych w ich wypadku można uznać płytę W Śnialni, nagraną w przestrzeni legendarnej pracowni znajdującej się przy ulicy Piastowskiej 1 w Katowicach. Do wspomnianej nazwy nawiązał Rafał Księżyk w tytule swojej nowej książki Śnialnia. Śląski underground, w której podejmuje tytaniczny wysiłek opisania horyzontu zdarzeń wokół Piastowskiej 1, jednego z najbardziej oryginalnych miejsc na kulturalnej (i kontrkulturowej) mapie kraju. Samo zarysowanie tego, z jak istotnym zjawiskiem mamy tutaj do czynienia, mogłoby stanowić odrębny tekst, bo ta „ezoteryczna historia polskiej inteligencji” jest pokomplikowana, zniuansowana i opisuje energie snujące się gdzieś między Wełnowcem a Siemianowicami, sanghą buddyjską, kręgiem Oneironu, grupą St-53, Stanami Zjednoczonymi, aż po powierzchnie i przestrzenie dzieł konkretnych artystek i artystów. Co ważne, autor nie skupia się jedynie na postaci charyzmatycznego Andrzeja Urbanowicza, ale poza całą rzeszą innych twórców i twórczyń w końcu oddaje sprawiedliwość i należne miejsce Urszuli Broll, zbyt często pomijanej malarce światowego formatu, która zmarła jeszcze w trakcie przygotowań do swojej retrospektywnej wystawy Atman znaczy oddech w warszawskiej Królikarni w 2020 roku. Chociaż symboliczną klamrą dla książki są właśnie narodziny i śmierć Urszuli Broll, historia Śnialni na szczęście się nie kończy. Poza październikową dyskusją o książce Rafała Księżyka, w kwietniu miało tam miejsce otwarcie wystawy Gwendoliny Urbanowicz oraz Dominika Ambroziaka, będące jednocześnie wznowieniem działalności Towarzystwa Bellmer opiekującego się pracownią.
„Pomnik nicości” nie jest jedynie poetycką frazą. Faktycznie znajduje się na Katowickim Placu Wolności mniej więcej od 2014 roku, kiedy zdecydowano o usunięciu tamtejszego monumentu żołnierzy Armii Czerwonej. Na pozostałym po nim cokole miał znaleźć się Ronald Reagan, ale na szczęście czujne oko jakiejś mistycznej opatrzności zadbało, żeby pozostawić na nim miejsce dla wyobraźni i zdecydowanie mniej oczywistej energii. Przez jakiś czas uśpiona, ostatnio znajduje ujście w postaci wydarzeń oraz inicjatyw lokalnych i ponadlokalnych. Dobrym przykładem mogą być tutaj działania Śląska Przegiętego, kolektywu opisującego się jako interdyscyplinarny projekt poświęcony queerowaniu śląskich tradycji. W minionym roku w ramach upowszechniania wiedzy na temat nie szablonowej przeszłości regionu, działalności artystycznej i aktywistycznej, a czasem po prostu dobrej zabawy kolektyw zorganizował szereg imprez, warsztatów, spotkań i spektakli dragowo-burleskowych również poza swoim heimatem. Ich zakres operacyjny jest szeroki, a wydarzenia egalitarne, czego dowodem jest zarówno programowa różnorodność, jak i fakt, że część z nich jest opatrzona audiodeskrypcją i tłumaczeniem na polski język migowy. Ze Śląskiem Przegiętym porozmawiacie o queerowych archiwaliach, nauczycie się dragu w Akademii Piosenki Przegiętej, zagracie w bingo, a kiedy najdzie was ochota na mocniejsze imprezowanie, to chętnie pokŏżom wōm, iże drag i burleska potrefiōm ôżywić Utopce, Meluzyny, Beboki, a nawet Skarbka.
„Pomnik nicości” nie jest jedynie poetycką frazą. Faktycznie znajduje się na Katowickim Placu Wolności mniej więcej od 2014 roku, kiedy zdecydowano o usunięciu tamtejszego monumentu żołnierzy Armii Czerwonej. Na pozostałym po nim cokole miał znaleźć się Ronald Reagan, ale na szczęście czujne oko jakiejś mistycznej opatrzności zadbało, żeby pozostawić na nim miejsce dla wyobraźni i zdecydowanie mniej oczywistej energii.
W drugiej połowie roku wystawą Grand Opening zainaugurowało swoją działalność stowarzyszenie Szałfynster prowadzone przez Michalinę Dudkowską, Łukasz Gołbę i Krzysztofa Sacha. We współpracy z lokalnym środowiskiem osoby te realizują warsztaty, koncerty i inne wydarzenia kulturalne związane nie tylko ze sztuką, ale także edukacją zdrowotną (dwie z osób prowadzących szczycą się dyplomami lekarskimi) czy aktywnościami dla seniorów i seniorek. Na pierwszej wystawie zorganizowanej w siedzibie stowarzyszenia można było oglądać głównie młode malarstwo osób związanych z Katowicami i okolicami, w tym m.in. finalistkę i finalistę tegorocznej Bielskiej Jesieni: Barbarę Cabaj i Mateusza Knysaka. Inicjatywa podjęta przez Szałfynster jest odpowiedzią na konkretne potrzeby, bo jeszcze do niedawna poza nielicznymi wyjątkami w Katowicach brakowało miejsc będących spontaniczną alternatywą dla instytucji i rozbudowanych struktur, w ramach których trudniej odnaleźć się osobom debiutującym.
Podobną otwartością cechuje się istniejący od kilku miesięcy artist-run space Oblatów4, powstały z połączenia pracowni artystycznych z przestrzenią wystawienniczą pod kuratelą debiutujących Karoliny Gwóźdź i Karoliny Fabiioraz znanego już z działań galeryjnych Łukasza Dziedzica. We wrześniu odbyła się tam Masa krytyczna i chociaż wystawa przyjęła stosunkowo klasyczną formułę malarskiego salonu, to jak wskazują same osoby organizujące, była raczej artystyczną randką, w ramach której od selekcji ważniejsze było samo spotkanie. Wydarzenie cieszyło się niesamowitą frekwencją i było nie tylko pokazem kilkudziesięciu prac mniej lub bardziej doświadczonych osób artystycznych, ale też – trochę wbrew zapewnieniom w fejsbukowym opisie – stało się czymś w rodzaju manifestu lokalnego środowiska.
Blockbusterową wystawę zaliczyła też znajdująca się nieopodal bytomska Kronika. W nawiązaniu do filmu dokumentalnego Lombard Łukasza Kowalskiego, zespół Kroniki we współpracy z reżyserem oraz studentkami i studentami pracowni interdyscyplinarnej ASP Katowice wybudowali Lombard od nowa. Poprzez realizacje artystyczne i nagromadzenie przedmiotów „od igły po helikopter” opowiedzieli o egzystencji w miejscu o trudnej przeszłości, zmagającym się wciąż z problemami nieudanej transformacji systemowej. Galeria po raz kolejny zaliczyła świetny rok konsekwentnie łącząc projekty angażujące społeczność lokalną, kładące nacisk na problematykę społeczną i działalność edukacyjną, nie rezygnując przy okazji z bardziej klasycznych propozycji wystawienniczych. W Kronice mówiło się m.in o wsi na wystawie Poplon Jana Kowala, szeroko pojętej granicy w Dziel i łącz Tytusa Szabelskiego-Różniaka, terapeutycznych aspektach sztuki we współpracy ze Szpitalem dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Rybniku na wystawie Antypodręcznik. Jak zbudować niewidzialne miejsce?, aż po całkiem dosłowną i niepokojąco fizyczną Maszynę do mielenia Karola Gawrońskiego.
Wracając do ścisłego centrum GOP – również katowickie Rondo Sztuki całkiem nieźle wpisało się w narrację o przenikaniu się wielu dziedzin. Miało tu miejsce zarówno spektakularne otwarcie wystawy wybranych prac z kolekcji mBanku, gdzie malarskiej różnorodności towarzyszył pokaźnych rozmiarów stół z wiktuałami, jak i mniej bezpieczna wystawa kolektywu Szaber, gdzie biały obrus zastąpiono wielkim czerwonym łomem podważającym przestrzeń galerii. Jak przystało na galerię ASP, nie zabrakło też projektów edukacyjnych z wystawą POST GROWTH / PO WZROŚCIE na czele, w ramach której kolektyw DISNOVATION.ORG zaprosił do refleksji nad przyszłością i poszukiwaniem odpowiedzi na trudne pytania: Jakie czynniki ideologiczne, społeczne i biofizyczne wywołują obecne kryzysy środowiskowe? Jakie działania są dostępne dla transformacyjnych praktyk i wyobrażeń, aby zapobiec załamaniu ekosystemu na dużą skalę?
Jak to z podsumowaniami i innymi rankingami bywa, łatwo pomija się w nich wydarzenia oraz inicjatywy, które zasługują na uwagę, i tak jest również w tym wypadku. W minionym roku na Śląsku było ich na szczęście naprawdę dużo i wszystko wskazuje na to, że pod koniec przyszłego jeszcze trudniej będzie poddać je syntezie w postaci krótkiego tekstu. Jednak to, z czego cieszę się najbardziej, szczególnie że byłem jednym z naczelnych narzekaczy na ospałość lokalnego środowiska, to ogólna tendencja do zawiązywania efemerycznych kolektywów, grup i oddolnych inicjatyw. Coraz więcej osób kończących lokalne uczelnie artystyczne lub po prostu funkcjonujących w polu szeroko pojętej sztuki decyduje się na pozostanie w tym dziwnym regionie, którego mit domaga się nieustannej weryfikacji i nowych opowieści. Najnowszą z nich jest Huta Luna, gdzie może i trochę na wyrost, ale na pewno w słusznej sprawie Nihil wieszczy:
„Na Placu Wolności, pod pomnikiem nicości, pospolite ruszenie!”.
Filipka, Leon i Apolonia. Sztuka na wielkim ekranie
Karolina Wajman
W tym roku w świecie sztuki zdecydowanie najwięcej kontrowersji wzbudził film Ile za sztukę? w reżyserii Andrzeja Miękusa. Dokument miał przybliżać enigmatyczne zasady działania polskiego rynku sztuki, a okazał się jednostronnym i mało przystającym do rzeczywistości peanem na temat karier wybranych współczesnych artystów – a także „społeczeństwa”, które rzekomo dokonało jakiegoś cywilizacyjnego skoku w odbiorze sztuki współczesnej. Jego treść nie pozostała obojętna redakcji „Szumu” i została szczegółowo skomentowana przez Aleksego Wójtowicza w tekście Świadectwo niedojrzałości, czyli ciemna materia patrzy na boom. Wokół filmu „Ile za sztukę?”, który polecam bardziej niż sam film.
Na wielkim ekranie mogliśmy również oglądać dwie queerowe osoby performerskie. Filipkę Rutkowską sportretował w krótkim metrażu Dawid Nickel, znany z filmu Ostatni komers czy serialu #BringBackAlice. Filipka to opowieść o artystce o płynnej tożsamości, która próbuje włączyć konserwatywnych rodziców do swojego świata, zapraszając ich na własny występ w ramach Festiwalu Piosenki Przegiętej w rodzinnych Katowicach. Wydarzenie poprzedzają sceny z Filipką w roboczych ciuchach rąbiącą drewno z ojcem, ich wspólne rozmowy o męskości przy ciężko dudniącej betoniarce czy fikuśne, przebierane próby wokalne przed matką. Do samego końca nie jest pewne, czy rodzice (a zwłaszcza ojciec) pojawią się na widowni, by wesprzeć syna, gdy będzie robił lip sync do piosenki Urszuli Sipińskiej. O ile wierzę w szczerą potrzebę bycia rozumianą i w pełni akceptowaną, o tyle sam gest wydaje mi się po prostu dobrym pretekstem do zrobienia filmu – konfliktową sytuacją, która dobrze siądzie w shorcie i zbuduje dramaturgię. Takie ustawienie sprawia jednak, że nie mogę pozbyć się wrażenia sztuczności. Filipka się nie boi, Filipka występuje, zarówno w finale, jak i cały czas przed kamerą, a odpowiedź na zaproszenie performerki zdaje się być znana wszystkim członkom rodziny od samego początku.
Filipka to opowieść o artystce o płynnej tożsamości, która próbuje włączyć konserwatywnych rodziców do swojego świata, zapraszając ich na własny występ w ramach Festiwalu Piosenki Przegiętej w rodzinnych Katowicach. O ile wierzę w szczerą potrzebę bycia rozumianą i w pełni akceptowaną, o tyle sam gest wydaje mi się po prostu dobrym pretekstem do zrobienia filmu – konfliktową sytuacją, która dobrze siądzie w shorcie i zbuduje dramaturgię. Takie ustawienie sprawia, że nie mogę pozbyć się wrażenia sztuczności.
Drugą ze wspomnianych osób jest performer i choreograf związany z trójmiejską sceną artystyczną Leon Dziemaszkiewicz, któremu swój pełnometrażowy debiut dokumentalny poświęcił Wojciech Gostomczyk. Leon jest portretem artysty w podwójnym kryzysie – twórczym i wieku średniego. Swoje sceniczne opus magnum tworzy on przy ogromnym wsparciu swojego partnera, światowej sławy projektanta mody Manfreda Thierry’ego Muglera. Nie znałam wcześniej dorobku Dziemaszkiewicza, ale wydaje się, że pierwsze sceny dobrze w niego wprowadzają: zapamiętam pomalowane ciało, pióra rajskiego ptaka, kilometry taśmy, rzucanie się i oblewanie płynami oraz, niestety, gorzką żołądkową. Choć jego sztuka jest o wiele bardziej „widowiskowa” niż on sam, reżyser decyduje się rejestrować głównie domowe rozmowy i zwykłe, życiowe sytuacje. W moim odczuciu ten kontent nie dźwiga filmu, choć miłość do Manfreda jest wielka, choć pojawia się ojciec i syn (którego tak bardzo mi szkoda), a przyjaciółka Mariolka dostaje misję zadania kluczowych dla bohatera i historii pytań (co robi, po co to robi i dlaczego to robi).
Na szczęście nie zakończę tego podsumowania na smutno, ponieważ w tym roku miał również premierę film Apolonia, Apolonia Lei Glob, który jest duńsko-francusko-polską koprodukcją. W tym przypadku mamy do czynienia ze spełnioną obietnicą intymnego portretu francusko-polskiej malarki figuratywnej Apolonii Sokół. W odróżnieniu od wyżej wymienionych dokumentów, kamera jest bardzo blisko, nie kreuje i nie boi się filmowej szczerości. Rejestruje bohaterkę z krwi i kości, ujmując jej poszukiwania, wzloty, załamania i kompromisy. Nie ucieka od pojawiających się tematów – ani od cielesności, ani od emocji. Ponadto dokumentalistka nie pozostaje wyabstrahowanym obiektem obserwującym sytuację, ale z biegiem czasu staje się przyjaciółką własnej bohaterki, wchodzi z nią w dialog i jest żywą postacią, której wrażliwość i osobista historia mają wpływ na finalny kształt filmu. Celowo nie zdradzam tropów fabularnych, a na zachętę dodam, że Apolonia, Apolonia ma szansę na oscarową nominację. Być może, żeby zrobić dobry film z osobą artystyczną w roli głównej, trzeba filmować trzynaście lat. Nie wiem, ale warto.
Z migracyjnie rozproszonej perspektywy
Zofia nierodzińska
Kiedy „Szum” poprosił mnie o podsumowanie 2023 roku, musiałam przyznać, że odkąd nie mieszkam na stałe w Polsce, moja perspektywa będzie migracyjnie rozproszona. Zaproponowałam migawkowy wybór wydarzeń, których miałam okazję doświadczyć poruszając się pomiędzy Berlinem, Poznaniem, Lublaną i Kijowem.
Zacznę od końca, czyli od Kijowa. Tutaj spędziłam pierwszy tydzień listopada podczas rezydencji organizowanej m.in. przez inicjatywę Insha Osvita, którą prowadzi m.in charyzmatyczna producentka kultury Alonę Karavai we współpracy z galerią Asortymentna Kimnata. Dla osób zainteresowanych wyjazdem do Kijowa dodam, że można tam dotrzeć jedynie drogą lądową – autobusem lub pociągiem. Na miejscu, ze względów bezpieczeństwa, najlepiej wynająć pokój bez okien i po ustaleniu, gdzie znajduje się najbliższy schron, ściągnąć aplikację informującą o alarmach lotniczych. Wizyta jest tego warta.
Ze spotkań z artystami_kami szczególną uwagę – i nie jestem w tym osamotniona – zwróciłam na twórczość Nikity Kadana, różnorodną i mimo sytuacji wojennej, krytyczną wobec jednowymiarowej, narodowo-patriotycznej narracji. Artysta w swoich pracach zajmuje się historią, a właściwie opowieścią, która przy działaniu różnych czynników może stać się historią. Był współzałożycielem artystyczno-politycznego kolektywu R.E.P. (Revolutionary Experimental Space), a dziś tworzy głównie solo. Poznaliśmy się kilka lat temu w Mińsku (przed rewolucją w 2020 roku) na nie-festiwalu Work Hard! Play Hard!. Wtedy Kadan jako swoją akcję artystyczną oferował czytanie na dobranoc. To było w innej, odległej rzeczywistości. Dziś, inicjatorzy_ki nie-festiwalu i prawie wszystkie poznane w Mińsku osoby, doświadczone represjami, wyemigrowały do różnych miast Europy.
W Kijowie odwiedziłam także pracownie artystów_ek w budynku Kijewskiego Instytutu Automatyki. Naszym (moimi towarzyszami byli kurator i kuratorka z Chemnitz) przewodnikiem po niekończących się korytarzach tego socjalistycznego gmachu był fotograf i malarz-kolorysta Anton Saenko. Dzięki niemu mieliśmy okazję poznać m.in. twórcę figurek górników-supermanów Yuriego Bolsę oraz Marię Drobot – malarkę zafascynowaną renesansem i wschodnim ornamentem.
Ze spotkań z artystami_kami szczególną uwagę zwróciłam na twórczość Nikity Kadana, różnorodną i mimo sytuacji wojennej, krytyczną wobec jednowymiarowej, narodowo-patriotycznej narracji.
Zupełnie w innym duchu działa natomiast fundacja Past/Future/Art prowadzona przez Oksanę Dovgopolovą i Katerynę Semenyuk. Organizacja zajmuje się kulturą pamięci, a w ostatnich latach przede wszystkim sposobami upamiętniania trwającej od 2014 roku wojny. Razem z Kateryną i lokalnym aktywistą Ruslanem Savchukiem odwiedziliśmy m.in. Motyżyn, Irpin i Buczę, czyli miejsca zbrodni na ludności cywilnej, gdzie powstały tymczasowe, oddolnie organizowane pomniki. W tym miejscowościach nie sposób nie zauważyć kontrowersyjnych interwencji zagranicznych artystów, jak TV Boy czy Banksy, którzy postanowili przykryć ślady wojennej przemocy kwiatkami (TV Boy) lub w rozprutym bombą budynku namalować seniora w wannie (Banksy). Obecnie te „dzieła” przysparzają lokalnej ludności więcej problemów niż pożytku. Jestem za to bardzo ciekawa projektów upamiętnienia najnowszej historii Ukrainy, które nie będą już zakłócane przez instagramowe gwiazdy z zagranicy, a które to niebawem powstaną z wymiany pomiędzy profesjonalistkami z Past/Future/Art i mieszkańcami_kami.
W samym Kijowie, w Dovshenko Centre, odbywała się akurat wystawa w ramach Kyiv Biennal, The River Wiled Like a Wounded Beast, po której oprowadził nas Stanislav Bytiutskyi, jeden z trójki kuratorów_ek. Tytułową rzeką jest Dniepr, który na początku XX wieku przeszedł szereg projektów modernizacyjnych: regulację oraz budowę elektrowni wodnej i tamy. Jeszcze w latach 50-tych te projekty przedstawiano jako sukcesy industrializacji, stając się ważną inspiracją do skupionych na radości kolektywnego wysiłku filmów autorstwa Dzigi Wiertowa, Mychajło Kaufmana czy Arnolda Kordyuma. Biennalową wystawę zaprojektowała Nadia Kelm, a ekspozycja złożona jest z materiałów archiwalnych zmontowanych w nową całość przez Mykolę Bazarkina, cytatów z literatury tematu oraz prac współczesnych artystów (Oleksiy Podat, Roman Himey, Jarema Małaszczuk). Ostatnia część The River… pokazuje współczesne oblicze Dniepru – po zniszczeniu tamy na Nowej Kachowce i katastrofie społeczno-klimatycznej, której skutki będą odczuwalne przez wiele kolejnych lat. Wystawa jest zatem dokumentem relacji człowieka, natury i ideologii. Ale dotyczy także opowieści o sposobach „radzenia sobie” z dramatycznymi konsekwencjami rosyjskiej propagandy i maszyny wojennej.
Po powrocie z Kijowa do Berlina miałam także okazję zapoznać się z twórczością filmową Dany Kaveliny: It can’t be that nothing that can be returned – filmem 3D przedstawiającym utopijną wizję przyszłości po końcu wojny – oraz Lemberg Machine – tradycyjną animację lalkową na temat pogromu ludności żydowskiej we Lwowie w 1941 roku. Artystka urodzona w latach 90. w Mariupolu za pomocą obrazów tworzy narracje, których wyobrażonymi odbiorcami_czyniami zdają się być istoty z przyszłości, które ze zdziwieniem i niedowierzaniem przyglądają się naszej współczesności.
Jeśli jednak chodzi o Polskę, to ostatnio po raz pierwszy po przyjeździe do Warszawy nie miałam zaplanowanej żadnej wystawy, którą chciałabym zobaczyć. MSN wciąż jest w budowie, a w Lokalu_30 akurat nie odbywało się Seminarium Feministyczne. Zachęta jest zajęta (*była!), do CSW nie ma po co iść, a o samym „przejęciu instytucji” można przeczytać więcej w Przejętych wydanych przez Dialog im. Puzyny. Natomiast patrząc na same wystawy w ramach WGW czy na dość kuriozalne hotelowe targi sztuki można dojść do wniosku, że kulturę w Polsce przejął prywatny kapitał.
Warta uwagi była również retrospektywa Barbary Falender Przez dotyk w Centrum Spotkania Kultur w Lublinie. Kuratorujący ją Paweł Leszkowicz zwraca szczególną uwagę na erotyczno-klasycystyczny i zmysłowy charakter prac autorki Poduszek erotycznych. Natomiast w przypadku aktów męskich autorstwa Falender – także na ich transgresywny charakter.
Od Danieli Weiss dowiedziałam się o wystawie X-Philes, baśnie z krwi i kości w Fundacji Galerii Foksal – choć niestety nie zdążyłam jej zobaczyć. Ostatecznie zdecydowałam się zostać w Teatrze 21 na monodramie Aleksandry Skotarek Nie jestem rośliną, strumień świadomości. W nim aktorka zaprasza widzów_ki do swojego ogrodu-pokoju po to, aby zapoznać ich z miejscem, w którym i z którego powstaje jej emancypacyjna poezja. Spektakl odbył się po spotkania wokół książki Polityki (nie)dostępności wydanej przez poznańską Galerię Miejską Arsenał. Samo Centrum Sztuki Włączającej, które jest częścią Teatru 21 jest niezwykle ciekawym, progresywnym miejscem kultury, które łączy teatr z działalnością publikacyjną i edukacyjną. Bardzo się cieszę, że takie miejsce istnieje i bardzo mu kibicuję. Obserwuję również działalność takich warszawskich artystek-archiwistek jak Zuzanna Hertzberg czy Natalia Romik, które przypominają o żydowskim życiu i kulturze w Polsce, co wydaje się aktualnie szczególnie ważne i wymaga odwagi. Poznański Arsenał wydał także w tym roku publikację pod redakcją Marysi Lewandowskiej i Kuby Gawkowskiego, poświęconą pamięci Ewy Mikiny. Zbiór Słów brak. Teksty z lat 1991–2012 przywraca pamięć o tej wyjątkowej historyczce sztuki, a także różnorodności jej dorobku krytycznego.
Poza miastami stołecznymi warta uwagi była również retrospektywa Barbary Falender Przez dotyk w Centrum Spotkania Kultur w Lublinie. Kuratorujący ją Paweł Leszkowicz zwraca szczególną uwagę na erotyczno-klasycystyczny i zmysłowy charakter prac autorki Poduszek erotycznych. Natomiast w przypadku aktów męskich autorstwa Falender – także na ich transgresywny charakter. Mam nadzieję, że w przyszłości prace tej artystki znajdą się w polu zainteresowań młodszych, queerowych osób twórczych, co pozwoliłoby umocować kobieco-queerową wrażliwość w najnowszej historii sztuki. A w efekcie – wspomóc dalszy demontaż hetero-męskiej „normy”, niestety wciąż obecnej w polskiej rzeźbie.
Na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy dostrzegłam również wzmożone zainteresowanie wsią i religijnością. W wydaniu progresywnym, tak jak miało to miejsce na Dubach smalonych, kuratorowanych przez Katarzynę Różniak-Szabelską w Galerii Arsenał w Białymstoku, ale i w konserwatywnym stylu. Mam tutaj na myśli twórczość Daniela Rycharskiego i jego projekt pielgrzymek, który wpisuje się w oficjalną estetykę promowaną przez kościół katolicki.
Choć w posumowaniach roku zwykle nie ma miejsca na szerszą refleksję, tak chciałabym zwrócić uwagę czytelników_czek na niezwykle interesujące badania kuratorskie wokół wymiany kulturalnej pomiędzy Krajami Niezaangażowanymi. Obecnie prowadzą je Teja Merhar i Bojana Piškur z Muzeum Sztuki Współczesnej (MSUM+MG) w Lublanie.
Na koniec chcę wspomnieć niedawno i przedwcześnie zmarłą Anętę Szyłak – kuratorkę i organizatorkę życia artystycznego w Polsce w ostatnich trzech dekadach. Pierwsza dyrektorka Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia, przewodząca Instytutowi Sztuki Wyspa, a także założycielka Nowego Muzeum Sztuki – NOMUS, z której to instytucji została odsunięta w atmosferze skandalu. Była także kuratorką wystaw, z których jedną z najgłośniejszych była Architectures of Gender. Contemporary Women’s Art in Poland w SculptureCenter w Nowym Jorku w 2003 roku. Bardzo żałuję, że nie miałam okazji poznać Anety Szyłak osobiście. Jestem ciekawa, co wyszłoby z naszej współpracy. Będę o tym, o niej, myśleć.
Jestem Niederschlesier
Muzeum w Podziemiu
Rok 2023 rozpoczął się – niemalże w punkt – inbą w mediach społecznościowych. Mariola Przyjemska napisała w komentarzu na profilu znanej osoby z rodzimego świata sztuki, że jej prace zostały prewencyjnie ocenzurowane przez Muzeum Współczesne Wrocław, zatem zaplanowanego tam na drugą połowę lutego przeniesienia wystawy z Zachęty nie będzie. Duża sprawa – w końcu dwie poważne instytucje „pierwszego świata” zobowiązały się do współpracy jeszcze rok temu. Ostateczne nie było zjawiska kuli śnieżnej, ale pojawiło się trochę żali, przekleństw i wyrazów zdziwienia. Szczególnie interesująca wydała się nam wypowiedź samej artystki: „Będzie odwet w prywatnej galerii we Wrocławiu”. Znając dobrze galeryjny krajobraz stolicy Dolnego Śląska, zastanawialiśmy się, o jakie miejsce chodzi. Sprawa wyjaśniła się dość szybko i przyjęła nieoczekiwany obrót. Zadzwonił do nas Jerzy Kosałka z propozycją współpracy przy wystawie prezentującej wyłącznie ocenzurowany cykl prac Przyjemskiej, która miałaby się odbyć w galerii prowadzonej przez niego i grupę Luxus. Ekspozycja zatytułowana Tego nie zobaczysz w muzeum była skromna, ale w swojej formie odważna; mówiła o indolencji i chorobie instytucji publicznej. Dała też impuls Muzeum w Podziemiu do oficjalnego zainicjowania swojej działalności, co z kolei wywołało duże zaciekawienie, a nawet podburzyło zgromadzony na wernisażu tłumek, który raz po raz wykrzykiwał: „Zaczyna się we Wrocławiu” (niektórzy świadkowie upierają się, że było to jednak: „Zaczyna się w podziemiu, w kanale”). Sama Przyjemska dodała odautorską dewizę: „Działajmy anarchistycznie i ostro, bo inaczej się z tymi kurwami nie pozbieramy”. Przytoczone hasła, jak w soczewce, skupiają nasze zainteresowania, dlatego podążymy ich tropem i zajmiemy się przede wszystkim własnym podwórkiem. Wszak, jak ponoć mówił Jerzy Ludwiński, wracając myślami do Wrocławia: „Jestem Niederschlesier”.
Na ten rok przypadła ważna, choć trochę przegapiona, rocznica trzydziestopięciolecia działalności Galerii Entropia. Głównym punktem obchodów był cykl Sytuacja jest doskonała, na który składały się wystawy Ewy Zarzyckiej (piękna laurka dla wrocławskiego konceptualizmu), Jarosława Słomskiego i Karoliny Szymanowskiej. Wspomnijmy także o działaniach Marcina Mierzickiego, Piotra C. Kowalskiego, Jacka Zachodnego czy dyplomie Agaty Horwat. O Entropii warto napisać przede wszystkim jako o miejscu nieoczywistych zdarzeń, energii i swobody. Można tam spotkać zarówno laureata Oscara, jak i zwykłego studenta, popijając przy tym wino z papierowych kubeczków. Entropia od wielu lat konsoliduje lokalne środowisko, gromadząc jednocześnie niezwykłe archiwum, które wciąż czeka na opracowanie.
Zadzwonił do nas Jerzy Kosałka z propozycją współpracy przy wystawie prezentującej wyłącznie ocenzurowany cykl prac Przyjemskiej, która miałaby się odbyć w galerii prowadzonej przez niego i grupę Luxus. Dała ona impuls Muzeum w podziemiu do oficjalnego zainicjowania swojej działalności, co z kolei wywołało duże zaciekawienie, a nawet podburzyło zgromadzony na wernisażu tłumek, który raz po raz wykrzykiwał: „Zaczyna się we Wrocławiu” (niektórzy świadkowie upierają się, że było to jednak: „Zaczyna się w podziemiu, w kanale”).
Życie artystyczne we Wrocławiu od zawsze napędzały miejsca nietypowe, niewielkie i efemeryczne. Dlatego cieszy każde działanie mające na celu udokumentowanie ich historii. Książka Anny Markowskiej Gry z miejscami. Wrocławskie galerie: Katakumby, Zakład nad Fosą i Ośrodek Działań Plastycznych ukazała się co prawda pod koniec 2022 roku, ale przypomniała wiele inicjatyw, które niesłusznie pozostały przede wszystkim w świadomości lokalnej, więc z całą pewnością jej lektura dla wielu osób była zaskoczeniem przeciągającym się w czasie. Z kolei pod koniec bieżącego roku wydano monografię Jerzego Rosołowicza pod redakcją Mariki Kuźmicz (wyd. Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu). To ważny głos o klasyku polskiej sztuki neoawangardowej, próbujący w sposób możliwie najbardziej kompletny uporządkować jego twórczość. W książce znajdziemy szereg artykułów problemowych (napisanych m.in. przez Luizę Nader, Magdalenę Ziółkowską czy Łukasza Mojsaka), ale też wywiady ze znajomymi Rosołowicza (Jarosław Kozłowski, Zbigniew Makarewicz, Anna Szpakowska-Kujawska, Andrzej Dudek-Dürer), zbiór tekstów artysty, reprodukcje prac, wykaz wystaw oraz bibliografię. Uff. Na marginesie warto dodać, że zarówno Markowska, jak i Kuźmicz, wciąż pozostają najbardziej aktywnymi autorkami w polu akademicko-kuratorskim, które zajmują się sztuką związaną z Wrocławiem.
Końcówka roku w sposób jednoznaczny wiąże się z wydarzeniem bezprecedensowym. Podczas Wrocław Off Gallery Weekend zaprezentowano najważniejsze niezależne inicjatywy artystyczne: galerie, kolektywy, pracownie. Oddolnie skrzyknięta i zorganizowana „impreza bezbudżetowa” skupiła uwagę środowiska, ale też przyciągnęła całkiem spore grono widzów. Krótko mówiąc – sukces; mówiący o potencjale i charakterze środowiska uciekającego od muzealnych pajęczyn. Impreza zasługuje na tym większą uwagę, że przez dobrą dekadę Wrocław zdawał się nie mieć niezależnych galerii (z pojedynczymi wyjątkami), a obecnie widać wyraźny impuls szczególnie wśród młodzieży, która zaczęła się w skuteczny sposób samoorganizować. O Kościele Nihilistów, Galerii u Kosałki i Nowym Złotym pewnie już słyszeliście, ale miejcie też oko na takie inicjatywy jak Galeria Nicponiej, Galeria u Agatki, Galeria Winda, Galeria Serwis – nie wspominając już o bardziej efemerycznych bytach.
To ciekawy przypadek, że Stanisław Dróżdż stał się oficjalną twarzą awangardy w instytucjach objętych przez dyrektorów jakże mile widzianych przez władze (zaczęło się w Krakowie). W zasadzie nie powinno to jednak dziwić, bo to ten rodzaj sztuki, która dobrze wychodzi na zdjęciach, a zarazem porusza wyłącznie problemy ostateczne, czyli oddalone od życia codziennego.
W polu jednak działo się źle. Bodaj najbardziej dojmującymi wiadomościami dotyczącymi krajowej sztuki, jakie docierały do nas w bieżącym roku, były te płynące z Muzeum Sztuki w Łodzi. Znakomicie funkcjonująca instytucja została zdemolowana w tempie zachowującym wszystkie cechy wzrostu wykładniczego, a symbolem tego procesu stało się zamknięcie wystawy Atlas nowoczesności. Nie chodzi o byle jaką wystawę, ale znakomicie pomyślaną i zrealizowaną prezentację zbiorów łódzkiego muzeum. Kuratorom (dziś już w większości – byłym kuratorom) nie tylko udało się poruszyć szereg arcyważnych kwestii dla rozumienia nowoczesności w trzeciej dekadzie XXI wieku, ale też nadać wystawie rys osobisty, bo była to mozaika, na którą składały się osobiste fascynacje poszczególnych osób odpowiedzialnych za ostateczny wygląd ekspozycji. Co dostaliśmy w zamian? Na pewno kolejny pokaz twórczości Stanisława Dróżdża. To zresztą ciekawy przypadek, że wrocławski artysta staje się oficjalną twarzą awangardy w instytucjach objętych przez dyrektorów jakże mile widzianych przez władze (zaczęło się w Krakowie). W zasadzie nie powinno to jednak dziwić, bo to ten rodzaj sztuki, która dobrze wychodzi na zdjęciach, a zarazem porusza wyłącznie problemy ostateczne, czyli oddalone od życia codziennego. Na pierwszy plan wysuwa się refleksja o nieuchronnym upływie czasu, następstwie życia i śmierci. Perspektywa eschatologiczna jest jedyną perspektywą. Nie ma miejsca na uwarunkowania społeczne i ekonomiczne ludzkiej egzystencji. Sprawy pracownicze? Wielokulturowość? Człowiek to człowiek, nie ma kobiet i queerów. W Muzeum Sztuki w Łodzi pokazują zatem instalację Alea iacta est i nie sposób nie pomyśleć o tym, że Rubikon faktycznie został przekroczony. Jeszcze smutniejsze refleksje wywołuje wystawa we wrocławskim Muzeum Współczesnym, której nadano tytuł Światekst. Pomijając pokraczność tej kontaminacji (hehe), to zdecydowanie tekst Dróżdża nie nadąża za światem.
Pod koniec listopada w siedzibie Fundacji Stefana Gierowskiego otwarto wystawę Mistrzowie. Mistrzynie. Wrocław, przybliżającą – w założeniu – przekrój sztuki wrocławskiej drugiej połowy XX i początków XXI wieku. Należałoby przyklasnąć takiemu wydarzeniu, jednak jest to prezentacja na wskroś konserwatywna, ograniczająca się niemal wyłącznie do malarstwa, schlebiająca gustom kolekcjonerów. O ile artyści związani z Wrocławiem mogą się poszczycić tym, że wnieśli istotny wkład w rozwój neoawangardowego modelu sztuki, to tutaj został on całkowicie zneutralizowany. Odbiorca nie ma szansy, żeby choćby przez chwilę pomyśleć o tym, że począwszy od lat 60. toczyła się ożywiona refleksja nad statusem dzieła sztuki, sposobem jego odbioru i politycznymi uwarunkowaniami. To, co zostało pokazane to nie dzikie pola, lecz francuski ogród. Wszystkie nieciągłości i napięcia, jakie ujawniają się w historii sztuki z Wrocławia, zostały całkowicie zneutralizowane. Nie da się też przeoczyć naprawdę fatalnego tytułu wystawy. Widać wyraźny ślad starej szkoły tytułowania publikacji pokonferencyjnych z zakresu szeroko pojętej humanistyki, jakie w dużej liczbie ukazują się w różnego typu wydawnictwach akademickich. Aż dziw, że poszczególne człony zostały rozdzielone kropkami, a nie myślnikami. Brakuje też odpowiednio rozbudowanego podtytułu w rodzaju: Dzieło sztuki w kulturze kryzysu (po)nowoczesności lub Artysta a myślenie aksjologiczne. Tak tylko podpowiadamy na przyszłość.
Słynny tytuł wystawy Czwartosa Malarz klęczał, jak malował na długo pozostanie w naszych serduszkach. Trudno orzec, czy było to świadome nawiązanie do memicznego „Niemiec płakał, jak sprzedawał”, choć nie spodziewamy się by Malarz Polski pozwolił sobie na taką ironię.
Nic nie musieliśmy podpowiadać warszawskiej Zachęcie (instytucji od dwóch lat głuchej na jakiekolwiek podpowiedzi), która szturmem zdobyła uczucia internetowych śmieszków, zapowiadając pokaz naszego dzielnego reprezentanta na przyszłorocznym Biennale w Wenecji, czyli Ignacego Czwartosa – słynne Malarz klęczał, jak malował na długo pozostanie w naszych serduszkach. Trudno orzec, czy było to świadome nawiązanie do memicznego „Niemiec płakał, jak sprzedawał”, choć nie spodziewamy się, by Malarz Polski pozwolił sobie na taką ironię. Nie jesteśmy również pewni, czy tytuł wystawy Krzysztofa Gliszczyńskiego i Tadeusza Gustawa Wiktora Barwa i farba odwoływał się do spektakularnego dziedzictwa zespołu Wanda i Banda, ale szczerze trzymamy kciuki za rozwój tej rymowanej linii tytułów. Poważniej, dostojniej i bardziej poetycko nazwano z kolei prezentację tu i ówdzie opisywaną jako „szał pięknych (męskich) ciał”, czyli Łacińskie figur racje Tadeusza Boruty, Antoniego Cygana i Piotra Naliwajko. Jeśli szacowne grono przyznające Sybille zgodzi się wprowadzić nową kategorię „Titulus Anni”, wydaje się, że faworyt może być tylko jeden. Mamy nadzieję, że łacina i aksjologia na stałe zagościły w Muzeum Sztuki, gdzie oprócz wspomnianego Alea iacta est, mogliśmy (w końcu!) poznać także Fundament prawdy Józefa Panfila, ale również przekonać się jak wygląda prawdziwe arcydzieło na wystawie Widziałem prawdziwe arcydzieło. We Wrocławiu jak zwykle było bardziej światowo, bo oprócz Światexu, tfu – Światekstu w Muzeum Współczesnym można było także zadzwonić do sztuki na wystawie CallArt (po angielsku!), a w Pawilonie Czterech Kopuł (rzutem na taśmę, bo tylko do 15 stycznia) obejrzeć Collage – klejone światy. Z kolei awangarda krakowska trzyma się mocno: MOCAK zatytułował swoją pokonkursową wystawę po prostu Oknoplast for art. Wierzymy, że to dopiero początek serii wystaw twórczo wykorzystujących formułę partnerstwa publiczno-prywatnego i grających z ugruntowaną tradycją nazewniczą polskich drużyn sportowych z lat 90. – w końcu, ile można śmiać się z Zeptera Idei Śląsk Wrocław czy Tygodnika Miliarder Pniewy?
Być z Krakowa
Marta Deskur
Niedawno byłam w Warszawie. Chodziłam po galeriach – obejrzeć wystawy, ale też aby spotkać się z osobami, z którymi dawno się nie widziałam.
– Cześć Michał – mówię radośnie, wchodząc do jednej z galerii.
Cisza, brak jakiejkolwiek reakcji. Pomyślałam – tyle czasu minęło, że z pewnością mnie nie poznaje, więc dorzucam – Nie poznajesz?
Przygląda mi się z daleka, stojąc na wysokościach swej antresoli.
– A! Z Krakowa! – odpowiada po długiej chwili.
– Tak, z Krakowa… no i nie tylko, teraz trochę z Podkarpacia… i…
Zrobiłam kilka kroków w jego stronę. Przyglądał mi się jeszcze moment bez wyrazu, potem spokojnie odwrócił się i przeszedł w zacisze swych bezpiecznie oddalonych gabinetów. Troszkę zdezorientowana stałam na środku pustej galerii. Fakt, wystawa super. Przyjrzałam się dokładnie w ciszy i skupieniu. Kupiłam katalog. Skruszona i trochę zasmucona takim powitaniem, wyszłam. Starając myśleć pozytywnie analizowałam w głowie tą dziwną sytuację. OK, pewno mnie nie poznał i głupio mu było to wyrazić, albo może to miał być rodzaj żartu, czego ja…. no tak, ja z Krakowa, żem zwyczajnie nie pojęła.
Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK poszerzyło swoje pole o XIX-wieczne historyczno-batalistyczne malarstwo rodzinne. I gdyby nie w miarę progresywna twórczość kobiet tego rodzinnego establishmentu, fakt prezentacji malarstwa epoki – które zyskało uznanie jedynie wybitnym rzemiosłem malowania koni – w instytucji zajmującej się współczesnością byłoby kuriozum… Choć wszystko zależy od koncepcji. Tu już wiemy, że kontekstualnego myślenia nie będzie. MOCAK się zadworował.
A więc co w Krakowie? W czerwcu inauguracja II edycji Konkursu o Nagrodę im. Chrisa Schwarza w Żydowskim Centrum Galicja. Przemówienia. Osoba reprezentująca Wydział Kultury Krakowa, kończąc swą wypowiedź, kontestuje pewien fakt mniej więcej w ten sposób: „Jestem dumna, że to właśnie ten artysta dostał pierwszą nagrodę w tym konkursie, gdyż niedawno otrzymał on wyróżnienie, jakim jest stypendium miasta Krakowa! Niestety właśnie dziś dowiedziałam się, że już dawno wyprowadził się do Warszawy”.
Miało to być dowcipne. I było, publiczność szemrała uśmiechami. Czerwone światełko mignęło mi z tyłu głowy; dlaczego niestety?
Być z Krakowa. Beton, naftalina i inne klejowate mikstury, które władają ludźmi w tym mieście nie tylko wciąż drażnią narzekających mieszkańców, ale już od stuleci powodowały migracje do innych miast. Olga Boznańska spazmatycznie poruszała się pomiędzy Paryżem a Krakowem, aby w końcu definitywnie pożegnać się z tym miastem (Boznańska. Non finito). Powody? Może te same co teraz? A może to „teraz” nie jest tym samym, co kiedyś. Beton się kruszy, naftalina zmienia się w torebki lawendy. A mikstury? Wciąż opresyjne – spazmatyczny charakter ucieczek i powrotów wciąż trzyma w napięciu.
Kraków to miasto absurdów – trafne porozumienie ręki z obrazem.
Gdzie rozgościło się Centrum Sztuki Współczesnej Bunkier Sztuki? W Pałacu. Z dnia na dzień Bunkier Sztuki z modernistycznego stylu zmienił się w pałacowy. Zabunkrował się w pałacu. Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK poszerzyło swoje pole o XIX-wieczne historyczno-batalistyczne malarstwo rodziny Kossaków. I gdyby nie w miarę progresywna twórczość kobiet tego rodzinnego establishmentu, fakt prezentacji malarstwa epoki – które zyskało uznanie jedynie wybitnym rzemiosłem malowania koni – w instytucji zajmującej się współczesnością byłoby kuriozum. Choć wszystko zależy od koncepcji. Tu już wiemy, że kontekstualnego myślenia nie będzie. MOCAK się zadworował.
KBF (Krakowskie Biuro Festiwalowe), które utworzono, aby promować Kraków do roli Europejskiej Stolicy Kultury, to główny dystrybutor paliwa. To ręka Boga. Albo w niego wierzysz i śpiewasz mu pieśni chwalebne, albo stajesz się wykluczonym ze wspólnoty apostatą. Zdarza się czasem i cud, gdy wysublimowane opisy wystaw w MOCAK-u odnajdują dużo lepiej swe miejsce w rzeczywistości niż w metaforze sztuki. „Na tej wystawie – w czterech tematach – pokazujemy malarstwo z Kolekcji MOCAK-u ukazujące trafne porozumienie ręki z obrazem” (opis wystawy Malarstwo – złote medium sztuki. Kolekcja MOCAK-u). I tak, za tym trafnym porozumieniem ręki z obrazem rzutem na taśmę, idzie ciąg dalszy. Konkurs na dyrektora_kę Bunkra Sztuki wygrywa wieloletnia i lojalna Delfina Potocka – ups, przepraszam: Delfina Jałowik, kierowniczka Działu Organizacji Wystaw w MOCAK-u.
KBF (Krakowskie Biuro Festiwalowe), które utworzono, aby promować Kraków do roli Europejskiej Stolicy Kultury, to główny dystrybutor paliwa. To ręka Boga. Albo w niego wierzysz i śpiewasz mu pieśni chwalebne, albo stajesz się wykluczonym ze wspólnoty apostatą.
Kraków mnoży absurdy. Wybudowana w 2014 roku Cricoteka dla predatora – w której ciężko jest cokolwiek robić, gdyż wciąż obijamy się o reprezentację przemocy, autorytaryzm i egocentryzm samego Kantora. Rok 2024 rokiem Igora Mitoraja. Według Miasta i przy wsparciu krakowskiej ASP: jego rzeźby w przestrzeni miasta mają uczulić suwerena na sztukę współczesną. Inny przykład – dramatyczna akcja gentryfikacji funkcjonującego od 25 lat Składu Solnego na rzecz wyśnionej wizji osób z urzędu miasta tzw. Planety Lem. „Ta planeta jest już zamieszkana”, jak głosi transparent trzymany przez artystki i artystów Składu Solnego, lecz Robert Piaskowski, pełnomocnik do spraw kultury prezydenta jest wybitnie pomysłowy i lubi wymyślać. Planeta Lem to będzie jego pomnik, a nawet nie literatury. Nasze, wasze, ich – to wszystko się miesza. Artyści i artystki Składu Solnego, które od lat płacą wysoki czynsz nam i sobie samym, bo miastu. Artystki i artyści utrzymują, inwestują, remontują budynek nasz i ich – bo miasta. Decydenci odbierają, rozbierają, rujnują, budują w ich przekonaniu swoje. Cieszy wyobraźnia urzędników i ich płodne wymyślanie, ale takiej „planety”, jaką jest obecnie Skład Solny, w żaden sposób nie można wymyślić – to się dzieje samo. A jak zostanie zatrzymane, umiera.
Od tak zwanego zawsze słyszałam o „grajdole krakowskim”. Mieszczańskim, zaściankowym, klerykalnym. Nieprzerwany od dekad autorytaryzm działań Marii Anny Potockiej wpisuje się w tę charakterystyczną dla zakonów hierarchiczność i posłuszeństwo. Autorytarna osoba Marii Anny Potockiej i jej współbraci w tej całej układance jest niebezpieczna nie tyle dla wzmocnienia poczucia gnuśności miasta, ale dla całego pola sztuki. Sposób jej działania, który opiera się na bezwzględnym posłuszeństwie, wpisał się idealnie w ten klasyczny model klanowości krakowskiej. Moje nieposłuszeństwo względem jej osoby spowodowało natychmiastowe usunięcie z ulic Krakowa. Do czasu, gdy manifestujesz swoją lojalność w stosunku do hierarchicznych układów – siedzisz przy stole. Gdy tylko zamanifestujesz sprzeciw, wtenczas matka, niejako Matka Przełożona w zakonach, reaguje natychmiast. „Gryziesz rękę, która cię karmiła” – powiedziała do mnie Maria Anna Potocka dwadzieścia trzy lata temu. I znowu ta ręka.
Poczucie wolności osobistej w pracy twórczej jest niezwykle ważne. To poczucie powinno być przekazywane z mlekiem matki. Postawa wolnościowa powinna być propagowana przez wszystkie uczelnie artystyczne, jak i respektowana przez osoby decyzyjne w urzędach, aby poczucie przynależności do międzynarodowej wspólnoty pola sztuki było wartością. Aby już żaden artysta_ka nie usłyszał_a z ust osoby reprezentującej Wydział Kultury miasta Krakowa, że „niestety przeniósł się do Warszawy”.
Aby nie wszystko co z Krakowa było tak deprymujące, informuję, że w Krakowie – niezależnie od tak mocno i od dekad destrukcyjnych lobby, układów i wpływów politycznych na polu sztuki – generuje się wiele cennego i wyjątkowego działania. Są poszczególne osoby, które wnoszą wiele, formują się oddolne inicjatywy. Zrównoważona i silna wspólnota zacienia skostniały autorytaryzm i bezwzględną władzę, która zawsze się kiedyś kończy. Aby faktycznie docenić moc jakości światła, warto wiedzieć i nazwać to co ono swym blaskiem zacienia. Bardzo bym chciała, aby nie było to typowo krakowskie marudzenie, ale rodzaj próby przedstawienia samoświadomości w celu radykalnej transpozycji. Silne światło wyłania się ze smogu krakowskiego. Jest nadzieja, że w poradnikach języka inkluzywnego nie będzie takiego przykładu jak „nie mówić: jestem z Krakowa”.
Obiegi wybrzmień, echa zdarzeń – audiosfera sztuki polskiej AD 2023
Antoni Michnik
Od lat zajmuję się sztuką dźwięku, lecz w tym roku zdałem sobie sprawę, że od sound artu coraz bardziej zaczyna mnie interesować sonic art – a więc sztuka problematyzująca dźwięki, audiosferę oraz słuchanie; niekoniecznie taka, która operuje medium audialnym.
Przez ostatnią dekadę trwał triumfalny pochód sztuki dźwięku przez polskie instytucje wystawiennicze i szerzej – polską kulturę. Co więcej, prace soundartowe zdobywały międzynarodowe uznanie, przypomnijmy choćby nagrodę specjalną dla pracy Katarzyny Krakowiak (kur. Michał Libera) na Biennale Architektury w Wenecji w 2012 roku czy szereg międzynarodowych nagród dla rodzimych prac słuchowiskowych (choćby na tzw. Trybunie Kompozytorów).
Od lat zastanawiałem się, czy korzystając z wysokiej pozycji polskiej sztuki dźwięku któreś z lokalnych środowisk – na przykład, wrocławskie lub poznańskie – nie spróbuje powołać jakiejś instytucji typu Narodowy Instytut Sztuki Dźwięku. NISzDź – przyznacie, brzmi to efektownie! Jednak – być może szczęśliwie – w ostatnich latach jastrzębie, gołębie i homary dobrozmianu zdecydowanie opowiadały się za czyszczeniem przestrzeni wystawienniczych na rzecz dominacji malarstwa. Efektem tej polityki instytucjonalnej jest choćby paraliż MS w Łodzi, łącznie z relatywną inercją na tegorocznej wystawie Andrzeja Łobodzińskiego, o czym pisał Bartosz Nowicki. Skupiona na malarstwie wystawa Łobodzińskiego stała się przede wszystkim niewykorzystaną szansą do dalszego wsparcia i rozwoju ciekawego środowiska łódzkiego soundartu (zob. np. działania, instalacje i utwory Aleksandry Chciuk, Kuby Krzewińskiego, Oli Kozioł i Suawasa Lewego).
Mimo konserwatywnego demontażu instytucji kultury i sztuki w zasadzie każdy większy ośrodek artystyczny w kraju posiada instytucję, której przestrzenie rozbrzmiewały w tym roku instalacjami dźwiękowymi lub emitowanymi z głośników pracami dźwiękowymi.
Tymczasem dźwięk rozprzestrzenił się w różnych galeriach prywatnych – o czym pisałem wiosną m.in. w kontekście Warszawy. Powstały wręcz całe cykle prezentacji kolejnych prac dźwiękowych, w czym przodował Gdańsk – od Kolonii Artystów po Instytut Kultury Miejskiej. O rosnącym znaczeniu w obiegu galeryjnym tego, co audialne świadczy także i wielość okołodźwiękowych działań oraz zdarzeń w ramach WGW i Fringe. Dla mnie spośród nich najbardziej intensywnym, ale też najbardziej inspirującym doświadczeniem była dźwiękowa podróż vanem z Konradem Smoleńskim (i jego kompozycją) oraz Olą Rzepką, grającą na perkusji (i nie tylko) na tyłach samochodu.
Mimo konserwatywnego demontażu instytucji kultury i sztuki w zasadzie każdy większy ośrodek artystyczny w kraju posiada instytucję, której przestrzenie rozbrzmiewały w tym roku instalacjami dźwiękowymi lub emitowanymi z głośników pracami dźwiękowymi. Część z nich funkcjonuje w polu sztuk plastycznych, część w polu sztuk wizualnych. Wprawdzie wciąż można mieć w wielu przypadkach zastrzeżenia co do sprzętu, na jakim bywają eksponowane prace, a także do różnych aspektów audialnej architektury współczesnego wystawiennictwa – sporo o tym piszę w ostatnim „Glissandzie”, chętnie ponarzekałbym więcej – z pewnością jednak prace dźwiękowe były w 2023 roku istotnym elementem wystawiennictwa polskiego.
Co więcej, szczególnie instalacyjno-soundartowa była tegoroczna edycja Warszawskiej Jesieni, której konferencję prasową zorganizowano symbolicznie w gmachu warszawskiej ASP. Czy to przypieczętowanie trwałej obecności soundartowych prac w nowomuzycznym obiegu festiwalowym? Zobaczymy.
W tym kontekście instytucjonalnych ram funkcjonowania soundartu na szczególną wzmiankę zasługuje prowokacyjny cykl działań Rafała Kołackiego Nie podobam się sobie w niebieskich lustrach, realizowany zarówno w przestrzeniach polskich wsi, jak i np. na miejskim targowisku w Toruniu. Kołacki, znany przede wszystkim jako muzyk eksperymentalny i fieldrecordysta rozwija od lat autorską wizję zaangażowanej twórczości dźwiękowej, a swoimi interwencjami wpisuje się w dłuższą rodzimą tradycję zaangażowanych dźwiękowych działań oraz gestów (w tym składanek, benefitów) którą należy głębiej przebadać.
W zeszłych latach zaangażowanych działań interwencji dźwiękowych było może więcej – więcej bowiem było w życiu publicznym protestów. W tym roku samo życie społeczne zdominowało oczekiwanie na wybory, choć warto pamiętać np. o sonicznym wymiarze trwających i w mijającym roku protestów Obywateli RP, czy o audiosferze Manif oraz Parad Równości w różnych miastach.
Wystawa Rzeźbiarz strzępi język Daniela Kotowskiego (z udziałem Jana Szymańskiego, Roberta Piotrowicza oraz Tomasza Grabowskiego) wpisuje się w trwający od kilku lat zwrot współczesnej sztuki i kultury w stronę polskiej kultury Głuchych – zwrotu, któremu towarzyszyły w ostatnim czasie także nagradzana książka Głusza Anny Goc oraz nie mniej istotna Telefon, kino i cyborgi. Wzajemne relacje niesłyszenia i techniki Magdaleny Zdrodowskiej.
A co do festiwali – Paweł Kulczyński wygrał w tym roku zaangażowaną ekologicznie pracą Nikt wcześniej nie przyglądał Ci się równie intensywnie jak ja nagrodę publiczności Survivalu. I jest bodaj pierwszą osobą, która tę nagrodę zdobyła po raz drugi w historii tego wrocławskiego festiwalu.
Ostrożnie szacuję, że gdybym miał zebrać w jedną listę wszystkie wystawy, przeglądy sztuki, akcje performatywne oraz pojedyncze prezentacje prac dźwiękowych, które odbyły się na terenie Polski w dobiegającym końca roku, a które interesowały mnie ze względów dźwiękowych (niezależnie od tego czy były udane lub czy na nie dotarłem) – to pewnie osiągnąłbym wynik trzycyfrowy (a pewnie o iluśtam nie wiem, nie dowiedziałem się itd.). Do tego dodajmy choćby zagraniczne wystawy – na czele z retrospektywą Zorki Wollny w Dreźnie, czy zagranicznymi wojażami Ewy i Jacka Doroszenków.
Ale dźwięk w przestrzeniach wystawienniczych obecny jest również i na inne sposoby – w brzmieniach rozmaitych rzeźb kinetycznych, czy w warstwach audialnych różnych prac wideo. W tym roku szczególnie interesowała mnie relacja między słowem mówionym a konfesyjnym wymiarem licznych prac współczesnego videoartu: na ile osobista narracja towarzysząca obrazom video wpisuje się we współczesną kulturę audialną, rozpiętą między audiobookami, podcastami oraz odrodzeniem kultury wiadomości głosowych? Ta potrzeba głosu, który prowadzi osobistą opowieść wydała mi się szczególnie ważnym kontekstem wielu prac, jakie w tym roku widziałem na wystawowych ekranach. Być może tłumaczy ona także dążenie do audiobookowo-słuchowiskowych narracji słownych, które towarzyszyły różnym instalacjom.
*
Co jednak z ową „sztuką soniczną” – niekoniecznie bezpośrednio dźwiękową, lecz odnoszącą się do kluczowych kwestii dzisiejszych refleksji nad dźwiękiem? W tym nurcie widzę chociażby program realizowany przez Trafostację Sztuki w Szczecinie – Remake exotic reality 2/5 BZ oraz Listening Back Jasmine Guffond – tak naprawdę niekoniecznie stanowiły wystawy „soundartowe”. Dźwięk był na nich obecny, jednak w obu przypadkach nacisk położono raczej na współczesne, transmedialne funkcjonowanie informacji – zarówno w post/neo- dadaistycznych kolażach 2/5 BZ, czy też w oprogramowaniu Guffond, które sonifikuje internetowa inwigilację.
Jako inny ważny przykład podałbym wystawę Rzeźbiarz strzępi język Daniela Kotowskiego (z udziałem Jana Szymańskiego, Roberta Piotrowicza oraz Tomasza Grabowskiego) – złożoną całość, która odnosi się do relacji między różnymi rodzajami komunikacji w obrębie społeczeństwa. Wystawa wpisuje się w trwający od kilku lat zwrot współczesnej sztuki i kultury w stronę polskiej kultury Głuchych – zwrotu, któremu towarzyszyły w ostatnim czasie także nagradzana książka Głusza Anny Goc oraz nie mniej istotna Telefon, kino i cyborgi. Wzajemne relacje niesłyszenia i techniki Magdaleny Zdrodowskiej. Kotowski od lat jest nietuzinkowym artystą, który porusza się między dyscyplinami – być może najważniejszym i najbardziej konsekwentnym przedstawicielem sztuki sonicznej w Polsce.
Kasa w systemie
Piotr Puldzian Płucienniczak
Rok 2023 otrzymuje honorowy tytuł „Najgorszego roku” – przejmuje to miano od roku 2022, który natomiast przejął tytuł od 2021… I tak dalej. Kalendarz to gówno, którym szkoda się zajmować.
Niemniej spójrzmy, co takiego się ostatnio porobiło. Blokady pandemiczne, nałożone na mózgi i spowalniające ich działanie, zostały zdjęte. Ujawnił się nowy-stary, postapokaliptyczny krajobraz kulturalny, który będzie teraz kolonizowany jak miasto, z którego wypędzono mieszkańców – albo jak umyte ciało, na które wkłada się nowe ubrania.
Na planecie pozostał jeden system gospodarczy i zanika potrzeba poszukiwania alternatyw. Proces urynkowienia sztuki i kultury jest nieodwracalny. Kultura zawsze była rynkiem w tym sensie, że producenci swobodnie konkurują o uwagę publiczności. Uwaga to jednak ulotny zasób, o czym wie każda osoba, której płacono ekspozycją i udostępnieniem. Polityka Prawa i Sprawiedliwości sprawiła, że na tym biedackim rynku pojawił się ruch pieniądza.
Pierwsza rzecz. W 2015 wydatki państwa i samorządów na kulturę wynosiły 8 500 000 000 (osiem i pół miliarda złotych). W 2022 było to 14 000 000 000 (czternaście miliardów), czyli o 2/3 więcej. Problemik był taki, że te przyjemne złotówki trafiały nadzwyczaj często do podmiotów sprzedających żywoty partyzantów na poczcie, a nie tworzących żywą kulturę. Żywa kultura została przyduszona przez nieżywą. Ale kasa w systemie jest.
Czy nowy minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz przekieruje rurociąg finansowy z katakumb do kiosków artystycznych? Czy – zgodnie z tradycją swojej partii – wstrzyma dotacje, bo „nie da się”, a „budżet nie jest z gumy”? Wsparcie kultury współczesnej na miarę jej możliwości byłoby wspaniałe. Na pewno reaktywowałoby przyduszone organizacje i pomogło stworzyć nowe.
W 2015 wydatki państwa i samorządów na kulturę wynosiły 8 500 000 000 (osiem i pół miliarda złotych). W 2022 było to 14 000 000 000 (czternaście miliardów), czyli o 2/3 więcej. Problemik był taki, że te przyjemne złotówki trafiały nadzwyczaj często do podmiotów sprzedających żywoty partyzantów na poczcie, a nie tworzących żywą kulturę. Żywa kultura została przyduszona przez nieżywą. Ale kasa w systemie jest.
Druga rzecz. Podnoszenie płac i zwiększanie dochodu rozporządzalnego umożliwiło przynajmniej części społeczeństwa większe uczestnictwo w kulturze. Niestety, nie w tak dużym stopniu, w jakim zwiększyły się wydatki państwa. W 2015 średnie roczne wydatki jednej osoby na kulturę to 340 złotych, a w 2022 jedynie 380. Niewielka różnica, co? Sęk w tym, że doszło do znacznego zróżnicowania: średnie roczne wydatki osób mieszkających w mieście to teraz 450, a to oznacza wzrost o jedną trzecią od 2015. Pojawiły się fundusze, za które można kupować ziny i printy, może oddawać na składki i subskrypcje. I nawet jeśli uwzględnić inflację, to i tak wzrósł procentowy udział wydatków na kulturę w budżetach (drobno)mieszczan. Wyniki patrońskie tuzów kultury i sztuki nie powalają, ale to kwestia przestawienia się na nowe narzędzia, nowe sposoby komunikacji z publicznością.
Pomijam tu wydatki bogaczy, bo mało mnie oni interesują. Niemniej obroty na rynku sztuki i antyków wzrosły tylko w ostatnim roku o 10%. I to jest solidny wzrost.
Kierunku zmian nie da się odwrócić. Nie sądzę nawet, by dało się je spowolnić. Minister wiele tu nie zmieni, choć jego życzliwe spojrzenie w stronę maluczkich sztuki i kultury jest mile widziane. Urynkowienie kultury i sztuki, orientacja na subskrypcje, zakupy, porzucenie sparciałych inteligenckich etosów, myślenie przedsiębiorcze, nakierowane na efekty i zmianę społeczną. Biznes! Najwyższy czas, żebyśmy trzeźwo spojrzeli na łączące nas stosunki.
Postanowienie na 2024: zostać kulturalnym przedsiębiorcą.
Ela–Umbrella
Filip Kijowski
W świecie pełnym narastających napięć i kryzysów, szybkich zmian i rosnących wyzwań – zaangażowanie w czułe dla ciała i umysłu procesy wydaje mi się niezbędne do przetrwania.
Łatwiej jest mi opowiadać historie niż je spisywać. Kiedy mówię, w słowach odczuwam rytm i dźwięk, układają się one w choreografię. To forma, która jest mi bliska. Szanuję przestrzeń ciszy, która podpowiada mi, jakiego słowa użyć podczas improwizacji jako następnego. Podsumowując 2023 rok w sposób osobisty, z perspektywy monologu własnego serducha, chciałbym zacząć od swojej babci, Elżbiety Chaleckiej. Jako dzieci, razem z braćmi nadaliśmy jej pseudonim, „Ela–Umbrella”. Pomysł pojawił się po wspólnym obejrzeniu na MTV teledysku do piosenki Rihanny Umbrella. Kiedy piosenkarka śpiewała, „under my umbrella, -ella, -ella”, babcia powiedziała na głos, „przecież to moje imię”. Mądra kobieta, czarownica, wybitna kucharka i pierwsza z wielu przyjaciółek od chodzenia po lumpeksach. Podzieliła się ze mną bezwarunkową miłością, a jej ciepło biło mocno z głębin jaskini jej serca. Czuję ciepło na policzkach wspominając, jak ponad 20 lat temu oglądaliśmy wspólnie Home Alone i babcia wybuchała śmiechem podczas scen, w których złodziejaszki spadali po schodach czy ślizgali się na lodzie. To jeden z pierwszych momentów, kiedy doświadczyłem bycia blisko osoby śmiejącej się z przepony. W tym roku ważne były dla mnie momenty wspólnego śmiechu z bliskimi osobami i skupienie na mikroskopijnych zmianach zachodzących w naszych ciałach podczas rozmowy, zasiadania w kole czy podczas wspólnego tańca. Staram się też zrozumieć otaczające nas kryzysy i ich skutki oraz wpływ na indywidualne i kolektywne przeżywanie codzienności.
Podczas współtworzenia działań wokół Biblioteki Azyl najbardziej ciekawi mnie posługiwanie się wiedzą praktyczną i teoretyczną, które oferuje improwizacja kontaktowa, choreografia eksperymentalna czy sztuka zaangażowana społecznie. Przybliżanie i oddalanie się od praktyki tworzenia przestrzeni do kontekstu społecznego, w jakim funkcjonujemy, to metodologia, która pozwala mi artykułować relacje pomiędzy uczestnictwem osób w działaniach, zauważeniem kim jest lokalna społeczność i znaczeniem aktywizmu w danym kontekście. W pracy ze społecznością LGBTQIA+ w Bibliotece Azyl szczególnie ważne jest dla mnie zapraszanie osób do ucieleśniania wspólnotowości, troski i wspólnego badania odwagi i ryzyka względnego. Intuicyjnie czuję, że dokładnie to zaangażowanie we wrażliwość ma potencjał bycia transformacyjną eksploracją. Uważam, że obszar ten może być owocnym miejscem dalszych badań. Dużo radości sprawiało nam angażowania osób do podejmowania małych decyzji – na przykład jakie ciastka czy chipsy kupić danego tygodnia na spotkanie. Nazywam to „małymi formami troski”. W ten sposób odkryłem, jak wiele osób lubi sok firmy Hortex o smaku kaktusa czy chrupki Monster Munch.
Podsumowując 2023 rok w sposób osobisty, z perspektywy monologu własnego serducha, chciałbym zacząć od swojej babci, Elżbiety Chaleckiej. Jako dzieci, razem z braćmi nadaliśmy jej pseudonim, „Ela–Umbrella”. Pomysł pojawił się po wspólnym obejrzeniu na MTV teledysku do piosenki Rihanny Umbrella. Kiedy piosenkarka śpiewała, „under my umbrella, -ella, -ella”, babcia powiedziała na głos, „przecież to moje imię”.
Biblioteka Azyl to gałąź programowa lubelskiej Galerii Labirynt. Jesteśmy dostępną przestrzenią, ze zbiorem ponad 1100 pozycji o szeroko pojętej tematyce LGBTQIA+ i queer. Wokół książek oferujemy rozbudowany program dla lokalnej społeczności. Organizujemy cykl Queerujemy Lublin, czyli debiutanckie wystawy, performanse i wykłady lokalnych osób artystycznych identyfikujących się pod parasolem LGBTQAI+. Jesteśmy dumne z naszych rezydencji artystycznych Queer Station dla osób LGBTQAI+ z Ukrainy. W tym roku zrealizowaliśmy 10 pobytów, w ramach których każda osoba wykonała autorski projekt. Poza działaniami skupionymi na sztuce organizujemy cykliczne kłirowe kręgi i klub książki oraz różnorodne warsztaty, spotkania autorskie i open majki. Osoby zainteresowane dokładniejszymi informacjami na temat działań Azylu zachęcam do zanurzenia się w naszych mediach społecznościowych.
Aby Azyl mógł funkcjonować, potrzebne jest zaangażowanie wielu osób. Przede wszystkim tych, które nam zaufały i uczęszczają na proponowane przez nas działania. Działamy również dzięki wsparciu całego zespołu Galerii Labirynt, który pracuje przy promocji, dostępności i produkcji naszych wydarzeń. Obecnie do składu kolektywu pracującego nad tworzeniem programu Biblioteki obok mnie należą Anastas Krusińska (zamienne zaimki), działającx ze słowami i pracującx ze społecznością niebinarną, oraz Ariel Michalak (on/jego), artysta zaangażowany w działanie na rzecz transpłciowej społeczności w Polsce. Pracujemy nad tym, by mogło do nas dołączyć więcej osób, a decyzje dotyczące naszych działań skierowanych do lokalnej społeczności podejmowane były kolektywnie.
Rozpocząłem pisząc o swojej Babci „Eli-Umbrelli”, która kilka lat temu udała się w kolejną misję, poza to, co znamy. Poznanie mojej babci to największy zaszczyt mojego życia. Jej głos pojawiał się kilka razy niespodziewanie w trudnych chwilach tego roku, podpowiadając, co dalej. Dlatego pragnę zakończyć moje podsumowanie zapraszając osoby czytające ten tekst do przypomnienia sobie osób, które was ukształtowały. „Miałam tak wiele tęczy w chmurach” – mówi poetka Maya Angelou, wspominając osoby, które okazywały jej życzliwość i wsparcie, gdy życie stawało się trudne. Zainspirowany osobistymi historiami, poezją Angelou i kłirową troską od kilku lat tworzę listę swoich własnych „tęczy”, osób za których wsparcie czuję wdzięczność. Was też ciepło zapraszam do wspomnienia bliskich dla was osób w te chłodne zimowe dni.
Sztuka propagandy
Marcin Polak
Co słychać w Łodzi? Pewnie to samo, co wszędzie; każdy w swoim podsumowaniu trochę ponarzeka. Jednak wydaje mi się, że w Łodzi jesteśmy w większej dupie niż pozostałe duże miasta. Nie wiem, czy jest sens opisywać poszczególne wydarzenia, punktować dobre lub złe wystawy i projekty. Żyjemy w trudnych czasach, więc moglibyśmy w końcu zająć się poważnymi problemami trapiącymi świat, np. edukacją kulturalną młodzieży, której najlepsze lata życia przypadły na czas kryzysu klimatycznego, pandemii, wojny czy ekspansji social mediów (te miały być naszą nadzieją, a okazały się narzędziem w rękach szaleńców, chciwych korporacji i populistycznych polityków).
Jest w Łodzi coś, co udaje się lepiej niż gdziekolwiek indziej – sztuka, ale propagandy. Jej głównie służy łódzka kultura, ta spod znaku festynu, na który przyjdzie tłum ludzi. I będzie „ogień”, którym można pochwalić się na Fejsie. „Ogień” na urodzinach Łodzi (za x milionów), „ogień” na festiwalu światła, „ogień” na zlocie tiktokerów. Tyle tylko, że tym ogniem nie ogrzeje się instytucji publicznych i jej niskoopłacanych pracowników ani artystów. Wieść gminna niesie, że dyrektorzy instytucji kultury co rusz słyszą: „Ale wiecie, urodziny Łodzi, nie mamy dla was środków na…”. Zawsze są za to środki na propagandę we własnych mediach. Czy wiecie, że Łódź ma swoją gazetkę, taki miejski tabloid, ukazujący się w papierze trzy razy w tygodniu, a jego wydawanie pochłania ponad 3,5 mln złotych rocznie? To teraz pomyślcie, ile stypendiów czy grantów można by za to ufundować. Do tego social media miasta, w których pracuje więcej osób niż w niejednej instytucji, plus osoby, które uprawiają propagandę sukcesu na rzecz miasta na swoich kanałach (a społeczników wyrażających troskę o sprawy Łodzi nazywają hejterami).
Aby propaganda mogła być skuteczna, musi oczywiście pojawić się cenzura. Cenzura wypowiedzi nie tylko społeczników czy artystek zaangażowanych społecznie, lecz nawet dyrektorów i dyrektorek instytucji, które nie chcą się podporządkować machinie działającej w jedynej słusznej sprawie. Najważniejszy festiwal organizowany przez miasto, czyli Festiwal Łódź Czterech Kultur (z ciekawą sekcją sztuk wizualnych), został zupełnie pominięty w strategii promocyjnej urzędu. Ten wolał promować Light Move Festival organizowany przez zewnętrzną fundację. Cóż, wiadomo, że poważany festiwal z dobrymi spektaklami teatralnymi, ambitnymi koncertami i wystawami nie przyciągnie tak licznej publiczności jak „światełka”, na których oczywiście będzie „ogień” – to łakomy kąsek dla lokalnej propagandy. A gdyby do tego przypadkiem powinęła się noga nielubianej dyrektorce, to mamy dwie pieczenie na jednym, nomen omen, ogniu.
Jest w Łodzi coś, co udaje się lepiej niż gdziekolwiek indziej – sztuka, ale propagandy. Jej głównie służy łódzka kultura, ta spod znaku festynu, na który przyjdzie tłum ludzi. I będzie „ogień”, którym można pochwalić się na Fejsie. „Ogień” na urodzinach Łodzi (za x milionów), „ogień” na festiwalu światła, „ogień” na zlocie tiktokerów. Tyle tylko, że tym ogniem nie ogrzeje się instytucji publicznych i jej niskoopłacanych pracowników ani artystów.
Jak sprawnie działa miejska propaganda i cenzura, miałem okazję przekonać się nie raz, a kolejni pracownicy miejskich instytucji co rusz donoszą mi o istnieniu czarnej listy w UMŁ. Granty, nagrody, wynajem miejsc, propozycje kuratorskie – na to nie mają szans osoby, które trafiły na listę. Upewniłem się o tym, gdy na 10-lecie „Miej Miejsce” przygotowaliśmy specjalne wydanie w postaci bezpłatnej papierowej gazety, tym razem w większości poświęconej problemom miasta. Lokalni kacykowie zajmujący się m.in. kulturą (piszę „m.in.”, bo mamy w Łodzi dyrektorów, którzy zarządzają naraz trzema podmiotami) nie wahali się nawet dzwonić do organizatorów wydarzeń kulturalnych, na których rozdawano gazetę. Nie tylko pracownicy instytucji, ale i osoby z NGO-sów pod presją musiały chować „Miej Miejsce”, bo przecież swoje imprezy finansują m.in. z grantów miejskich. Czym to się różni od cenzury „dobrej zmiany”? Na wielu przedwyborczych spotkaniach dotyczących kultury nasi politycy dużo mówili o cenzurze PiS-u, jakby nie zauważali, że sami nie są lepsi. Czarna lista działa na wielu poziomach. Łódzka wierchuszka potrafi wymuszać zmiany personalne w organizacjach pozarządowych, zniechęcając do działania młode i pełne energii osoby. Jak w takich warunkach angażować się w zmiany w mieście czy projekty zaangażowane społecznie? Jaki to daje sygnał młodym społecznikom i artystkom?
Jak można się było spodziewać, to wszystko „jebło”. Wydając „Miej Miejsce”, często słyszę: „Tylko narzekacie, a przecież jest tak wspaniale”. Teraz, z perspektywy kilku miesięcy od wydania gazety myślę, że teksty były zbyt zachowawcze. Od tamtej pory problemy miasta eksplodowały z całą mocą, a Łódź stała się pośmiewiskiem za sprawą wielkiej kumulacji zabetonowanych aut, wybuchów gejzerów, chaosu na ulicach, niedziałającej komunikacji, itd., itp., cdn. Także opinia mieszkańców o władzy, dotychczas kształtowana w dużej mierze przez propagandę, zmieniła się o 180 stopni. Miasto podobno „tworzone wspólnie z mieszkańcami”, w którym tak naprawdę nikt nie chciał nikogo słuchać, nagle mierzy się z sytuacją, w której głównym dostarczycielem newsów z Łodzi, łódzkim PAP-em stała się banda krzykaczy i pseudo-aktywistów samochodowych, która zwalcza rowerzystów i wyśmiewa pomysły na poprawę bezpieczeństwa. Ostatnio nie było dnia, żeby nawet poważne media nie donosiły o wspomnianych katastrofach w Łodzi cytując ową grupę… To wszystko dzieje się w mieście zarządzanym przez liberałów i lewicę, więc trochę śmiać mi się chce przez łzy, gdy czytam mailing z Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej z ogromną listą spraw do załatwienia w związku ze zmianą władzy. Nadzieja jednak umiera ostatnia i liczę, że na początek uda się chociaż rozwiązać sprawę niekompetentnych szkodników dobijających nasze najważniejsze instytucje kultury. Bo jak w takich warunkach działa kultura wysoka? Sztuka?
Całe szczęście, że Centralne Muzeum Włókiennictwa „pod nieobecność” Muzeum Sztuki pełni rolę dużej, mądrej, międzynarodowej instytucji, sprawnie łączącej historię z teraźniejszością.
Muzeum Sztuki stało się de facto kolejną galerią ASP, a ta oprócz prowadzenia galerii szkolnych przecież jest bardzo aktywna w Miejskiej Galerii Sztuki. Do uczelni nie można mieć pretensji – skoro są takie możliwości, to z nich korzysta. Paradoksalnie najciekawsze rzeczy dzieją się na styku sztuki i dizajnu, w Akademickim Centrum Dizajnu, instytucji podległej ASP. ACD zarządza niechciana w MS przez nową dyrekcję Agnieszka Wojciechowska-Sej wraz z Magdą Komborską. Podobno dyrektor Andrzej Biernacki zwija całą wystawę Atlas nowoczesności – wystawę, której zobaczenie zawsze w pierwszej kolejności polecałem gościom i gościniom odwiedzającym Łódź, zarówno tym ze środowiska, jak i niezwiązanym ze sztuką. Co w zamian? Dwa piętra profesora, malarza, wykładowcy warszawskiej ASP – to będzie trzecia wystawa z kolekcji Galerii Browarna. Tak się robi prawdziwe interesy, szkoda, że naszym kosztem. Ale co ja tam wiem, przecież pan Andrzej to wspaniały dyrektor, kurator, artysta, o czym świadczą jego tegoroczne wystawy w Kairze, Tokio itd. Dzieła malarskie artysty-dyrektora reprodukowane na wydrukach i prezentowane na wystawach kuratorowanych przez swojego podwładnego z muzeum? Też dobrze. Mam nadzieję, że nowa władza szybko rozwiąże problem w Muzeum Sztuki, przecież to są działania na szkodę instytucji.
Jeszcze niedawno do Łodzi przyjeżdżało się z Warszawy na duże i ważne wystawy. Tymczasem w stolicy za chwilę otworzy się MSN, a nam zostanie rola miasta offowego z Muzeum Sztuki Akademickiej i jakąś alternatywką, z jedną duża instytucją i kilkoma prywatnymi galeriami, działającymi głównie dzięki energii osób prowadzących te miejsca. Lukę po MS mogłaby wypełnić Miejska Galeria Sztuki. Nawet nie chce mi się o tym pisać po raz pięćdziesiąty. Porównajcie program MGS z chociażby BWA Wrocław, instytucją zarządzaną przez absolwenta naszej filmówki. Już samo spojrzenie na zespół BWA dużo mówi o różnicach w poziomie, nie wspominając o wystawach i projektach. Całe szczęście, że Centralne Muzeum Włókiennictwa pod nieobecność Muzeum Sztuki pełni rolę dużej, mądrej, międzynarodowej instytucji, sprawnie łączącej historię z teraźniejszością. Wystawy proponowane przez główną kuratorkę muzeum, Martę Kowalewską, Tak pracuje tkanina czy 17. Międzynarodowe Triennale Tkaniny, skutecznie przyczyniają się do odnowienia zainteresowania tą dziedziną sztuki. Kowalewską wspierają kuratorzy i kuratorki, którzy do swoich projektów zapraszają artystów i artystki młodego pokolenia, np. były pracownik MS Kuba Gawkowski przygotował wystawę Zmęczenie materiału z gwiazdorską wręcz obsadą młodych twórców i twórczyń.
Ostatnio Łódź stała się miastem nowych instytucji, które wypełniają odnowione zabytkowe wnętrza. Jest to jakiś pomysł, zwłaszcza że ułatwia pozyskanie środków na rewitalizację. Równocześnie jednak stare instytucje ledwo dyszą, dobijane kosztami i brakiem wsparcia. Ciekawym zjawiskiem jest ulica Włókiennicza, którą roztropni łodzianie dotychczas omijali z daleka. Po remoncie przypomina lunapark z architekturą na kwasie, w stylu postmodernistycznym lub przez łodzian zwanym „janiakowszczyzną”, od nazwiska Marka Janiaka, architekta miasta. Pomijając kwestię dyskusyjnej jakości projektowania, ulica naprawdę się zmieniła. Doceniam, że na Włókienniczej znalazły się lokale dla osób kreatywnych, mających czasami ekscentryczne pasje, jak człowiek orkiestra Grzegorz Fajngold, który właśnie otworzył muzeum zbieranych przez lata policyjnych mundurów z całego świata. Wkrótce na tej krótkiej ulicy działać będą aż trzy galerie. Działa już AOKZ, założona przez dwóch kolekcjonerów, a, miejmy nadzieję, za chwilę ponownie otworzy się Atlas Sztuki, który dzięki Jackowi Michalakowi i jego zespołowi był niegdyś bezsprzecznie najlepszą prywatną galerią sztuki w Polsce. Trzecią galerią jest inLodz21, miejska instytucja, o której dotychczas mało kto wiedział, ale istnieje ona od kilku lat i ma już trzeciego dyrektora. Został nim Adam Mazur, który na inaugurację nowej siedziby w kamienicy Hilarego Majewskiego zaproponował wystawę Obłoki srebrzyste, kuratorowaną przez Izę Robakowską i reklamowaną jako wystawa artystów łódzkich. Wystawy jeszcze nie widziałem, na zdjęciach wygląda dosyć imponująco. Zastanawia mnie tylko to podkreślanie łódzkości. Czy nie jawi się to jako prowincjonalność? Czy musimy zamykać się w tego rodzaju szufladkach? Czy w Warszawie ktoś robi wystawy pod hasłem „artyści warszawscy”? I czy nie byłoby warto zaprosić też kogoś z młodszego pokolenia? Na wystawie pojawiają się nazwiska wagi ciężkiej, od Robakowskiego po Hałatek, ale moim zdaniem w sztuce, tak jak w piłce nożnej, przydałyby się zapisy o konieczności wystawiania młodzieżowca, nawet takiego przed 30., chociaż najlepiej byłoby jeszcze obniżyć ten próg. Aż chciałoby się napisać, że najbardziej na takiej wystawie chciałbym zobaczyć prace Karoliny Wojtas (bez złośliwości) albo Tomka Armady… Życzę inLodz21, żeby nie stała się ekskluzywną galerią w pałacowych wnętrzach. W takim miejscu przydałaby się instytucja realizująca projekty zaangażowanie społeczne, chociaż mam wątpliwości, czy to może się udać, skoro w sercu miasta cenzuruje się artystów i społeczników działających tutaj od ładnych paru lat. Nie będę się nad tym rozwodził, bo w Łodzi przecież wszystko jest piękne niczym w gazetce Łódź.pl.
Ostatnio miałem przyjemność pojeździć trochę po Polsce ze studentami i studentkami Akademii Sztuki w Szczecinie. Staraliśmy się odwiedzać miejsca, w których „coś się dzieje” i miałem wrażenie rodzącego się fermentu i młodzieżowej energii, przynajmniej jeśli chodzi o sztuki wizualne. Wszędzie pojawiają się miejsca tworzone przez osoby młode duchem: Turnus, Szczur, Szaber, U Agatki, Nicponiej czy wydarzenia typu Wrocław Off Gallery Weekend. W Łodzi brakuje takich inicjatyw. Z czego to wynika? Może z tego, że zmiana warty w naszym środowisku postępuje zbyt wolno? Właściwie wszystkie łódzkie galerie prowadzone są przez osoby w przedziale wiekowym 45–70. Jakoś działają, mimo nikłego wsparcia ze strony urzędu. W mieście z takimi tradycjami sztuki niezależnej każda galeria powinna mieć wsparcie UMŁ, szczególnie w kontekście marazmu w MS. Legendarna już Wschodnia, w której oglądaliśmy dobrą wystawę Zbigniewa Libery, sąsiadująca z MS1 galeria WY, w której Łukasz Ogórek pytał Co słychać za ścianą? Do tego Olimpus, który zrobił lepszą wystawę Fijałkowskiego niż MS oraz świetną wystawę Jerzego Grzegorskiego, działający na uboczu ART HUB Rydzowa oraz nowe miejsce S35, założone przez dwójkę artystów Zbigniewa Olszynę i Kubę Szkudlarka. Obchodząca 10-lecie Pracownia Portretu przygotowała kilka ciekawych wystaw (również międzynarodowych), m.in. Small Talk Kamila Wesołowskiego i Kuby Stępnia, kuratorowaną przez Romualda Demidenko, Farbowany lis Kacpra Szaleckiego (kuratorka Magda Milewska) czy Portret artystki Klaudii Prabuckiej. Miałem nosa proponując jej wystawę w galerii i nominując artystkę w konkursie Gepperta. Klaudia nie tylko doszła do finału razem z gwiazdami polskiego malarstwa, ale została również laureatką tego prestiżowego konkursu. Nagrodzony został także Bartek Flis z Łodzi.
Podsumowując, mam wrażenie, że wszystko, co dobre w Łodzi, wisi na włosku. Twórczy ferment robią osoby nie najmłodsze albo wkurwione brakiem wsparcia czy stylem zarządzania miasta. Moje oczekiwania nie są wysokie – obecnie nawet brak przeszkód byłby wystarczającym wsparciem.
Na Fotofestiwalu najciekawsze było to, co obok głównego programu, m.in. projekt artysty-kuratora Jacka Laube. Przemeblowanie było wypełnioną czułością, ale też świetnie skonstruowaną wystawą, hołdem dla nieżyjącej babci autora, artystki amatorki. Ciekawe rzeczy dzieją się na styku sztuki, teatru i filmu. Warto wspomnieć scenografię do spektaklu Dobrze ułożony młodzieniec w Teatrze Nowym autorstwa Łukasza Surowca. Do tego świetny absolwent krakowskiej ASP, Edmund Krempiński, grający tytułowego młodzieńca został pierwszym transpłciowym aktorem zatrudnionym w teatrze. W łódzkiej filmówce zrealizowany został świetny film Koński ogon, wyreżyserowany przez absolwentkę wrocławskiej ASP Justynę Łuczaj-Salej.
Podsumowując, mam wrażenie, że wszystko, co dobre w Łodzi, wisi na włosku. Twórczy ferment robią osoby nie najmłodsze albo wkurwione brakiem wsparcia czy stylem zarządzania miasta. Moje oczekiwania nie są wysokie – obecnie nawet brak przeszkód byłby wystarczającym wsparciem. Długotrwałe remonty niszczą takie kreatywne przestrzenie, jak Ignorantka – oaza twórczej energii i miejsce spotkań łódzkiego środowiska artystycznego. Zachęcam do odwiedzenia ich strony na Facebooku i zobaczenia, z jakimi trudnościami takie miejsca muszą się zmagać… No i do dowiedzenia samej Ignorantki.
Zamiast wiatru, co rozgoni te wszystkie wiszące nad Łodzią czarne chmury, dostajemy więcej ognia. Właśnie ogłoszono, że festiwal Audioriver przenosi się z Płocka do Łodzi. Bonzowie przepalają nasze pieniądze, podczas gdy lokalne, niedofinansowane inicjatywy ledwo zipią. Ważne, że social media będą płonąć, a że przy okazji również łodzianie – ze wstydu, bo dalej będzie brudno, w smogu, z niedziałającą komunikacją? Głosy oburzenia nie mają znaczenia, urzędnicy w swojej arogancji i bucie nie liczą z nikim, nawet z mediami, bo przecież mają swoje.
PS. … ale serio, ile można? Liczba imprez organizowanych przez Urząd Miasta Łodzi jest tak wielka, że gdy wysłałem ten tekst do redakcji, natychmiast ogłoszono kolejne wielki przepalacz gotówki! Przepraszam, nie UMŁ – według Facebooka, organizatorem wydarzenia będzie miejska gazetka oraz kandydat lub kandydatka na prezydenta Łodzi. Wszyscy zacieramy ręce z ekscytacji na myśl o Łódź Summer Festival 2024, który pochłonie niebotyczne sumy, a w tym samym czasie dwójka lub trójka łódzkich artystów sztuk wizualnych będzie w siódmym niebie, radując się z otrzymania miejskiego stypendium artystycznego. Ale czyż nie warto, skoro wszyscy mamy się dobrze bawić, prawda?
Polski fuks
Agata Pyzik
W najbardziej katastrofalnym roku od bardzo dawna – ze słabnącym międzynarodowym poparciem dla trwającej już prawie dwa lata wojny w Ukrainie; po wydarzeniach z 7 października w Izraelu; przy rosnącej fali antysemityzmu; przy ludobójstwie w Gazie – inwestycja emocjonalna w sztukę zdawała mi się zajęciem dla coraz większych desperatów. Inflacja pogłębiła kryzys prasy drukowanej, co z kolei w końcu zmusiło „Szum” do zamknięcia wydania papierowego. Było to dla mnie przypieczętowaniem procesu, który trwa dłużej niż kilkanaście ostatnich miesięcy. Procesu, który skłania mnie do coraz bardziej pesymistycznej refleksji na temat własnego zajmowania się krytyką. Ta z kolei staje się, bo musi, ogromnym luksusem i przywilejem. Staje się również fenomenem coraz rzadziej spotykanym. Być może właśnie dlatego nie była dla mnie nigdy ważniejsza i nie miała większego znaczenia, niż właśnie teraz.
W tym roku symptomatyczne były dla mnie dwa wydarzenia organizowane przez „Szum” i Galerię Studio. Panel dyskusyjny o nowych formach uprawiania krytyki „w czasach postkrytycznych”, na który przyszło może 25 osób, i dyskusja o nowym malarstwie, na którą waliły tłumy. Na tej drugiej okazało się, że malująca młodzież nie ceni specjalnie i nie czyta już krytyki, chociaż nie dotyczy to najwyraźniej tekstów o malarstwie – wszak tenże tłum zebrał się w Galerii Studio pod wpływem eseju Piotra Polichta. A chociaż sama nie pisuję najnowszym malarstwie, to zdecydowana reakcja na moją krytykę wystawy Aleksandry Waliszewskiej w Muzeum Sztuki Nowoczesnej – jak i na tekst o wystawie-benefisie Anki Ptaszkowskiej – potwierdziła, jak dziwnym miejscem jest „kraj bez krytyki”, gdzie niewiele trzeba, aby wywołać burzę. Również debata Sztuka nowoczesna a feminizm. Strategie krytyki i przedstawiania na temat „radzenia sobie” z postaciami „niefeministycznymi”, przyniosła dość mieszane uczucia – czułam, że moja krytyka została zawłaszczona/zneutralizowana przez Muzeum w osobie Agnieszki Tarasiuk. Jak usłyszałam, „oczywiście” zdawano sobie sprawę z potencjalnych kontrowersji wokół kluczowej postaci polskiej powojennej awangardy, pomimo kompletnego braku zainteresowania sztuką kobiet i wciąż żywego „mitu Foksalu”. I nawet, jeśli największym zainteresowaniem i klikalnością – co potwierdza ranking na 10-lecie „Szumu” – cieszą się oczywiście artykuły kontrowersyjne, ten rok jak żaden utwierdził mnie w przekonaniu, że brak krytyki bardzo osłabił poziom publicznej debaty.
Rządy PiS-u zdziesiątkowały programy instytucji sztuki w Polsce. Być może właśnie to wysokie koszty produkcji wystaw sprawiają, że na pierwszy plan wychodzi program performatywny. Pod tym względem szalenie nowatorska była kłirowa wystawa Ani Nowak w MSN-ie Pocałunek nie zabija, a osobiście wielką przyjemność sprawiła mi zaimportowana z berlińskiego Haus der Kulturen der Welt wystawa Bez mistrza, bez Pana o kobiecym i queerowym filmie eksperymentalnym. Żeby nie wyszło na to, że nie ruszam się z Warszawy, udało mi się pojechać do Łodzi i rzutem na taśmę obejrzeć ostatnie dobre pokazy w Muzeum Sztuki: podwójny Erny Rosenstein i Aubrey’a Williamsa, Obywatele kosmosu kuratorowany przez Daniela Muzyczuka i osadzone w latach 90. Ruchy tektoniczne pod kuratelą redaktora Banasiaka. Miejmy jednak nadzieję, że wraz z wynikiem wyborów „dobra zmiana” w MSŁ niebawem się skończy, włącznie z próbami cenzurowania recenzji prasowych.
Is It Even Better in Poland? Być może, zwłaszcza w kontekście tego, w jakim kryzysie pogrążył się zachodni świat sztuki po 7 października; zwłaszcza po wyniku październikowych wyborów, dzięki którym być może „dobra zmiana” przejdzie do historii.
Styczeń natomiast przyniósł mi ulubioną wystawę tego roku, czyli Exzentrische 80er: Tabea Blumenschein, Hilka Nordhausen, Rabe Perplexum w Galerie Nord w Berlinie. Pokaz skupiony na trzech kluczowych postaciach dla niemieckiej undergroundowej sceny punk/performance stał się powiewem świeżości i zarazem odpoczynkiem od konserwatywnie pojmowanej „sztuki”, W lipcu fuksem udało mi się zobaczyć próbę „umiędzynarodowienia” Wandy Czełkowskiej w Muzeum Susch. Jednak niedostępność tej usytuowanej pośród alpejskich szczytów instytucji wywołuje ciarki na grzbiecie – dotrze tam wyłącznie elita. Jeżeli do kurortu zawitają prekariuszki – to tylko fuksem. Dziwne to miejsce dla prezentacji artystki, która wierzyła w społeczny potencjał sztuki. Jednak oddając sprawiedliwość wysiłkom Matyldy Taszyckiej – polskiej kuratorki pracującej na co dzień w świetnym, poświęconym twórczości kobiet francuskim NGO-sie AWARE – kuratorując Czełkowską dołożyła wszelkich starań, by tę niedostępność jakoś przezwyciężyć.
W Londynie udało mi się zobaczyć edgy blockbustery – wspólną wystawę Hilmy Af Klint i Pieta Mondriana oraz wielką retrospektywę Philipa Gustona. Co do Gustona – nie mam wątpliwości, że jego ekscentryczna i zanurzona w autobiografii twórczość, która wyrasta z doświadczenia antysemityzmu, lewicowego komunizmu i życia w rasistowskiej Ameryce to sztuka na nasze czasy. Także ze względu na (geo)polityczne okoliczności, które rezonują z globalnym światem sztuki. Dobrze to ilustrują konsekwencje opublikowania listu protestacyjnego przeciwko masakrze w Gazie przez Davida Velasco – redaktora naczelnego „Artforum”. Publikacja doprowadziła do jego zwolnienia, a później odejścia całej redakcji i większości autorów i autorek. Przyszłość tego najdłużej funkcjonującego i wciąż najważniejszego magazynu o sztuce zawisła na włosku, a tamtejszy art world ujawnił się z całą jego zależnością od wpływów oligarchów i galerzystów z niejasnymi politycznymi motywacjami. I jest to jeden z najpoważniejszych kryzysów, jaki widziała krytyka artystyczna od lat.
Is It Even Better in Poland? Być może, zwłaszcza po wyniku październikowych wyborów, gdzie anty-pisowski aktywizm ostatnich lat daje nadzieję, że nie będziemy po prostu czekać, aż liberalizm á la Platforma przywróci staree złe czasy. Nawet jeżeli tzw. epoka dobrej zmiany wszystkich przeczołgała. Nie liczyłam na żadną zmianę, więc pozytywna wola Polaków, by coś zmienić, jest oczywiście największym highlightem całego roku, który – mam ogromna nadzieję – wydarzył się także dzięki sztuce.
Maciej Cholewa — ur. 1991 r. w Siemianowicach Śląskich. Artysta sztuk wizualnych. Absolwent ASP w Katowicach. Autor obiektów, instalacji, video i fotografii. Skupia się na tematach związanych z peryferiami, tożsamością lokalną oraz estetyką wernakularną. Bazuje na własnych mikronarracjach oraz przetworzeniu zasłyszanych historii oraz kontekstów. Mieszka w Radzionkowie, małym mieście, które traktuje jako ważne źródło odniesień i inspiracji. Twórca projektu Pozdrowienia z małego miasta
WięcejMarta Deskur — Artystka sztuk wizualnych. Urodzona w 1962 roku w Krakowie. Zaraz po maturze uciekła z rodzinnego miasta. Studia wyższe ukończyła we Francji na wydziale „sztuka” – co jest istotne, gdyż pozwoliło jej to rozumieć twórczość wielopłaszczyznowo i działać we wszelkiego rodzaju technikach i mediach wizualnych. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia wróciła do rodzinnego miasta, gdzie wraz z innymi osobami twórczymi zrealizowała projekt „Rodzina”. Związana z wieloma galeriami prywatnymi i instytucjami kultury podróżowała po świecie w ramach stypendiów twórczych i prezentacji swojej sztuki. Na ogół podróżowała wraz ze swym synem i psem – były to początki praktyk instytucjonalnych zapraszanie artystek wraz z dziećmi – niestety z czasem, ta praktyka zanikła. Do dziś funkcjonuje bez żadnego wsparcia ubezpieczeń społecznych ani emerytalnych. Życie jest dla niej sztuką, a sztuka życiem. Członkini OFSW.
WięcejFilip Kijowski (on/jego) — performer, improwizator i tancerz. Pomysłodawca i założyciel queerowej Biblioteki Azyl w Lubelskiej Galerii Labirynt. Facylitator wielu procesów warsztatowych. W zależności od kontekstu, bada czynniki przyczyniające się ku tworzeniu ucieleśnionej wspólnotowości. Studiuje MA Dance: Participation, Communities, Activism, w The Place – London Contemporary Dance School.
WięcejPiotr Kosiewski (ur. 1967) – historyk i krytyk sztuki, publicysta. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego” i magazynu „Szum”. W latach 1990-2010 członek redakcji kwartalnika literackiego „Kresy”. W latach 2007-2008 stały recenzent „Dziennik. Polska. Europa. Świat”. Publikował także m.in. na łamach „Odry”, „Przeglądu Politycznego”, „Rzeczpospolitej”, „Więzi” i „Znaku”. Członek Sekcji Polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyki Artystycznej AICA. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.
WięcejEwa Majewska – feministyczna teoretyczka kultury; profesorka Uniwersytetu SWPS Warszawa i kierowniczka projektu Publiczni wbrew woli. Wytwarzanie podmiotu w archiwach akcji „Hiacynt” (NCN 2022-25). Wykładała na UDK w Berlinie, na UW i UJ, prowadziła projekty na: Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, IWM w Wiedniu oraz ICI Berlin. Jest autorką siedmiu książek, w tym: Feminist Antifascism (Verso, 2021), Kontrpubliczności ludowe i feministyczne (2018), Tramwaj zwany uznaniem (2017), Sztuka jako pozór? (2013) oraz Feminizm jako filozofia społeczna (2009), jak też szeregu artykułów i esejów, publikowanych w czasopismach i tomach zbiorowych, w tym: „e-flux”, „Signs”, „Third Text”, „Journal of Utopian Studies” i in. Była współkuratorką wystawy prac Marioli Przyjemskiej w warszawskiej Zachęcie (2022-2023).
WięcejAntoni Michnik – doktorant w IS PAN, absolwent IHS UW, historyk kultury, performer, kurator i krytyk. Członek założyciel researchersko-performatywnej Grupy ETC, współpracownik Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Od jesieni 2013 w redakcji magazynu „Glissando”. Współredaktor książek Fluxus w trzech aktach. Narracje – estetyki – geografie Grupy ETC (Wyd. Krytyki Politycznej, 2014) oraz Poza Rejestrem. Rozmowy o muzyce i prawie autorskim (Fundacja Nowoczesna Polska, 2015). Solo oraz z Grupą ETC występował na licznych festiwalach i przeglądach sztuki i muzyki współczesnej, interpretując neoawangardowe kompozycje muzyczne.
WięcejMuzeum w podziemiu — to funkcjonująca od początku 2023 roku wrocławska patainstytucja, której aktywność prowokowana jest zmęczeniem instytucjonalnym. Nie definiuje się jako kolektyw artystyczny, ale raczej jako konceptualna idea, wcielana w życie dzięki wyobraźni artystycznej, prowadzeniu gry ze znaczeniami i procedurami. Ważnymi cechami Muzeum w Podziemiu pozostaje nieufność wobec zinstytucjonalizowanego systemu sztuki przy jednoczesnym dążeniu do naśladowania faktycznych funkcji instytucji. Dlatego też w obszarze jego zainteresowań znajdują się zarówno działania krytyczne, ironiczno-fikcyjne, jak i użyteczno-profilaktyczne.
WięcejZofia nierodzińska — autorka tekstów, kuratorka wystaw, artystka wizualna; w latach 2017-22 zastępczyni dyrektora Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu. Zajmuje się sztuką krajów postsocjalistycznych, dostępnością, dyskursem wokół niepełnosprawności i chorobą jako powodem tworzenia sztuki (rak piersi, HIV). Studiowała na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu (doktorat) i na Universität der Künste w Berlinie (magisterium).
WięcejAnna Pajęcka – krytyczka sztuki i teatru. Działaczka w obszarze polityki kulturalnej. Na stałe związana z czasopismem „Dwutygodnik.com”, gdzie prowadzi dział teatralny i zajmuje się sekretarzowaniem redakcji. Publikuje w „Szumie”, „Czasie Kultury”, „Tygodniku Powszechnym”, „Vogue”. Szczególnie interesuje ją przyszłość muzeów i to w jaki sposób stworzyć instytucje progresywne nie tylko w treści, ale także w formie.
WięcejZuza Piwowar — Pracownica kultury, studentka performatyki, performerka i aktywistka. Absolwentka historii sztuki na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wiceprzewodnicząca Federacji Młodych Socjaldemokratów ds. programu oraz członkini Rady Krajowej Nowej Lewicy. Prawdopodobnie jedyna garderobiana w Polsce, która zdobyła 661 głosów w okręgu Radom-Grójec podczas ostatnich wyborów parlamentarnych. Współpracowała z instytucjami, takimi jak TR Warszawa, Teatr Jaracza w Olsztynie, Teatr Ochoty, czy Teatr Soho. W swojej pracy badawczej interesuje się relacjami sztuki i polityki, szczególnie w kontekście praw osób pracujących artystycznie.
WięcejPiotr Puldzian Płucienniczak – artysta i socjolog. Pracuje na Wydziale Badań Artystycznych ASP w Warszawie i prowadzi wydawnictwo Dar Dobryszyc. Strona autorska: https://puldzian.net
WięcejAdam Przywara – historyk i badacz architektury. Za pracę poświęconą historii przemiany powojennych gruzów w architekturę i krajobraz powojennej Warszawy uzyskał stopień naukowy doktora University of Manchester (2022). Obecnie jest związany z Université de Fribourg. Stypendysta Bauhaus Foundation w Dessau (2018) i Deutsches Historisches Institut Warschau (2020). Kurator wystawDo zobaczenia po rewolucji! w Galerii Arsenał w Białymstoku (2019)i Zgruzowstanie Warszawy 1945–1949 w Muzeum Warszawy (2023). Jego zainteresowania naukowe koncentrują się wokół przemian materialności dwudziestowiecznej architektury, a także ekonomii cyrkularnej w budownictwie współczesnym i historycznym.
WięcejAgata Pyzik – dziennikarka i krytyczka sztuki, publikuje teksty o tematyce politycznej, artystycznej, muzycznej i kulturalnej. Zajmuje się artystyczną i kulturalną historią Europy Wschodniej końca XX wieku pod wpływem socjalizmu i wschodzącego, neoliberalnego kapitalizmu. Autorka 2 książek: historii zimnej wojny Poor but Sexy (2014) i memuaru Dziewczyna i pistolet (2020). Jej teksty ukazywały się w Szumie, Dwutygodniku, „The Wire”, „The Guardian”, „Artforum”, „frieze” i in.
WięcejGabi Skrzypczak (ona/jej) — poznańska kuratorka i teoretyczka sztuki. Twórczyni wystaw, wydarzeń artystycznych i tekstów o sztuce. Współzałożycielka inicjatywy artystyczno-kulinarnej TostMarcin. Zainteresowania naukowe koncentruje wokół sztuki Europy Środkowo-Wschodniej oraz intersekcjonalnych aspektów teorii feministycznej i queer.
WięcejStach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
WięcejKarolina Wajman – kulturoznawczyni, medioznawczyni. Konsultuje scenariusze filmowe, pisze o internecie dla „Dwutygodnika” i robi brzydkie rzeczy w ceramice. W „Szumie” jest odpowiedzialna za komunikację z instytucjami i promocję.
WięcejJoanna Warsza — kuratorka, edukatorka, autorka, redaktorka. Dyrektorka programowa studiów kuratorskich CuratorLab na Uniwersytecie Konstfack w Sztokholmie. Obecnie pracuje nad wystawami Radical Playgrounds w Gropius Bau w Berlinie oraz The Way of the Water o hydrofeminizmie na festiwalu Tagente w St. Pölten w Austrii. Mieszka w Berlinie.
Więcej