Do czego służy dobra zmiana? 7. edycja Kontekstów dzień po dniu
W Polsce istnieją różne obiegi sztuki performance. W Warszawie modny jest performans choreograficzny, młodzi artyści po ASP starają się odchodzić od starych, utartych formuł tego gatunku, ale środowisko pielęgnujące tradycję klasycznego performance, ukształtowanego w latach 70., też ma się dobrze i posiada kilka swoich imprez artystycznych. Interakcje w Piotrkowie Trybunalskim, Dwubiegunowe Międzynarodowe Spotkania Performerów w PGS Sopot czy Festiwal Konteksty w Sokołowsku – to wydarzenia trochę trącące myszką, ale dla osoby zainteresowanej performansem warte obejrzenia, choćby w celach poznawczych. Jest to w końcu, co tu dużo mówić, okazja do spotkania z postaciami, które od wielu lat kształtują polską scenę performance i także mają swoich uczniów, którzy powielają przekonania i techniki mistrzów, nadając przekazywanej przez nich tradycji aktualności. Z tego też względu, zastanawiając się nad obecnym stanem performansu w Polsce, postanowiłam po raz drugi w swojej karierze wybrać się na festiwal Konteksty w Sokołowsku. Dodatkowym atutem imprezy jest jej nietuzinkowa lokalizacja – zapominany kurort sanatoryjny na Dolnym Śląsku, gdzie duch niemieckiej historii miasteczka jest ciągle niezwykle wyczuwalny. Moje tegoroczne spotkanie z niegdysiejszą awangardą polskiej sztuki było jednak na tyle intensywne i dziwne, że postanowiłam opisać swoją wizytę na Kontekstach dzień po dniu, by czytelnik miał jak najpełniejszy obraz sytuacji.
Organizatorzy i kuratorka mają wyraźne problemy z wyczuciem aktualnej sytuacji w performansie, stawiają więc na to, co im bliskie i znane.
Warto przy okazji nadmienić, że Konteksty, w porównaniu do innych imprez performerskich, wyróżniają się tendencją do celebrowania nestorów sztuki. Nie jest to oficjalne założenie organizatorów festiwalu, Fundacji In Situ, ale w praktyce znajduje swoją dość karykaturalną realizację poprzez zapraszanie co roku tych samych artystów. Wiadomo więc, że na Kontekstach na pewno wystąpią artyści związani z Akademią Ruchu, Józef Robakowski, Ewa Zarzycka i Alastair MacLennan. Rok w rok swoje prezentacje w Sokołowsku ma także galeria Entropia. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostanie pokazana jakaś praca Zygmunta Rytki, a każdy festiwal rytualnie otwiera projekcja animacji jednego z polskich klasyków (w tym roku był to Jan Lenica). Równie niezmienna jest też kuratorka Kontekstów, Małgorzata Sady, która prowadzi festiwal od jego drugiej edycji (kuratorem pierwszej był Łukasz Guzek). Organizatorzy i kuratorka mają wyraźne problemy z wyczuciem aktualnej sytuacji w performansie, stawiają więc na to, co im bliskie i znane, na dodatek nie mają cienia ambicji, aby preferowaną przez nich tradycję klasycznego performance jakoś przepracowywać, rytualnie zbierają więc cięgi od krytyków. Trzy lata temu o Kontekstach krytycznie pisała Magda Ujma w „Szumie”, dwa lata temu skrytykował je w „Obiegu” Łukasz Musielak, a także ja na blogu poświęconym festiwalowi; z tego co mi wiadomo, także rok temu sami uczestnicy Kontekstów wypowiadali się krytycznie na temat braku młodych artystów na festiwalu. Do Fundacji In Situ oraz samej Sady krytyka dociera w umiarkowany sposób, jednak tegoroczna edycja zapowiadała coś w rodzaju reformy – w ostatnim dniu festiwalu zaplanowano „Platformę Otwartą”, w ramach której miało wystąpić ponad 60 młodych artystów. Z kuratorskiego statementu można było również wywnioskować, że 7. edycja Kontekstów, dedykowana Andrzejowi Mroczkowi, będzie szczególnie skoncentrowana na relacjach sztuki z polityką i szeroko rozumianą rzeczywistością, co jest nowością na tej dość wsobnej, apolitycznej imprezie.
Faktycznie, na festiwalu miały miejsce wydarzenia o znamionach polityczności, ale raczej nie takiej, jaka podobałaby się organizatorom. Pierwszym z nich był opublikowany w „Szumie” list Waldemara Tatarczuka, performera, dyrektora galerii Labirynt i instytucjonalnego spadkobiercy Mroczka, w którym ujawnił on organizacyjny chaos panujący na festiwalu i poddał w wątpliwość tezę o jego kiepskiej sytuacji finansowej, którą usprawiedliwiała się kuratorka Małgorzata Sady. W rzeczywistości Fundacja In Situ dostała w tym roku od Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego 210 tysięcy na produkcję tej edycji Kontekstów – czy to dużo czy mało? Na pewno jakiś konkret. Ponieważ Tatarczuk w podsumowaniu swojego listu zapowiedział zweryfikowanie zgodności wniosku fundacji złożonego ministerstwu z jego faktyczną realizacją, Sokołowsko przywitało mnie w tym roku nerwową atmosferą. „Waldek Tatarczuk oszalał” – usłyszałam od jednej z uczestniczek festiwalu, sami organizatorzy podkreślali z kolei, że takie upublicznianie swoich osobistych pretensji jest niepotrzebne. To jednak dzięki tekstowi Tatarczuka niektórzy artyści biorący udział w festiwalu dowiedzieli się, że jego sytuacja finansowa nie jest tak zła, jak im mówiono, kiedy otrzymywali zaproszenia do udziału bez honorarium, pokrycia kosztów podróży, zapewnienia noclegu i wyżywienia. Mowa tu oczywiście o artystach zaproszonych do udziału w „Otwartej Platformie”, którzy nawet za rozbicie namiotu na terenie Fundacji In Situ musieli zapłacić 20 zł za noc. W tej sytuacji weryfikacja „kontekstu Kontekstów” wydaje się sensownym pomysłem.
Na festiwalu można poczuć ducha protestów, ale – co znaczące – tych sprzed roku. Ustawiona na parkowej łące instalacja Ewy Partum Feministyczne cytaty, złożona z czarnych parasolek i dużego hasła „Wy odbieracie nam wolność decyzji, my odbieramy wam władzę” wydaje się nie tylko mocno spóźniona, ale i absurdalna w sanatoryjnym kontekście.
21 lipca, piątek
Jeszcze przed przybyciem do Sokołowska żartowałam ze znajomymi, że Konteksty to festiwal, który pozostaje niezmienny nawet pomimo czasów dobrej zmiany i choćby dlatego warto na niego pojechać. Skala niezmienności zaskakuje jednak nawet mnie samą – idąc na rytualne otwarcie festiwalu pokazem animacji w kinie Zdrowie, na swojej drodze spotykam siedzącego w rzece Alastaira MacLennana – dokładnie w tym samym miejscu, gdzie performował dwa lata temu, tylko tym razem pokrytego górą trawy, jakby przez dwa lata w ogóle nie ruszał się z koryta rzeki. Co prawda nie sądzę, żeby takie były intencje artysty, ale jego działanie doskonale podsumowuje politykę Kontekstów. Co zaś do samej polityki, to ta obecna jest na festiwalu w dość dwuznaczny sposób. W momencie jego otwarcia trwają w końcu protesty w całej Polsce i obywatele domagają się od prezydenta zawetowania ustaw o sądownictwie. Na festiwalu też niejako można poczuć ducha protestów, ale – co znaczące – tych sprzed roku. Ustawiona na parkowej łące instalacja Ewy Partum Feministyczne cytaty, złożona z czarnych parasolek i dużego hasła „Wy odbieracie nam wolność decyzji, my odbieramy wam władzę” wydaje się nie tylko mocno spóźniona, ale i absurdalna w tym sanatoryjnym kontekście. Jednym z wydarzeń zaplanowanych na ten dzień jest także działanie Przemysława Kwieka, który postanowił powtórzyć swoją słynną akcję Awangarda bzy maluje. Pierwotnie komentujące zapomnienie dorobku sztuki neoawangardowej działanie w odrealnionym Sokołowsku nabiera jednak zupełnie innych znaczeń. Klasyk neoawangardy, który maluje bzy w kurorcie, podczas gdy na ulicach polskich miast „spaceruje” tysiące ludzi – jak to właściwie wygląda? Jakby tego było mało, Kwiekowi bzy mylą się z pelargoniami, więc cała akcja nabiera charakteru autoparodii, z czego raczej nie zdaje sobie sprawy sam autor. Z poczuciem kaca moralnego idę na filmy Valie Export, tegorocznego gościa specjalnego festiwalu. Filmy okazują się niestety ciężkostrawne, a na trwającym piętnaście minut wideo pokazującym wnętrze macicy artystki niektórzy zasypiają. Ostatni film Export spektakularnie zacina się na samym początku, ale nikt, także kuratorka Małgorzata Sady, nie zdaje sobie z tego sprawy i wszyscy myślimy, że na tym właśnie polega jego przemyślny, neoawangardowy koncept. W końcu z opresji ratuje nas sama artystka i dzięki temu wieczór wreszcie się kończy.
22 lipca, sobota
Program drugiego dnia festiwalu teoretycznie zapełniony jest wydarzeniami, mimo to upływa sennie. Kuratorka festiwalu zaprasza wszystkich na kolejne otwarcia wystaw zainstalowanych w sanatorium, ale większość z nich można było zobaczyć już wcześniej. Na dobrą sprawę ekspozycje także nie powalają. W korytarzu prowadzącym do toalety zainstalowano na przykład „wystawę” poświęconą galerii Labirynt, która składała się ze starych broszur galeryjnych nadesłanych do Sokołowska. Broszury, naklejone na ścianę od sufitu do ziemi w artystyczny sposób (np. do góry nogami, w poprzek), wyglądały faktycznie artystycznie, ale nie dało się już ich czytać, zaczęły więc pełnić funkcję czysto dekoracyjną. Wątpliwości mogła też budzić wystawa zdjęć Rytki w starej, jeszcze nie odremontowanej części sanatorium. Niektóre z nich były podwieszone na metalowych żyłkach, inne zostały wydrukowane na wielkiej, plastikowej plandece i funkcjonowały jako osobliwa „tablica wspomnień”. Wszystkie zdjęcia przedstawiały bowiem sceny towarzyskie sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy śmietanka obecnej starej performerskiej gwardii była ciągle młoda. Jednym z gwoździ programu tego dnia było z kolei spotkanie Andrzej Mroczek In Memoriam, na którym Tadeusz Mroczek i Aniela Mroczek wspominali brata i wujka Andrzeja, posiłkując się archiwalnymi zdjęciami z Labiryntu. Po nim zaś nastąpiło otwarcie kolejnej wystawy – Sztuki według Andrzeja Mroczka, na której pokazano… archiwalne filmy i zdjęcia z Labiryntu. Puszczone na ścianach jako slajdowisko, bez żadnego kuratorskiego komentarza ani opisów, nie różniły się zbyt wiele od tego, co można było zobaczyć już podczas wspominek o Mroczku w kinie. Największą atrakcją otwarcia siłą rzeczy stało się przybycie samego Zygmunta Rytki, mocno już posuniętego w latach i niepełnosprawnego, który został przywieziony na wózku z Różanki, willi służącej jako biuro i dom Fundacji In Situ. Jego obecność właściwie dopełniła geriatryczny charakter wydarzenia i była tak wymowna, że postanowiłam zrobić mu zdjęcie. A później, w jednej z konwersacji na Facebooku opublikowałam je z ironicznym komentarzem, że taki stan zapewnia stałe uczestnictwo w festiwalu. Być może zabrzmiało to brutalnie, ale na dobrą sprawę tak wyglądają Konteksty, służące do wspominania, celebrowania, ale nie daj Boże do analizowania i refleksji. Co ciekawe, z wad festiwalu zdaje sobie sprawę sama „stara gwardia” (czyt. Józef Robakowski, Ewa Zarzycka i przyjaciele), która w wieczornych rozmowach przy wódce narzeka na kuratorkę festiwalu Małgorzatę Sady – z zawodu tłumaczkę, zaprzyjaźnioną od dawna ze środowiskiem performerskim, która organizuje festiwal na czysto towarzyskich zasadach, jako wydarzenie dla kolegów od kolegów. Rezultaty jej poczynań zwykle są mierne, ale dla samych zainteresowanych na tyle wygodne, że w zasadzie na narzekaniach podczas alkoholowych nasiadówek kończy się ich krytyczny potencjał.
23 lipca, niedziela
Na ulicach polskich miast nadal trwają manifestacje i organizowane są łańcuchy światła, tymczasem sokołowski festiwal siłuje się z politycznością po swojemu: obok Przemysława Kwieka i Ewy Zarzyckiej tego dnia performuje między innymi Oleksandr Maksymov, ukraiński artysta, którego działanie komentuje aneksję Krymu przez Rosję. Nastrój podczas wydarzenia jest podniosły, artysta siłuje się z mapą i stertą kamieni, nogi ma bose, obwiązuje się sznurkami, a następnie wchodzi do rzeki i wciela się tam w rolę marynarza z jakiegoś zatopionego statku. Swój pokaz ma również galeria Entropia, która postanawia pochwalić się projektem Art’n’Scroll – pokazem prac artystów związanych z Entropią na billboardach we Wrocławiu – wykonanym w ramach ESK 2016. Po pokazie, na dobrą sprawę żenującym, rozmawiam ze znajomymi o ostatnich wypadkach w polityce i pada propozycja, by na budynku sanatorium powiesić duży napis „VETO”. Inicjatorzy pomysłu – Irmina Rusicka i Kasper Lecnim – zabierają się do pracy i jadą do Wałbrzycha po potrzebne materiały. Po powrocie wciągają do akcji Joannę Rajkowską, która na festiwalu pokazuje instalację Horyzont Zdarzeń. Nawiązująca do kosmicznej sfery otaczającej czarną dziurę praca może zostać uznana za metaforyczny obraz momentu, z którego powrotu już nie ma. Podobnie Rusicka i Lecnim postanawiają przekroczyć horyzont sokołowskich zdarzeń i wywieszają płótno z napisem na wieży, bez zgody organizatorów. To nie podoba się kuratorce festiwalu, ale ponieważ pod akcją podpisała się także Rajkowska, napis zostaje na wieży.
Tymczasem mój horyzont zdarzeń zaczyna nabierać trochę niefajnego kształtu, okazuje się bowiem, że cały festiwal jest na mnie wściekły z powodu postu o Rytce. Na początku lekko bagatelizuję sprawę, ale po rozmowie z Joanną Rajkowską stwierdzam, że faktycznie warto pogadać o tym z organizatorami i ich przeprosić. Kasuję złośliwy post, po czym zaczynam szukać Bożenny Biskupskiej, ale jak się dowiaduję, ona akurat opiekuje się Rytką. W międzyczasie idę więc na performans Secret Service Agency Marlene Haring, na który zapisałam się rano. Działanie Haring ma charakter ekskluzywny i tylko kilka osób mogło wziąć w nim udział. Każda z nich, zapisana na konkretną godzinę, wchodziła do małego pomieszczenia by doświadczyć krótkiej rozmowy z „agentem”, kończącej się wspólnym podpisaniem kontraktu o tajności spotkania. W Sokołowsku performans Haring zyskał jednak szczególną, osadzoną w jego sanatoryjnym kontekście realizację – pomysłowi wolontariusze festiwalu postanowili w roli „agenta” obsadzić osobę niepełnosprawną, która komunikowała się ze światem za pomocą komputera. Sama artystka, która nie dotarła do Sokołowska, zapewne zdziwiłaby się na wieść o tym, jak wyglądała realizacja jej pracy na Kontekstach; mimo to był to jeden z lepszych performansów na tej imprezie.
Późnym popołudniem, z poczuciem lekkiego przeciążenia wrażeniami związanymi z niepełnosprawnością, a także mając w perspektywie obejrzenie kolejnego performansu z użyciem mąki, postanowiłam wybrać się ze znajomymi na krótką wycieczkę do położonego za czeską granicą Skalnego Miasta. Decyzja okazała się pod wieloma względami trafiona, bo: a) Skalne Miasto jest bardzo ładne; b) podczas kolejnego spotkania z serii Andrzej Mroczek In Memoriam Józef Robakowski postanowił potępić mnie publicznie i nazwać skurwielem (sic!), więc gdybym była na miejscu, zapewne zostałabym zlinczowana. Mocna akcja, choć fakt, że akurat Robakowski wpadł na taki pomysł nie był dla mnie zaskakujący – mamy w końcu wieloletni zatarg o moją krytyczną recenzję wystawy Ryszarda Waśki, która inaugurowała działalność Trafostacji Sztuki w 2014 roku. Ja do dziś uważam, że była to krytyka słuszna, ponieważ wystawa legitymizowała rządy śliskiej spółki Baltic Contemporary, a poza tym – sztuka Waśki po prostu się zestarzała i dzisiaj jest raczej archeologią sztuki nowych mediów. Pan Józef jednak ciągle wytyka mi ignorancję – o Waśkę kłóciłam się z nim na Kontekstach dwa lata temu, w tym roku też mi to wypomniał, aż wreszcie mógł dokonać satysfakcjonującego w pełni rewanżu. No cóż, niech ma.
Po powrocie ze Skalnego Miasta rozmówiłam się z Biskupską i starą gwardią, co jednak nie poprawiło atmosfery tego wieczora, swoją drogą osobliwego także z innych względów: za sterami didżejki zasiadła niepełnosprawna performerka występująca w projekcie Marlene Haring (i rozkręciła imprezę do 4 rano), a stacjonujący pod sanatorium food truck zyskał niecodzienną ozdobę w postaci kółeczka zniczy otaczającego stojak z menu. Jak dowiedziałam się następnego dnia, właściciele budki z kanapkami chcieli tego dnia zorganizować łańcuch światła, ale nie spotkało się to z entuzjazmem organizatorów Kontekstów, zakończyło się więc na prywatnej manifestacji w postaci świetlnego kółeczka i hasła „Wolne Sądy” napisanego na menu.
Jedna z prac Irminy Rusickiej nie zyskała akceptacji organizatorów, a pocztówki ze zdjęciem artystki na tle Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, pokazującej wała do obiektywu, w niewyjaśnionych okolicznościach zaczęły znikać.
24 lipca, poniedziałek
Poniedziałek w Polsce to kolejne manifestacje na ulicach i orędzie prezydenta Dudy, który zapowiedział zawetowanie dwóch z trzech ustaw o sądownictwie. W Sokołowsku tymczasem upłynął on pod znakiem dyskusji o polityczności sztuki i polityce Fundacji In Situ. Wszystko zaczęło się od informacji, że organizatorzy festiwalu nie zgadzają się na pokazanie prac Irminy Rusickiej, która miała prezentować się podczas wtorkowej Otwartej Platformy. Ponieważ artystka nie miała żadnego budżetu na produkcję, do Sokołowska przywiozła stare prace, nota bene wyprodukowane w zeszłym roku we współpracy z Galerią Kubeł (czyt. moją galerią). Jedna z prac Irminy, inspirowana fotografią Adama Rzepeckiego Jak Buba Bobu tak Boba Bubie, przedstawia samą artystkę na tle Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, pokazującą wała do obiektywu. To właśnie ona nie zyskała akceptacji organizatorów, a pocztówki ze zdjęciem w niewyjaśnionych okolicznościach zaczęły znikać. Sytuacja była tym dziwniejsza, że jeszcze przed festiwalem artystka informowała, co zamierza pokazać w Sokołowsku, ale najwyraźniej nikt się tym nie zainteresował. Gdy zaś nadszedł moment kolportacji prac, wywołały one popłoch – 210 tysięcy złotych dotacji w końcu zobowiązuje. Sytuacja była irytująca na tyle, że postanowiłam rozmówić się publicznie z Małgorzatą Sady i podczas jednego z performansów wprost zaczęłam ją pytać, dlaczego zdecydowała się ocenzurować prace Irminy. Po nerwowej dyskusji, moderowanej przez Dawida Radziszewskiego, ustaliliśmy, że decyzja o cenzurze pracy powinna być jeszcze raz przemyślana przez organizatorów, a kuratorka zaprosiła wszystkich na performance Olhy Chyhryk, poświęcony „dramatycznej sytuacji na Ukrainie”.
To wystąpienie okazało się bardzo wymowne jeśli chodzi o politykę Kontekstów. Ukłony wobec Ukrainy to w końcu gest sympatyczny, ale na dobrą sprawę dość łatwy, szczególnie w przypadku takich realizacji jak Ślad Chyhryk. Podczas swojej akcji performerka wystąpiła boso, w czarnej sukni, na ustawionym przed nią stole rozsypała ziemię, do której następnie dodała kilka opakowań mąki. Z tego budulca ugniotła ciasto, uklepała z niego pancerz na piersi, wyznaczyła rowek w środku i tę „ranę” zalała sokiem z wypluwanych z ust wiśni. Wyszedł z tego potworny, trudny do przełknięcia kicz, zaprawiony sporą dawką patosu. Paradoksalnie, była to też praca niezwykle poprawna politycznie – nikogo w końcu nie drażniła, łechtała za to mile ego („Pamiętamy o Ukrainie”). Ciekawe, czy z podobnym entuzjazmem spotkałaby się praca o Ukraińcach w Polsce, pracujących tu na czarno i za mniejsze stawki niż Polacy? Czy artystka dostałaby takie same brawa, gdyby zamiast rozdzierać ciasto na piersi, przeszła się po sanatorium z miotłą i mopem?
Proste, empatyczne działanie Żwirblisa było na dobrą sprawę pierwszą pracą faktycznie wchodzącą w lokalny kontekst, jaką miałam okazję zobaczyć na Kontekstach – i choćby z tego powodu była to akcja udana i odświeżająca.
Moje refleksje na temat wymiarów polityczności w sztuce niespodziewanie dopełniła Joanna Rajkowska, która przybiegła do mnie z pomysłem zorganizowania otwartej dyskusji o pracy Irminy. Poprosiła także o empatię wobec organizatorów, którym za pokazanie takiej pracy grozi brak dotacji w roku następnym. Według artystki praca Irminy jest też nielegalna i z tego tytułu festiwalowi grozi nawet najazd policji. Poparłam pomysł dyskusji, choć właściwie zdziwiła mnie dramatyczna wizja radiowozów, które mkną w kierunku Sokołowska by zgarnąć krnąbrną artystkę i organizatorów (w samym miasteczku policji nie ma, dzięki czemu na ulicach można swobodnie pić piwo i palić trawkę). Na wszelki wypadek obiecałam sobie jednak, że w razie czego wsiądę do radiowozu razem z Irminą – jest to w końcu artystka mojej galerii.
Dyskusja o pracy Irminy odbyła się na koniec dnia, po prezentacji różnych dzieł muzycznych oraz skądinąd bardzo udanego filmu i wystawy Krzysztofa Żwirblisa. W ramach kolejnej odsłony Muzeum społecznego artysta postanowił zapoznać się z mieszkańcami Sokołowska, wypożyczył od nich różne cenne przedmioty (zegar po babci, ulubiony motor, poniemiecką mapę etc.) i przygotował z nich wystawę w sanatorium. Proste, empatyczne działanie Żwirblisa było na dobrą sprawę pierwszą pracą faktycznie wchodzącą w lokalny kontekst, jaką miałam okazję zobaczyć na Kontekstach – i choćby z tego powodu była to akcja udana i odświeżająca.
Przyjemny nastrój pryska wraz z rozpoczęciem dyskusji o cenzurze na festiwalu, którą, jak się okazuje, zainaugurować muszę ja, chociaż trudno mnie nazwać neutralnym mediatorem. Jak to się jednak mówi, shit happens, rozpoczynam więc dyskusję i zaraz zaczynają padać różne zdumiewające argumenty przeciwko pracy Irminy. Alicja Jodko z galerii Entropia twierdzi, że praca jest na niskim poziomie artystycznym, a w czasach tak trudnych jak obecne artyści powinni konstruować swoje polityczne przekazy w bardziej zrewaluowany sposób. Joanna Rajkowska znów podnosi argument odpowiedzialności za akt niesubordynacji – pokazanie wała Glińskiemu może przecież kosztować. Gdy poruszamy wątek politycznego sprofilowania festiwalu, a także kwestii reakcji środowiska artystycznego na bieżące wydarzenia polityczne, podając za przykład wydarzenia wokół polskich teatrów, Jodkowie z Entropii znów się upierają, że właśnie dlatego, w takich właśnie czasach jak obecne powinniśmy się autocenzurować. Gdy pytam zebranych, czy praca zostałaby pokazana, gdyby przyniósł ją tutaj sam Rzepecki, Józef Robakowski natychmiast atakuje – Rzepecki to według niego artysta skompromitowany, który zgodził się na współpracę z Moniką Małkowską podczas wystawy Łodzi Kaliskiej w PGS Sopot. Obecna na dyskusji Paulina Wrocławska z „Dwutygodnika” protestuje przeciwko oskarżaniu Rzepeckiego, skoro nie ma go na sali i nie może on się wybronić z zarzutów Robakowskiego. Ja z kolei zastanawiam się, co jest gorsze – zrobić wystawę w PGS Sopot z Małkowską czy rok w rok pokazywać się na Kontekstach razem z Małgorzatą Sady? Nie mam za bardzo czasu by rozwinąć ten wątek, ponieważ Józef Robakowski szybko atakuje także mnie, zarzucając mi, że jestem redaktorką „Szumu”, współpracuję z Adamem Mazurem i to sprawia, że jestem skorumpowana; a poza tym, skoro mi się nie podoba, to po co tu przyjeżdżam? Zaraz po tym Joanna Rajkowska wygłasza płomienną mowę o tym, jak bardzo plugawy był mój post o Rytce, a ktoś zarzuca mi, że kasując post sama dokonałam aktu autocenzury (a innym zabraniam tego robić). Jakaś kobieta na sali krzyczy, że czyta moje teksty i uważa, że nie potrafię pisać. Małgorzata Sady dodaje, że emanuje ze mnie zła energia i wprowadzam niepotrzebne podziały, a przecież w tak trudnych czasach jak obecne powinniśmy trzymać się razem. Zuzanna Fogt wykrzykuje, że magazyn „Szum” jest patronem medialnym festiwalu, nie powinien więc publikować listu Tatarczuka. Dostaje się też samej Rusickiej – jedna z jej koleżanek z Wrocławia krzyczy, że tak naprawdę jej akcja jest tylko dla lansu. Cała dyskusja zmierza w kierunku ostrej jatki, ale w końcu, właściwie dzięki wsparciu starej gwardii i Rajkowskiej, ustalamy, że artystka powinna pokazać swoje prace. Do tej decyzji nie odnoszą się jednak organizatorki – Zuzanna Fogt, Bożenna Biskupska i kuratorka Małgorzata Sady. Rusicka musi więc sama podjąć decyzję (iść w zaparte, narazić Fundację In Situ na potencjalne szkody, czy raczej dać spokój?). Następnego dnia, po otrzymaniu niemrawej zgody od kuratorki (Fogt i Biskupska nie zabierają głosu w sprawie), wiesza swoje prace w oknie sanatorium. Policja nie nadjeżdża, ku mojemu rozczarowaniu.
Po dyskusji dla odreagowania wypijam kilka wódek z nieliczną grupą osób, które ciągle się do mnie odzywają, w składzie: Krzysztof Żwirblis, Przemysław Kwiek („Zawsze uważałem, że trzeba protestować przeciwko każdej władzy”), Dawid Radziszewski i Paulina Wrocławska („Karolina, mamy nadzieję, że nie założyłaś nam podsłuchu w pokoju”) oraz Irmina Rusicka i Kasper Lecnim. Wódka się jednak kończy, a ja przeżywam kolejny atak – tym razem sprzedawcy kurczaków z food trucka, który najwyraźniej czegoś się dowiedział i po pijaku postanowił wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Postanawiam więc zakończyć wieczór.
Pomimo nabitego programu, podczas „Otwartej Platformy” nie udało mi się zobaczyć ani jednego naprawdę ciekawego performansu. Przeważały akcje pompatyczne, wykonywane w obowiązkowych czarnych ubraniach i na boso.
25 lipca, wtorek
Dzień prezentacji młodych twórców w ramach „Otwartej Platformy” okazuje się porażką organizacyjną oraz do pewnego stopnia artystyczną. Teoretycznie tego dnia ma wystąpić 65 artystów zaproszonych na festiwal, ale w praktyce część z nich rezygnuje z udziału lub „ginie w akcji”, o czym kuratorka i publiczność dowiadują się zwykle tuż przed występem nieobecnego artysty. Biorąc pod uwagę liczbę artystów, chaos organizacyjny jest zresztą nieunikniony i zapewne sami organizatorzy nie wiedzieli do końca, co wydarzy się tego dnia. Występy trwają od godziny 11 do 1 w nocy, ja wymiękam koło 23, przybita kolejnymi problemami z nagłośnieniem, poszukiwaniami jakiegoś artysty i, paradoksalnie, nudą. Pomimo nabitego programu, podczas „Otwartej Platformy” nie udało mi się zobaczyć ani jednego naprawdę ciekawego performansu. Przeważały akcje pompatyczne, wykonywane w obowiązkowych czarnych ubraniach i na boso. Byli tacy, co przytulali się do drzew, inni smarowali się farbą w geście solidarności z uchodźcami, ktoś się rozbierał i udawał Marię Magdalenę, jedna z artystek prawie poraziła się prądem. Jest w tym coś znamiennego, że na Kontekstach młodzi artyści wypadli dużo gorzej niż starzy. Tacy twórcy, którzy mają coś do powiedzenia na temat sztuki performance, którzy wychodzą poza ramy klasycznego performance art, po prostu tutaj nie zaistnieli, co dla starej gwardii zapewne jest wygodne.
Ogólne samozadowolenie jest zresztą czymś charakterystycznym dla Kontekstów i wynika nie tylko z przeświadczenia o słuszności własnych racji, ale także z „rodzinnych” relacji panujących pomiędzy organizatorami. Tak dosłownych, jak i bazujących na wspólnotowej solidarności, charakterystycznej dla społeczności z małych miasteczek. Jest w takim układzie sporo uroku, ale wydaje się, że to właśnie owe „rodzinne” relacje uniemożliwiają jakąkolwiek reformę festiwalu. Ta w końcu powinna zacząć się od zatrudnienia innego kuratora, który zaproponowałby nową formułę imprezy. To by jednak oznaczało zwolnienie obecnej kuratorki, być może też dwóch innych członków rodziny Sady zatrudnionych przy produkcji festiwalu, ale jak to zrobić, skoro wszyscy jesteśmy rodziną i musimy się wspierać? Ten sam argument – „oni potrzebują wsparcia” – stosowany jest też w kontekście starszych artystów zapraszanych do Sokołowska co roku. W przypadku artystów jest on w zasadzie zrozumiały i na dobrą sprawę Konteksty – jako festiwal poświęcony starszemu pokoleniu artystów – mają rację bytu. Także działalność Fundacji In Situ w Sokołowsku ma swoje dobre skutki – ożywia trochę zapomniane przez świat miasteczko. Gdyby tym dwóm zasadniczym celom towarzyszyła jeszcze większa ambicja jakościowa i otwartość na nowe zjawiska w sztuce, byłby to zapewne świetny festiwal. Potencjał jest, ale zakłamanie i ignorancja skutecznie przemieniają Konteksty w bagno, swoją drogą kontestowane przez część środowiska performance.
Czy wydarzenia zaistniałe podczas 7. edycji festiwalu dadzą jego organizatorom do myślenia? Jak na razie nic tego nie zapowiada. Dwa dni po zakończeniu imprezy Fundacja In Situ razem z Małgorzatą Sady wreszcie odpowiedzieli na list Waldemara Tatarczuka, zgrabnie wymigując się z zrzutów. Jak też zauważyli autorzy odpowiedzi, zaistniały konflikt, który wyszedł poza prywatne mailingi, nie służy nikomu i niczemu. „Jako organizatorzy wydarzeń kulturalnych, artyści i kuratorzy, tworzymy wspólnie jedno środowisko, które powinno się wzajemnie wspierać, szczególnie w obecnych, trudnych warunkach”. W kontekście Kontekstów wypada się zgodzić z tym stwierdzeniem – czasy faktycznie są trudne. Nie dlatego jednak, że obecna władza nie jest przychylna sztuce; raczej ze względu na nas samych – „członków wielkiej artystycznej rodziny” – oraz na sposoby, w jakie interpretujemy moment dobrej zmiany i to, do czego ona może nam służyć.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- Konteksty 2017 - 7. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Efemerycznej w Sokołowsku
- Miejsce
- Sokołowsko
- Czas trwania
- 21–25.07.2017
- Osoba kuratorska
- Małgorzata Sady
- Fotografie
- Marcin Polak, Jerzy Grzegórski
- Strona internetowa
- contexts.com.pl
- Indeks
- Adam Mazur Adam Rzepecki Akademia Ruchu Alastair MacLennan Alicja Jodko Andrzej Mroczek Aniela Mroczek Bożenna Biskupska Dawid Radziszewski Ewa Partum Ewa Zarzycka Fundacja Sztuki Współczesnej In Situ Galeria Entropia Galeria Kubeł Galeria Labirynt w Lublinie Irmina Rusicka Jan Lenica Jasmine Schaitl Joanna Rajkowska Józef Robakowski Kasper Lecnim Krzysztof Żwirblis Łukasz Guzek Łukasz Musielak Magdalena Ujma Małgorzata Sady Marlene Haring Międzynarodowy Festiwal Sztuki Efemerycznej Konteksty w Sokołowsku Monika Małkowska Oleksandr Maksymov Olha Chyhryk Paulina Wrocławska Tadeusz Mroczek Waldemar Tatarczuk Zuzanna Fogt Zygmunt Rytka