Hity, kity, podsumowania. 2017 rok w sztuce
Piotr Kosiewski
Przeszłość, przeszłość, przeszłość…
Można odnieść wrażenie, że w mijającym roku żyliśmy przede wszystkim przeszłością. Była nieustannie obecna: w dyskusjach politycznych, w języku rządzących, ale też opozycji. W rozmowach o państwie, gospodarce, polityce społecznej, kulturze… W tym, co minione szukano nie tylko narzędzi do zrozumienia i opowiedzenia teraźniejszości, ale też do urządzenia przyszłości.
Nie inaczej było świecie sztuki. Piotr Bernatowicz w Historiofilii (pokazywanej w Praskiej Drukarni w Warszawie) w twórczości artystów poszukiwał odniesień do tych fragmentów przeszłości, które miałyby budować pożądaną przez niego wspólnotę Polaków. W wielowątkowej Późnej polskości w U-jazdowskim prace o polskiej historii nie tylko zajmowały istotne miejsce, ale też – jak w części o powstaniu warszawskim, do tej pory pozostającym w cieniu zainteresowania mainstreamowych instytucji zajmujących się sztuką współczesną – mówiły coś istotnego o naszej współczesności, naszych podziałach i sporach. Wreszcie niezwykle ambitnie pomyślane #dziedzictwo w krakowskim Muzeum Narodowym, wystawa, która – jak pisał jej autor Andrzej Szczerski – miała być „skarbnicą pamięci” pozwalającą „się zastanowić, jakiego dziedzictwa jesteśmy spadkobiercami”. Jednak do tego przemyślenia – mimo szumnych porównań z pamiętną wystawą Polaków portret własny Marka Rostworowskiego – nie doprowadziła. Z wielu zresztą powodów. O #dziedzictwie ukazało się dość dużo tekstów, jednak trudno mówić o poważnej debacie – podobnie jak w przypadku Historiofili oraz Później polskości. Jakby zabrakło minimum wspólnego języka umożliwiającego istotną rozmowę.
2017 to wreszcie documenta. Jednym z najciekawszych wymiarów przygotowanej przez Adama Szymczyka edycji, który trochę zagubił się w sprawach politycznych i dyskusjach o kosztach tegorocznej imprezy, były propozycje innego odczytania sztuki powstającej przed latami, a nawet stuleciami. Niektóre z nich były zaskakujące i pokazujące znaną niby twórczość w całkiem innym światłe.
2017 to też Rok Awangardy. Ważny, bo przypominający, że odzyskanie Niepodległości łączyło się z ogromnym wyzwaniem modernizacyjnym, a awangardowe doświadczenie, przy całym jego uniwersalizmie, jest nieusuwalną częścią polskiego dziedzictwa. „Rok Awangardy” to również przykład rzadkiego nadal u nas wspólnego działania wielu instytucji. A same wystawy? Kilka istotnych, jak dość skromna, ale ciekawie pomyślana Miejska rewolta w Muzeum Narodowym w Warszawie (kuratorki: Ewa Skolimowska, Anna Turowicz) czy Montaże. Debora Vogel i nowa legenda miasta w łódzkim Muzeum Sztuki (kuratorzy: Andrij Bojarow, Paweł Polit, Karolina Szymaniak). Ta ostatnia to w ogóle jedna z najciekawszych ekspozycji, jakie w ostatnich latach można było zobaczyć w Polsce. Jej autorom nie tylko udało się interesująco pokazać postać tej awangardowej pisarki, krytyczki i teoretyczki sztuki, ale też fenomen życia artystycznego i intelektualnego Lwowa lat 20. i 30. z jego ideologicznym, politycznym i narodowościowym skomplikowaniem. W 2017 roku ukazał się też Czerwony monter, w którym Piotrowi Rypsonowi udało się połączyć analizę projektów Mieczysława Bermana z uczciwą opowieścią o jego wyborach politycznych i ideowych. Powstała książka dziś rzadka, nie przycinająca przeszłości do ideologicznych sympatii autora.
Był to rok istotnych przypomnień i ważnych interpretacji. Przygotowywana przez Kasię Redzisz wystawa Edwarda Krasińskiego w liverpoolskiej Tate, pokazywana następnie w amsterdamskim Stedelijk Museum, ostatecznie umieściła jego twórczość w międzynarodowym obiegu. Waldemar Baraniewski w Zachęcie na nowo ukazał twórczość Jerzego Jarnuszkiewicza. BWA Zielona Góra przygotowało obszerną prezentację Jolanty Marcolli, jednaj z najciekawszych, a zepchniętych w niepamięć przedstawicielek naszej neoawangardy lat 70. (kuratorka: Marika Kuźmicz). Medialna uwaga skupiła się na sprzedaży na aukcji w dniu 9 listopada Gry nr 5 Ryszarda Winiarskiego za imponującą kwotę 1 mln 62 tys. zł. Jednak znacznie istotniejsze były przygotowane przez Anię Muszyńską wystawy tego artysty w warszawskiej Spectra Art Space oraz później w weneckim Palazzo Bollani (jako impreza towarzyszące 57. Biennale Sztuki).
Są wreszcie dwie wystawy w Zachęcie zamykające tegoroczny rok. Obie zaskakujące. Michał Jachuła zdołał przywrócić pamięci Marię Anto, malarkę, której udało się stworzyć własny, bardzo odrębny język, łączący wyobraźnię, wspomnienia i realny, bardzo namacalny świat. Z kolei przygotowana przez Joannę Kordjak Radość nowych konstrukcji po raz pierwszy chyba pokazuje Mariana Bogusza – dotąd cenionego przede wszystkim za tworzenie miejsc i instytucji kluczowych dla powojennego życia artystycznego – jako twórcę zaskakująco łączącego architekturę z malarstwem i rzeźbą oraz aktywnością społeczną.
2017 to wreszcie documenta. Jednym z najciekawszych wymiarów przygotowanej przez Adama Szymczyka edycji, który trochę zagubił się w sprawach politycznych i dyskusjach o kosztach tegorocznej imprezy, były propozycje innego odczytania sztuki powstającej przed latami, a nawet stuleciami. Niektóre z nich były zaskakujące i pokazywały znaną niby twórczość w całkiem innym światłe. Także polskich twórców. W Kassel wstrząsające Rozstrzelanie VIII z 1949 roku Andrzeja Wróblewskiego zawieszono obok obrazów Pawła Fiłonowa, ciekawego, ale bardzo odrębnego przedstawiciela rosyjskiej awangardy, proponującego w latach 20 i 30. ubiegłego stulecia własną wersję sztuki zaangażowanej społecznie. Rzeźby Aliny Szapocznikow z przełomu lat 60. i 70., bezkształtne formy, niczym nowotwory pożerające fragmenty rzeczywistości, znalazły się tuż obok prac i dokumentacji działań urodzonej w Chile, ale od lat 70. mieszkającej w Niemczech transseksualnej artystki Lorenzy Böttner, która w dziecińskie straciła obie ręce i malowała obrazy za pomocą stóp.
A jaki będzie 2018 rok? Czekają nas obchody 100-lecia odzyskania Niepodległości. Od przeszłości nie uciekniemy.
Piotr Sikora
Gulasz z Ai Weiweia, czyli środkowoeuropejskie podsumowanie roku
HOT
East Art Mags. Sieć magazynów o sztuce w centralnej Europie to bez dwóch zdań moja ulubiona nowość roku 2017. Wymiana krytyków-rezydentów pomiędzy Czechami, Polską, Rumunią, Słowacją i Węgrami oraz seria powstałych po niej tekstów mocno polaryzują środkowoeuropejskie środowiska artystyczne.
NOT
Polityka w kulturze. Węgry oficjalnie prowadzą politykę cenzury artystycznej. Polska nadgania! Politycy coraz częściej interweniują „w kulturę”. Powodem są nie tyle treści, co źródło finansowania – budżet państwa. Z tej perspektywy marzenia o jednym procencie to mrzonka. Na pociechę dodam tylko, że w Czechach podsumowano, iż po odcięciu środków przeznaczonych na utrzymanie obiektów sakralnych (sic!) środki na kulturę wynoszą ni mniej nie więcej a 0,69% budżetu XD. Przypadek?
HOT
Feministyczna instytucja. W Czechach trwa dyskusja o tym, jak powinna wyglądać wymarzona instytucja kultury. Prowadzi ją progresywny tranzit.cz, który sformułował już zgrabny kodeks. Wynika z niego, że każda instytucja powinna być nie tyle zbudowana w oparciu o dominację żeńskiej kadry, co o myśl autokrytyczną, niestandardowe strategie wykraczające poza rozumowanie w kategoriach „supergwiazdy i cała reszta”, a także dobre warunki socjalne dla twórców. Go, go feminist institution!
NOT
#metoo No to dowiedzieliśmy się dlaczego #sadgirls są smutne. Niestety rewolucja #metoo powoli zamienia się w kontrrewolucję, a koncept domniemania niewinności turla się po bruku niczym głowy przedwcześnie skazanych.
Ed. 2020: Z dzisiejszej perspektywy patrzę krytycznie na swój komentarz z roku 2017. Fenomen Metoo bez wątpienia był i jest arcypotrzebnym emancypacyjnym gestem kobiet doświadczających dyskryminacji. W tekście akcentowałem domniemanie niewinności które, choć potrzebne, nie powinno być powodem żeby cały ruch skazywać na miano KITU.
HOT
OFF-Biennale Państwo Dzieci! Tegoroczna edycja OFF-Biennale w Budapeszcie upłynęła pod hasłem Gaudiopolis. Ogromna dawka entuzjazmu za własne hajsy i szeroki komentarz krytyczny, jaki zyskało Biennale (że wspomnę o #learningfrom), napawa optymizmem.
NOT
FKSE w opałach. Najstarsze na Węgrzech zrzeszenie młodych artystów (Young Artists’ Association) boryka się z problemami finansowymi. Trwa wojna o niezależną kulturę pomiędzy Fideszem a NGOsami, które programowo zrezygnowały ze środków ministerialnych. W FKSE gra toczy się o każdy forint – no dobra, może jednak każde 10000 forintów.
HOT
Nagroda Oskara Cepana bez zwycięzcy. A może powinienem napisać, że dzisiaj wszyscy są wygranymi? Największa nagroda artystyczna na Słowacji dostała się w ręce zbuntowanych finalistów, którzy zdecydowali się stworzyć wspólne dzieło. O konkursowej rebelii było już na „Szumie” pisane.
NOT
Law of The Journey. Ponoć wpływ na wygląd nowej realizacji przygotowywanej przez Ai Weiweia dla Narodowej Galerii w Pradze miał czeski przemysł gumiarski. Dowcip tej anegdoty oddaje jakość nowej megalomańskiej pracy chińskiego artysty, który nie słyszał chyba o pomysłach tak zgrabnych jak nowacy. Nie pomyli się ten, kto poszukuje podobieństw pomiędzy instalacją a uchodźcami – wszystkie postaci w rzeźbie Ai Weiweia są czarne.
Martyna Nowicka
Kraków, 2017
– Zaledwie dekadę temu Kraków był jeszcze całkowicie zafrapowany XIX wiekiem – mówił Profesor i Dyrektor – a dziś, proszę bardzo, staliśmy się pełną gębą ośrodkiem badań nad modernizmem. – Wspaniale – odpowiedziałam – ciekawe jednak, kiedy do nas dotrze wiek XXI?
(Biorąc pod uwagę tempo życia i wydarzeń, może do tego czasu wszyscy będziemy otrzymywać dochód podstawowy, a Elon Musk weekendy będzie spędzał na Marsie).
Do meritum:
Wszyscy wokół niej narzekali, tańcząc po piwnicach i pijąc po kawiarniach: na rząd, na hajs, na Kraków i na samo narzekanie. Sztuka może by i ponarzekała razem z nimi, ale raczej była zajęta i to nie tylko dlatego, że myślała o przeprowadzce do Warszawy.
2017 rok w Krakowie upłynął Sztuce Współczesnej całkiem przeciętnie. Dobrze bawiła się na kilku imprezach (i były to głównie solowe sety artystów różnych pokoleń), ale na wiele innych musiała jechać za miasto. Kilka z jej ulubionych miejscówek jakoś dziwnie ucichło, zamiast organizować eventy zaczęło sprzedawać dobre plecaki z jeszcze lepszymi intencjami; kilka zaczęło przebąkiwać o konieczności rozstania (przynajmniej na chwilę, niech lepiej patrzą na gówniarza z żółtą brodą); inne działały dobrze, zerkając nie tyle w stronę Warszawy, co raczej mitycznego Zachodu.
Wszyscy wokół niej narzekali, tańcząc po piwnicach i pijąc po kawiarniach: na rząd, na hajs, na Kraków i na samo narzekanie. Sztuka może by i ponarzekała razem z nimi, ale raczej była zajęta i to nie tylko dlatego, że myślała o przeprowadzce do Warszawy. Siedziała w kiosku i czekała na grudzień, żeby wreszcie pokazać, że nawet smogowej mgły można użyć na własną korzyść; na wagary chodziła do Szkoły Utopii Marka Chlandy. Okazało się, że w gruncie rzeczy na cerę służy jej kuracja z surrealizmu, a zaangażowanie wygląda dobrze co najwyżej na zdjęciach z protestów (no i może ubrane w kolekcję Łukasza Surowca).
Tak jak inni tęsknią za miłością, Sztuka w Krakowie dalej tęskniła za Rynkiem, chociaż oczywiście się nie sprzedawała, a jeśli już, to na pewno nie Współczesna. Nieco od niej starsza Sztuka Nowoczesna radziła sobie całkiem, całkiem. Współczesna, jak przystało na prawdziwego millenialsa, od początku uczyła się stawiać warunki, więc wolała bywać w maleńkich suterenach i wilgotnych przyziemiach, na zimnych strychach czy w piwnicach i pokazywać to, na co miała ochotę. Może mieszkała w pracowni i dorabiała za barem, ale przynajmniej nie musiała się nudzić w jakichś komercyjnych galeriach. Mogłaby ewentualnie posiedzieć w Henryku, ale do gangu przecież nie tak łatwo się dostać.
Rok był przeciętny, więc była znudzona. Czuła, że musi się wymyślić na nowo, chociaż nie chciała stawiać sprawy na ostrzu noża. Oglądała prace starszych kolegów, więc wiedziała, że wszystko już było. Na nikim nie robiło wrażenia, że jest z Krakowa, ale i beka z bycia z Krakowa też już się wyczerpała. Miasto wspierało ją całkiem rozsądnie: trudno to nazwać hojnością, ale jakieś szanse były: tu projekcik, tam stypendium; tylko impet jakoś się wyczerpał. Na przyszły rok życzmy więc Sztuce nie tylko świetnych grantów i mitycznych nabywców, ale nowej energii, zmiany.
Hubert Gromny
Podsumowanie 2017 roku
Rok 2017 w Polsce obfitował w dramatyczne wydarzenia polityczne, które mobilizowały znaczną część środowisk artystycznych do angażowania się w protesty i wyrażania sprzeciwu wobec bieżących decyzji rządzących. Mimo iż oddolnych działań było tak wiele, dla mnie rok 2017 w całości upływał pod znakiem Czarnego Protestu. Wydarzenia, które bezpowrotnie i radykalnie przekształca warunki debaty publicznej w Polsce.
1. Selfie-feminizm – różnorodne środowiska zaktywizowały się do wprowadzenia feminizmu do mainstreamu bieżących dyskusji. Manifest selfie-feminizmu Zofii Krawiec rozpoczął emocjonującą wymianę zdań pomiędzy Agatą Pyzik, Karoliną Plintą i Ewą Majewską. Krytyka artystyczna podjęła tym samym palące pytania o przejęcie władzy nad wizerunkiem osobistym oraz o emancypacyjny potencjał taktyk autoprezentacji. Wbrew pozorom te kwestie nie ograniczają się do mediów społecznościowych. Dotyczą tysięcy kobiet i mężczyzn dręczonych za to jak chcą wyglądać w pracy, w szkole, w domu i na ulicy.
2. Deklaracje ego – bezpośrednio do Czarnego Protestu odwoływała się wystawa Polki, Patriotki, Rebeliantki, która wywołała kolejną wielogłosową debatę. W tym wypadku jednak mamy do czynienia z porażką roku – jest nią reakcja Stacha Szabłowskiego i Mikołaja Iwańskiego na polemiczny tekst Agaty Araszkiewicz oraz sprostowanie Izabeli Kowalczyk. Niestety, żaden z krytyków nie zdecydował się odpowiedzieć merytorycznie. W zamian, obaj autorzy całkowicie wyjałowili dyskusję, koncentrując się na fragmentach, które uraziły ich dumę. Opisując samych siebie jako ofiary feministycznego dyskursu sprowadzili polemikę do dychotomicznych opozycji pomiędzy kobietami i mężczyznami. Nie zgadzam się na model krytyki, w którym intelektualną wymianę zastępują dyskursywne strategie ataku i obrony pozycji.
3. W sedno – na pytania zadane przez Polki, Patriotki, Rebeliantki znacznie lepiej niż krytycy odpowiedziały już artystki. Tożsamość Polki eksploatuje SIKSA, która w zróżnicowanych przestrzeniach wytwarza i performuje język sprzeciwu wobec codzienności biało-czerwonej kultury gwałtu. O polityczności formy i słabym oporze opowiedziała natomiast Aleksandra Korzelska, w wystawie Elleipsis, kuratorowanej przez Tomka Barana i Arkadiusza Półtoraka. Eksplorując strategię ready-made artystka splotła to, co społeczne, osobiste i polityczne prześwietlając jednocześnie męski prototyp Inventora.
4. Rave – 140 uderzeń na minutę w nadwiślańskim pawilonie MSN to dla mnie największe rozczarowanie 2017. Być może dlatego, że na tę wystawę cieszyłem się najbardziej. Trudno odeprzeć wrażenie, że kuratorskiemu trio (Szymon Maliborski, Łukasz Ronduda, Zofia Krawiec) bardziej zależało na wyliczeniu ludzi sztuki, których można z ravem lepiej lub gorzej związać, niż na opowieści o immanentnie diasporycznym charakterze tej kultury i o tymczasowych techno-utopiach, wznoszonych przez elektro-maszyny – przestrzeniach konstrukcji przygodnych tożsamości.
Stach Szabłowski
2017: Smog
Są na świecie miejsca, w których sprawy można wytłumaczyć prosto. „Because it’s 2015” – zawołał Justin Trudeau – i wszystko było jasne. Próbuję tego kanadyjskiego zaklęcia: „Because it’s 2017!”. Co to jednak znaczy tak daleko od Kanady, w Polsce, w sztuce?
Czy 2017 to był Rok Awangardy? Oj, chyba jednak nie. Ogłoszone przez Muzeum Sztuki w Łodzi obchody stulecia awangardy dowiodły tyle, że w Polsce awangarda jest stara, ma już sto lat i (nie)żyje głównie w muzeach oraz na konferencjach akademików. W ogóle „Polska” i „sztuka” to coraz bardziej dwa różne miejsca, światy równoległe, krążące w tej samej czasoprzestrzeni, ale na niezależnych orbitach. Muzealnicy wyciągali z magazynów mumie awangardy, by szukać w tych cennych truchłach ducha postępu, a tymczasem planeta Polska orbitowała w kierunku reakcji i regresu, po ostrym antymodernizacyjnym kursie.
Mimo wszystko zdarza się, że orbity sztuki i Polski czasem się przecinają. Kiedy doszło do tego w 2017, sztuka napotkała kategorię polskości. Lepiej późno niż wcale. A może jednak za późno? Zresztą, cóż to za niemiłe i kłopotliwe spotkanie! W Polsce jest smog, najgorsze powietrze w Europie, z wyjątkiem Bułgarii; nie da się tym oddychać. Kiedy krytyk Karol Sienkiewicz poszedł na wystawę Późna polskość, którą przygotowaliśmy z Ewą Gorządek w pewnym miejscu na literę „U”, niemal udusił się od kategorii narodowej tożsamości. Jej stężenie w atmosferze przekraczało wszelkie europejskie normy.
Cóż jednak począć. Kiedy Trudeau wołał „Because it’s 2015”, to samo zawołała polskość i zaczęła się ostro dobierać do Polski. Sztuka długo ignorowała ten żywioł; nie dość, że smog, to jeszcze ten prowincjonalny zapaszek, peryferyjność, uparty maczyzm, antyintelektualizm… Była kiedyś nadzieja, że to się jakoś roztopi w ponowoczesności, zeuropeizuje – ale płonna, przedwczesna. Opary polskości wdzierają się już wszędzie: do spółek skarbu państwa, do sądów, do teatrów „starych”, „polskich” i „powszechnych”, nawet na daleką Maltę. Systemy wentylacyjne instytucji sztuki współczesnej filtrują te miazmaty na razie nieźle, ale jak długo jeszcze? W 2017 roku zaczęliśmy się zatem wreszcie przyglądać temu, co po nas idzie. Posypały się wystawy o polskości. My z Ewą Gorządek zrobiliśmy z miejscu na „U” polskość „późną”, ale była też tromtadracko-jagiellońsko-konserwatywna (#dziedzictwo w Krakowie), ultrakonserwatywno-smoleńsko-wyklęta (Historiofiilia Piotra Bernatowicza, kuratora wyklętego z poznańskiego Arsenału), feministyczno-czarnoprotestowa (Polki, Patriotki, Rebeliantki w odbitym z rąk wspomnianego Bernatowicza Arsenale), queerowa (zrobiona w ramach festiwalu Pomada wystawa Dziedzictwo – nie mylić z krakowską, choć wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń było tu zamierzone, nieprzypadkowe i polemiczne), a nawet polskość wczesną, prekambryjską (u Dawida Radziszewskiego w czasie WGW). Oczywiście z tych wszystkich wystaw nikt nie był zadowolony, ale też umówmy się: polskość nigdy nie była przestrzenią do bycia zadowolonym; tu się nie ma z czego cieszyć. Nawet szowiniści tej kategorii, nacjonaliści z marszu niepodległości, najchętniej zakładają maski kościotrupów, przebierają się za zombie i wyklęte wilkołaki, świętując polskość tak, jakby celebrowali noc żywych trupów w Halloween.
Na tapecie mamy awangardę sprzed 100 lat, dławi nas smog XIX-wiecznych kategorii politycznych, młodzi artyści dekonstruują Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, Muzeum nad Wisłą wsłuchuje się w syreni śpiew. Tymczasem w materialistycznym świecie Photonu jest rok 2017; manipuluje się genomem, transhumanistyczne człowieczeństwo stoi za progiem.
Jak w takiej sytuacji robić dobrą minę do złej gry? Taki wesoły grymas potrafi przybrać tylko najbardziej innowacyjna instytucja w Polce, Muzeum nad Wisłą. Kiedy jedni chowali głowy w artystowski piasek, a inni kopali się z koniem polskości, kolekcjonując siniaki, MSN uciekał do przodu, w art-populizm, niosąc widzom na wiślanych bulwarach atrakcje i radość. Sławek Pawszak malował fasady nowego pawilonu Muzeum w uniwersalne i urocze wzory kosmiczne. Tymczasem w środku pływały ekumeniczne Syreny (możemy się różnić, ale zgódźmy się: Warszawę kochamy wszyscy!), grało techno, mamił wzrok op-art, obracały się kinetyki; na Bródnie Paweł Althamer wystawiał pomnik mieszkańcom Bródna. Partycypacja! Inkluzja! Brawo Wy! Ale uwaga! Nawet magia MSN ma swoje ograniczenia; kiedy w czasie Warszawy w Budowie Muzeum wyszło na plac Defilad, okazało się, że to nie plac, tylko grzęzawisko, artystyczne gesty ugrzęzły w nim niczym kalosz w polskim błocie.
Tymczasem młodzi artyści spiskowali, szykując pokoleniową zmianę. Uciekając z cienia artystycznych ojców i matek, opuścili opanowane przez starych wielkie ośrodki, minęli nawet Radom i zakonspirowali się w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku na Triennale Młodych. Tam dojrzewał antysystemowy przewrót, niehierarchiczny pucz. Niewiele brakowało, a puczyści zdecydowaliby o niezrobieniu wystawy. W końcu zrobili, ale czuję, że następnym razem mogą już naprawdę nie zrobić. Nadchodzi czas!
W całym tym zamieszaniu polski artworld jakby zapomniał o stworzeniu jakichś zapadających w pamięć realizacji czy, za przeproszeniem, dzieł sztuki. Ważna, mocna praca Artura Żmijewskiego z documenta w Atenach może tu posłużyć za wyjątek potwierdzający regułę. Takim wyjątkiem był także Photon Normana Leto. Znamienne, że najistotniejsza realizacja 2017 roku jest dziełem totalnego outsidera, który w artworldzie raczej bywa niż przebywa. Sam Photon też przebiega raczej przez instytucje sztuki, niż się w nich zatrzymuje, zdążając na spotkanie publiczności kin i festiwali filmowych. Mimo to – a może właśnie dlatego – pozostaje najbardziej przekonującą rzeczą, jaką widziałem w 2017 roku. Cząstki elementarne, neurony, chromosomy – to są prawdziwi bohaterowie naszych czasów! Totalnie antyhumanistyczne spojrzenie na materię, życie, człowieka, społeczeństwo – również na sztukę – jest odświeżające. Na tapecie mamy awangardę sprzed 100 lat, dławi nas smog XIX-wiecznych kategorii politycznych, młodzi artyści dekonstruują Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, Muzeum nad Wisłą wsłuchuje się w syreni śpiew. Tymczasem w materialistycznym świecie Photonu jest rok 2017; manipuluje się genomem, transhumanistyczne człowieczeństwo stoi za progiem. Nauki przyrodnicze, fizyka, neurologia – co za cudowny świat. Nie ma w nim miejsca na bullshitting, fakty alternatywne, instytucjonalne manewry – Photon, ta porcja nieludzkiej racjonalności, była jak haust czystego, choć lodowato zimnego powietrza w dusznym i zapylonym roku 2017.
Agata Pyzik
Rok dyskusji i przyjaźni z kobietami
Ten rok zaczął się dla mnie dość burzliwie – w lutym opublikowałam w „Szumie” tekst krytyczny wobec popularnego selfie-feminizmu, po którym rozpętała się prawdziwa burza, ale i ciekawa dyskusja, w której zarzucano mi to nadmiernie staroświecki feminizm, to seksizm, to seksofobię, to niechęć do porno. Nie ulega jednak wątpliwości, że autoprezentacja kobiet w internecie jako manifestacja nowoczesnego feminizmu stała się jedną z najgorętszych kwestii, wokół której koncentrowały się dyskusje o sztuce. Mam przy tym wrażenie, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o feminizm, który kojarzy mi się raczej z kolektywnym działaniem i politycznością, ale o odkrycie przez młode kobiety, czy w ogóle młodych artystów „siebie” jako głównego tematu sztuki. Autoestetyzacja była wiodącym tematem takich wystaw jak Lepsza ja, podejmujących dyskursy urody, estetykę Instagrama i kulturę terapii, czy spektakli Marty Ziółek Zrób siebie i PIXO, za znamienną można tutaj uznać zwłaszcza twórczość Dominiki Olszowy. Obok odkrycia „ja” nastąpiło „odkrycie” emocji w sztuce, o czym m.in. traktowała wystawa w MSN Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Tak więc o kruchość ja i emocjonalność chodzi, nie o żaden feminizm, choć wystawa Przyjaźni moc podejmowała ważny temat współdziałania kobiet i dziewczyńskości. Zdaje się, że kobiecość przeżywa kryzys na równi z męskością, ale pozytywny, poszukując dla siebie nowej formuły emancypacji, a dziewczyńskość jest sposobem młodych kobiet na poszukiwanie solidarności pośród rozwalonych późnym kapitalizmem i utowarowieniem współczesnych relacji społecznych.
Od dość dawna czuję, a ten rok to potwierdził, że żyjemy w epoce emocji – jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało, emocje są znowu odkrywane, jak w erze romantyzmu, można powiedzieć, że żyjemy w pewnym neoromantyzmie.
Ze względu na toczące się protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego feminizm w Polsce wyszedł poza niszę Manify, co stało się dzięki viralowości zdjęć, które kobiety niebiorące udziału w demonstracjach wrzucały do internetu. Po raz pierwszy protesty polityczne w Polsce od 1989 miały tak świadome powiązanie z mediami społecznościowymi i ich specyfiką. Przeformułowało to też dotychczasowe podejście do tradycyjnej sztuki zaangażowanej, dlatego np. wystawa Izy Kowalczyk Polki, Patriotki, Rebeliantki w poznańskim Arsenale była krytykowana za staroświeckość. Natomiast przez jakieś pół roku albo dłużej na różnych imprezach nieznajome dziewczyny często podchodziły do mnie i chciały rozmawiać o moim tekście o selfie. Od momentu jego publikacji zdałam sobie sprawę z siły medium oraz faktu, że moja kobiecość nie da się, nawet gdyby to było potrzebne, ukryć w mojej pracy krytyka i kazała postawić na głowie dotychczasowe naiwne przekonanie, że intelektualizm nie ma płci i mnie ocali. Ukończyłam też 34 lata, więc znajduję się chyba pokoleniowo gdzieś pomiędzy formułami. Jedną z form oswajania tej nowej było uczęszczanie na imprezy Wixapolu, gdzie paradoksalnie, w celowo ponowoczesnej, kiczowatej, slummingującej estetyce bardzo dobrze się odnajduję.
Najważniejszy był jednak kontakt i przyjaźnie z kobietami, miliardy emocjonalnych, intensywnych wymian na Messengerze, który w moim przypadku jest spuchnięty od tak intensywnego kontentu, że dziwię się, że mój komputer jeszcze nie eksplodował. Wszystko sięgnęło zenitu w listopadzie wraz z akcją #metoo, kiedy kilka moich koleżanek postanowiło ujawnić nazwiska prominentnych mężczyzn ze środowiska, którzy je molestowali. Kazało mi to spojrzeć jeszcze raz na moją własną historię i było dość mocno traumatyczne. Z tego względu też każdy powinien obejrzeć spektakl w Teatrze Powszechnym Gwałt. Głosy. Jest on rzadko pokazywany, bo grają w nim tzw. zwykle kobiety, które muszą zajmować się życiem, a nie sztuką.
Dość mocno pomagała mi też muzyka – przez ostatnie dwa lata zasłuchuję się w Amerykance Haley Fohr aka Circuit des Yeux. Bardzo romantycznej, mrocznej wykonawczyni. Od dość dawna czuję, a ten rok to potwierdził, że żyjemy w epoce emocji – jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało, emocje są znowu odkrywane, jak w erze romantyzmu, można powiedzieć, że żyjemy w pewnym neoromantyzmie. Najciekawsze wystawy to moim zdaniem Jarnuszkiewicz. Notatki z przestrzeni w Zachęcie, Nie jestem już psem o artystycznych outsiderach, parujący punków i artystów nieprofesjonalnych w Muzeum Śląskim, a z zagranicy Soul of a Nation: Art in Times of Black Power w Tate Modern oraz zachwycająca retrospektywa Rachel Whiteread oraz Queer British Art 1861-1967 w Tate Britain w Londynie na 50. rocznicę zniesienia penalizacji homoseksualizmu w Wielkiej Brytanii. Z książek artystycznych przyjemność sprawił mi niezawodny Piotr Rypson i jego Czerwony monter, pierwsza monografia wyjaśniająca fenomen Mieczysława Bermana, który przyniósł na grunt polskiej grafiki użytkowej rozwiązania radzieckiej i niemieckiej awangardy, a którego życiorys i machinacje przy antydatowaniu własnych dzieł to historie rodem z opowieści detektywistyczno-kryminalnych. Last but not least, wspaniałe były dwa doświadczenia pracy z Waldemarem Tatarczukiem: plener w ukraińskich Czerniowcach z polsko-ukraińską ekipą oraz uczestnictwo i prowadzenie dyskusji podczas festiwalu Performance Platform w Lublinie w Galerii Labirynt. Z przyczyn życiowo-finansowych natomiast celowo ominęłam wszystkie wielkie artystyczne imprezy z documenta na czele, uznając z góry, że będą niezwykle nudne, nowobogackie i konserwatywne.
Kuba Szreder
Przedwiośnie
Nie ma to jak jazgot pił mechanicznych o poranku. Mój osobisty rok pański 2017 zaczął się od wycinki drzew tuż pod moimi oknami. Polityka na własnym podwórku, naoczność lex Szyszko. Skończył się kolejnymi spacerami po Krakowskim Przedmieściu. Mimo, że zimno, smutno i bez sensu, to jednak kolejne odtworzenie odzwierciedlenia napisu „Sprawiedliwość jest ostoją trwałości i mocy Rzeczypospolitej” podnosiło na duchu. Jest to bardzo długi baner. Do jego noszenia potrzeba sporej ekipy, manewry wymagają niezłej koordynacji, do realizacji niezbędne jest kolektywne chcenie, a iskra geniuszu, żeby na to wpaść. W hołdzie Akademii Ruchu i w bogatej tradycji politycznego performance. Jak mawiali sytuacjoniści „my też mamy własną historię”. Na demonstracjach pojawiały się też abstrakcyjne obrazy czy różowe megafony. „Jesteśmy realistkami, żądamy niemożliwego” pisały studentki na banerach, w gorące, letnie noce krzycząc „senatorze, senatorko, nie zadzieraj z wściekłą Polką”. Wolne sądy, wolna kultura, wolne żarty. Zmienił się nam klimat, panie i panowie.
Ludzie sztuki jeszcze mogą myśleć o swoich planach, karierach, zabijać się o kolejne nieodpłatne projekty, za wszelką cenę starać o utrzymanie się w obiegu. Jakby nic się nie stało. Ale chcąc nie chcąc, jesteśmy świadkami nieodwracalnych zmian w układzie sztuki, co wywołuje zrozumiały niepokój. Jednak nie ma co kruszyć kopii w obronie tego, co było.
Już słyszę marudzenie redakcji o „przemyśle demokracja” (czekam na artykuł o równie wdzięcznej nazwie), o akademickiej bohemie i upolitycznionym hipsterstwie. Nie ma to jak stara, dobra, mała stabilizacja. Obawiam się, że jest to pieśń przeszłości. Ludzie sztuki jeszcze mogą myśleć o swoich planach, karierach, zabijać się o kolejne nieodpłatne projekty, za wszelką cenę starać o utrzymanie się w obiegu. Jakby nic się nie stało. Ale chcąc nie chcąc, jesteśmy świadkami nieodwracalnych zmian w układzie sztuki, co wywołuje zrozumiały niepokój. Jednak nie ma co kruszyć kopii w obronie tego, co było. Jak pisał doktor Adam Mazur w ostatnim numerze „Szumu”, na podstawie szeregu naukowych raportów o stanie polskiego świata sztuki, możemy wysnuć uczony wniosek, że tak dalej się nie da. Publiczność wymaga sztuki dającej do myślenia, sztuki objawiającej się na przykład pod postacią fryzjerstwa (szczerze kibicuję zakładowi Ciach, Katka Blajchert, trzymam kciuki i zamawiam strzyżenie). Faktycznie, po co komu pole sztuki, które w samo-zwrotnym ruchu wzajemnych nawiązań coraz bardziej rozwodnionych propozycji promuje prace miałkie na tyle, żeby pomarudzić o nich mogli rodzimi krytycy sztuki, w przerwach pomiędzy pisaniem doktoratu, akademicką rutyną czy kolejnym artykułem do jeszcze bardziej niszowych pism.
Nic dziwnego, że sztuka znajduje sobie inne habitaty i formy wyrazu.
Gwoli noworocznej tradycji, krótkie podsumowanie ulubionych momentów z roku odchodzącego. Fantastyczny dyplom Jany Shostak, Polska wita nowaków (chciałoby się, żeby inaczej niż 11 listopada). Kolejne realizacje Daniela Rycharskiego, sztuka, życie, tęcza, religia, filia Muzeum Alternatywnych Historii Społecznych w Kurówku (kolejne muzeum w budowie). Retrospektywa Rasheeda Araeena w Van Abbemuseum w Eindhoven, polityczny modernizm w najlepszym wydaniu, klasyka sztuki poza sztuką, Chakras, „Third Text”, Arctic Circle. Trip do możliwych światów sztuki, wyłaniających się na przecięciu kultury technicznej i sztuki współczesnej, remiks lat 90. i podpoznańskich Manieczek (polskiej stolicy wiksy), czyli 140 uderzeń na minutę w warszawskim MSN, autorstwa Zofii Krawiec, Łukasza Rondudy i Szymona Maliborskiego. Bardzo dobre Gotong Royong, robienie rzeczy razem w Zamku Ujazdowskim, skrystalizowanie pod postacią wystawy relacji, opartych na zaufaniu i współdziałaniu, które wyłoniły się trakcie wieloletnich działań Laboratorium AIR. Współzależne kuratorstwo w najlepszym wydaniu Marianki Dobkowskiej i Krzysztofa Łukomskiego, pod duchowym patronatem Wojciecha Krukowskiego. Świetne Triennale w Orońsku, niby prosty gest zorganizowania przeglądu bez konkursu i bez wystawy. Wymagający odwagi, uważności, pracy z ludźmi, ze sztuką, z konceptami, bez powielania kuratorskiej sztancy. Szacunek dla kuratorskiego trio Aurelia Nowak, Romuald Demidenko, Tomek Pawłowski.
W szufladce instytucje. Muzeum Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą – czyli nad rzeczką, opodal krzaczka, mieszkała królikokaczka. Galeria Labirynt z Lublina i ekipa Waldka Tatarczuka – fuzja demokratyzujących zjazdów, politycznego performance, sztuki ze Wschodu. Z całego serca gratuluję Stachowi Rukszy objęcia stanowiska dyrektora Trafostacji w Szczecinie, w końcu.
Osobiście dobrze się bawiłem organizując zjazdy z Konsorcjum Praktyk Postartystycznych, dryfując w okolicach Parku Rzeźby na Bródnie, z Sebastianem Cichockim odtwarzając klasyczne manifestacje politycznego konceptualizmu czy też majsterkując przy akceleratorze ciemnej materii w S.a.L.E. Docs w Wenecji. Która zresztą akcelerowała w najlepsze na naszym rodzimym podwórku. Akcje studentów i studentek, artystów i artystek, takie jak Akademia Mówi Nie, Wolne Sądy/Wolna Kultura, walka o rzeczniczkę do spraw równouprawnienia na warszawskim ASP, energia, pomysły, wola działania i zdolności realizacyjne, pełen szacunek i wsparcie.
Zima wasza, wiosna nasza. Na razie wciąż przeżywamy Marzec ’68. Ile można? Pięćdziesiąt lat przedwiośnia już chyba wystarczy. Nie ma bardziej gównianej pory roku. Jak sugerowała Ewa Majewska, czarne protesty, strajki kobiet, obozy w puszczy, odruchy solidarności z nowakami są przebłyskami kontrkultury, która może, ale nie musi się ziścić. Nadchodzi czas na Maj 2018. Na horyzoncie już majaczą klucze królikokaczek*.
* Zainteresowanym polecam zerknięcie do ostatniego „Notesu Na 6 Tygodni” czy pod adres http://notesna6tygodni.pl/?q=sezon-na-kr%C3%B3likokaczki-otwarty.
Daria Skok
Dobre i złe zmiany
Boję się określenia „dobra zmiana”, lękiem przepełniają mnie newsy o zmianach w strukturach instytucji kultury. Bo wraz z coraz radykalniejszymi zmianami systemowymi władza przypomina sobie o – przez pewien czas niedocenianej – roli kultury i sztuki w procesie tak zwanego wychowania patriotycznego.
Boję się, gdy słyszę o nowych konkursach, o poprzedzających je odwołaniach, zmianach. A jednak zmiana – to słowo, które nabrało ostatnio złowrogiego tonu – może jeszcze czasami ucieszyć. Taką zmianą było w tym roku niewątpliwie powołanie na nowego dyrektora Trafostacji Sztuki w Szczecinie Stanisława Rukszy, który tym samym przekazał pieczę nad CSW Kroniką w Bytomiu Agacie Cukierskiej.
I tak teatrów już prawie nie mamy. Te, poprzez zmiany kadrowe, zaczęto mordować już w zeszłym roku – najpierw Teatr Polski we Wrocławiu, niekwestionowana legenda, poszła do odstrzału. Wraz z najwybitniejszym żyjącym reżyserem i najlepszymi aktorami. Później przyszedł czas na Stary Teatr w Krakowie, a po Klątwie ten sam los spotka, po przejęciu władzy przez Zjednoczoną Prawicę w Warszawie, pewnie i Teatr Powszechny. Za nie-prawo-myślność ideologiczną zaczęto karać instytucje i wydarzenia brakiem dofinansowania. Taki los spotkał tegoroczny festiwal teatralny Dialog, który dotychczas mógł liczyć na skromne bo skromne, ale jednak – dotacje. Przy okazji „wywleczone” zostały nieprawidłowości finansowe w krakowskim Teatrze Łaźnia Nowa oraz w TR Warszawa.
„Ze wszystkich sztuk, najważniejszy jest dla nas film”, mawiał Lenin. I u nas w tym roku rola filmu także została doceniona. Odwołano Magdalenę Srokę, dyrektorkę PISF, która współtworzyła tę instytucję od zera.
Boję się, gdy słyszę o nowych konkursach, o poprzedzających je odwołaniach, zmianach. A jednak zmiana – to słowo, które nabrało ostatnio złowrogiego tonu – może jeszcze czasami ucieszyć. Taką zmianą było w tym roku niewątpliwie powołanie na nowego dyrektora Trafostacji Sztuki w Szczecinie Stanisława Rukszy, który tym samym przekazał pieczę nad CSW Kroniką w Bytomiu Agacie Cukierskiej.
TRAFO od początku było instytucją owianą złą sławą i polaryzowało środowisko. Za rządów Michała Sekutowicza jawiło się jako miejsce raczej przygodnego miksu wystaw atrakcyjnych i tych zupełnie przeciętnych lub słabych, a przede wszystkim jako miejsce naznaczone środowiskowym konfliktem. Owszem, zdarzyły się tam wystawy świetne, jak Nach Osten Alicji Kwade. Ta jednakże niekoniecznie była zasługą instytucji, a materiału, który zwyczajnie ciężko zepsuć. To czego w Trafostacji jednak najbardziej brakowało, to konkretnej linii programowej, czyli tego, czego za nowego dyrektora na pewno nie zabraknie.
Stanisław Ruksza pograniczny i peryferyjny charakter Szczecina, dotychczas w tym mieście raczej niewykorzystywany, postanowił wydobyć i uczynić z niego niebagatelny atut nowego programu instytucji. Jak mówił w wywiadzie dla „Dwutygodnika”, w nowym miejscu pracy szukał możliwości stworzenia jej nowego wizerunku, rozwoju. W Szczecinie zaintrygowała go obecność silnego środowiska związanego z Akademią Sztuki, Teatrem Współczesnym i świat literacki, które mogłyby przyczynić się do wyjątkowości tego miasta i „nowej” Trafostacji.
Choć TRAFO stanowić będzie dla Rukszy zupełnie inny kontekst społeczno-kulturowo-geograficzny niż Bytom, to zaangażowane zacięcie kuratora Kroniki wydaje się pozostawać niezmienne. W programowym statemencie TRAFO można przeczytać, że „Sztuka testuje/przesuwa granice przyjęte przez społeczeństwo”.
Piotr Policht
Ucieczka z mainstreamu
To wszystko się trzyma na sznureczku, na szpagacie krajowej produkcji, na pajęczej nitce nadziei.
Tadeusz Konwicki, Mała Apokalipsa
Pomysł Jarosława Suchana na uratowanie instytucji artystycznych przed zakręceniem kurka z ministerialnymi pieniędzmi był genialny w swojej prostocie. Odwołując się do wartości cenionych przez ekipę rządzącą – wpisując awangardę w narrację o narodowym dziedzictwie – udało się zorganizować szereg wydarzeń, o większości których nikt jednak niedługo nie będzie pamiętał, za wyjątkiem kilku bardzo dobrych wystaw historycznych w MSŁ. Jeśli na początku roku ktoś zadawał sobie pytanie o to, czy współcześni artyści są do dziedzictwa pierwszej awangardy przywiązani, dostał na nie jednoznacznie negatywną odpowiedź. Być może całe to kombinowanie by dopasować się do oficjalnej polityki kulturalnej było jednak po próżnicy, skoro najwyraźniej ministerstwo wcale nie jest zainteresowanie sztukami wizualnymi. W czym akurat nie różni się zbytnio od poprzednich ekip rządzących, co tym razem wychodzi nam na dobre. Środowisko bawi się w chowanego, a tymczasem minister Gliński wcale nie ma ochoty wyskakiwać zza węgła krzycząc: „Szukam!”. Wizje Piotra Bernatowicza na dyrektorskim fotelu w Zachęcie na przykład należą już definitywnie do przeszłości, a Hanna Wróblewska spokojnie płynie dalej na łagodnej fali. Nie ma więc potrzeby włączania autocenzury, spokojnie można za to organizować wystawy odwołujące się na przykład do Czarnego Protestu, jak zrobiła to Iza Kowalczyk w poznańskim Arsenale. Nawet jeśli kończą się one z tygodnia na tydzień bardziej irracjonalną dyskusją, w której jedna strona wskazuje na artystyczną słabość wybranych prac, a druga obrusza się, uznając to za atak na feminizm i przesłanie wystawy. Splata się to zresztą osobliwie z obecną sytuacją galerii miejskiej, gdzie przy okazji konkursu na stanowisko dyrektora cel okazał się uświęcać środki.
Instytucje trzymają się więc nieźle, gorzej jednak z realizowanymi przez nie projektami. Cały budowany misternie przez ćwierćwiecze system wygląda obecnie mniej więcej jak Związek Radziecki pod koniec lat 80. – niby trwa niewzruszenie, ale jest już własną karykaturą i wszyscy w milczeniu czekają na jego kolaps. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w konkursach dla artystów, od Artystycznej Podróży Hestii przez Bielską Jesień po Spojrzenia, w każdym przypadku jakoś się w tym roku kompromitujących, każdy na swój sposób. Lekkie tąpnięcie dało się także odczuć na stołecznej scenie galeryjnej, z której manatki zawinęła między innymi Kasia Michalski, która zamiast męczyć się z prowadzeniem najbardziej zwesternizowanej galerii w Warszawie postanowiła po prostu z powrotem wyjechać na Zachód. Dobrego roku nie miał też MSN, zaczynając go otwarciem tymczasowego pawilonu, w którym zrealizował serię wystaw coraz bardzie muzealnych i ugrzecznionych, od poprawnych syrenek, przez odświeżoną ekspozycję o kulturze rave, która zamieniła się pod magicznym dotykiem kuratorów w festyniarską atrakcję dla młodych rodziców z pociechami, po skrzętnie wyprany z istotnych kontekstów politycznych Inny Trans-Atlantyk. Tąpnięcie zaliczyła też organizowana pod egidą muzeum Warszawa w Budowie, której ostatnia edycja na tle poprzednich wypadła wyjątkowo blado, zawierając niewiele poza prezentacją wyników suchego researchu. Honor muzeum ratuje przynajmniej Sebastian Cichocki, jako entuzjastyczny animator Konsorcjum Praktyk Postartystycznych.
Nadzieję przynoszą natomiast zjawiska dziejące się z dala od mainstreamu. Czasem także geograficznie, jak Otwarte Triennale w Orońsku, którego kuratorzy próbowali reanimować podupadłą imprezę zamieniając ją w jeden wielki panel dyskusyjny zamiast zwyczajowej prezentacji dobrze znanych prac jeszcze lepiej znanych artystów. Po drodze co prawda skupili się może nieco za bardzo na fetyszyzacji własnych założeń, niemniej wskrzeszenie sympozjalnej tradycji i próba poszukiwania alternatywy dla uczestnictwa w coraz bardziej uwierającym systemie to krok w zdecydowanie dobrą stronę. W kontrze do wydarzeń z głównego nurtu powstała też wystawa główna tegorocznej Pomady, tytułem nawiązująca do krakowskiego #dziedzictwa, które okazało się niezwykłym pomieszaniem do bólu podręcznikowej i archaicznej narracji historycznej z kunstkamerową ekspozycją dziwactw i ciekawostek. Spiritus movens Pomady, Karol Radziszewski, zaliczył zresztą dobry rok, wystawiając zasoby Queer Archives Institute w Birmingham, wydając kolejny numer „DIK Fagazine” i pojawiając się na wystawach od Amsterdamu po Belfast. Sprawy we własne ręce wzięła też Potencja, która mimo kuksańców ze strony krytyków po wystawie w Rastrze, odczytanej z jakiegoś powodu jako zupełnie poważna próba wykreowania zjawiska pokroju nowej grupy Ładnie, prowadzi dalej swoją przestrzeń wystawienniczą w Krakowie, od niedawna w nowej lokalizacji. Balansując nadal między zapraszaniem znajomych, a nierozpoznanych szerzej artystów, a prezentowaniem swoich prac (działalność w nowej przestrzeni zainaugurowała fenomenalna wystawa Tomasza Kręcickiego), grupka trojga malarzy jakby od niechcenia, ani myśląc jeździć na targi i profesjonalizować się jako klasyczna galeria komercyjna, tworzy najciekawszą przestrzeń w Krakowie, gdzie warto zajrzeć nawet kosztem pominięcia wizyty we wszystkich tamtejszych instytucjach publicznych. Na szczęście duch samoorganizacji nie zamiera też w Warszawie, gdzie całkiem prężnie w tym roku działały takie artist-run spaces jak galeria Śmierć Człowieka i Arman Galstyan, gdzie na luzie testuje się świeże pomysły wystawiennicze. Jak w przypadku Cliché u Galstyana, na której zaprezentował on prace swojego ojca, który w epoce dzikiej transformacji dostarczał za ciężkie pieniądze nowym elitom z Wilanowa pokrywające ich zapotrzebowania kulturalne kopie Brandtów i Fałatów. Dzięki nim nie będziemy płakać, gdy instytucjonalnemu kolosowi na glinianych nogach jedna z tych nóg w końcu się powinie.
Aleksandra Goral
Jak to jest
Połowę 2017 spędziłam w Niemczech i choć żadna z tego odskocznia, powrót był ciężki. W prawo zwrot. W prawo zwrot. W prawo zwrot. Miałam okazję obserwować polską wersję culture wars w postaci Historiofilii, Późnej polskości, Polek, Patriotek, Rebeliantek. Na szczęście pojawiały się wystawy o Polsce bardziej zniuansowane i frapujące: Nienawidzę wszystkich, Przyjaźni moc, Firmy Piotra Płucienniczaka i akcja Jany Shostak Nowacy. [Postuluję, aby w roku 2018 zorganizować PolArtExpo, wystawę o wystawach „o Polsce”! Jako lokalizację proponuję geometryczny środek Polski – Piątek, w piątek, jako że to Polaków dzień uświęcony]. Obok „nurtu polskiego” doczekaliśmy się wyjątkowej liczby wystaw o różnie rozumianej wspólnocie i jej granicach, jak choćby Gotong Royong w Zamku Ujazdowskim ze świetnym pomysłem na Rewolucyjne karaoke, które jako format wygenerowało energię ciekawszą niż próby projektowania „bycia razem” przez działania rozciągnięte między fitnessem, troską o siebie, modą a politykami tożsamościowymi. Inną obiecującą propozycją, która łączyła te wątki, wydawała się wystawa poświęcona techno 140 uderzeń na minutę w Muzeum nad Wisłą i częściowo Nie jestem już psem w Muzeum Śląskim. Jeśli na którejś z nich widać lub czuć wspominaną w opisach transformacyjną euforię, energię i niepokój, to jest to, mimo swojej zachowawczej ekspozycji, wystawa katowicka. Może zresztą aspektakularność, ascenograficzność i formalne oddalenie od tematu grają tu właśnie rolę niebagatelną. Nie ma nic smutniejszego niż rave, który celebrował na 140 uderzeniach swoje sprawstwo i w dodatku nostalgicznie rzutował je na dzisiejsze imprezki, których stawka mieści się gdzie indziej niż w latach 90., raczej w przełamaniu cynizmu praktyk – Wixapol przykładem – niż w estetycznym przenikaniu życia i sztuki. Rave’owe wspomnienie każe skonfrontować mi się z zagadką Gregora Różańskiego, który w 2017 święcił triumfy popularności. Różański tworzy sprytne maszyny alienacji, analityczne i metaforyczne infografiki. Jego realizacje mają nieodparty urok immersyjności, a nawet totalności, której często zdarza się bezbłędnie uchwycić jakieś zjawisko, ale rzadko coś nowego proponuje. Rozczarowuje to tym bardziej, że takie wystawy jak Elleipsis Aleksandry Korzelskiej budzą żywe reakcje, a nie mają przebicia. A Korzelskiej udało się połączyć estetyczną wrażliwość na miejsce i czas z materiałową bezwzględnością i na przykładzie rojeń polskiego przedsiębiorcy nie tylko pokazać dynamikę napędzanej przez ekonomię finansową entropii marzeń i oczekiwań, ale w akcie aktywnego nihilizmu wyjść poza bezsilną ironię w określaniu własnej podmiotowości. Gorzkim ukoronowaniem roku jest propozycja pani Maszy Potockiej, którą otrzymałam w odpowiedzi na pytanie o brak wątków ekonomicznych w debacie Nacja – emigracja – globalizacja. Sztuka i artyści w poszukiwaniu ojczyzny. Zostałam zbyta hipotetyczną kawą, na której mogłabym dowiedzieć się „jak to jest”, bo w tym momencie rozmawiamy o „czymś innym”. Ponieważ drugą połowę roku spędziłam w Lublinie, gdzie największym wydarzeniem jest otwarcie IKEA, a najmniejszym zamknięcie Nic – studenckiej i nawet jak na studenckie warunki krótkiej i wąsko zakrojonej artystycznej inicjatywy; ponieważ widzę pokłosie #metoo, wiem „jak to jest”.
Jacek Michalak
Uporządkowany zestaw kolorów
Stwierdzenie, że sztuki jest dużo za dużo to nic odkrywczego. Wszyscy wiemy, że tak jest, choć nie każdy jest zdolny to z siebie wyartykułować. Dodatkowo uwzględniając fakt, że pojęcie sztuki jest stale redefiniowane, zbiór dzieł powiększa się w szalonym tempie. Każdego roku pojawiają się nowe nazwiska, mury uczelni artystycznych opuszczają kolejne roczniki absolwentów, pojawiają się nowe galerie i muzea, rośnie liczba instytucji kultury, nie sposób policzyć wystaw realizowanych rokrocznie. Oglądając w roku jedynie kilkadziesiąt wystaw trudno objąć, czy też, jak to teraz się powie, „ogarnąć” całość.
Sztuka, wykorzystując różne środki wyrazu, reaguje na to, co dzieje się we współczesnym świecie, zarówno czerpiąc z ogromnych możliwości współczesności, jak i zagrożeń otaczającego świata. W 2017 roku w polskich galeriach i muzeach zabrakło mi działań artystów i kuratorów reagujących na zagrożenia, przed jakimi stoi współcześnie Polska i Europa, brak ideowego zaangażowania. Ostatnie lata to napływ do Europy znacznej fali imigrantów i uchodźców, wzrost poparcia dla partii populistycznych, radykalnych i niechętnych cudzoziemcom, wzrost nastrojów ksenofobicznych. Rośnie brak zrozumienia i współczucia dla wszystkich tych, którzy z różnych powodów szukają nowego domu. Zamiast budowania pokoju podsycany jest strach przed migrantami, często w celach politycznych, władza przymyka oko na akty przemocy, dyskryminację w różnych postaciach. Poczucie bezpieczeństwa maleje lub często nawet znika zupełnie. I właśnie w polskim artworldzie brakuje mi dzisiaj zaangażowania ideologicznego. Ten brak zresztą widoczny jest już od początku tego wieku. Wydawać by się mogło, że radykalna zmiana polityczna w kraju jaka dokonała się przez ostatnie dwa lata, koniec demokracji liberalnej „obudzi” polskie środowisko sztuki, tak jednak się nie dzieje. Być może ten czas wkrótce nadejdzie.
Moją uwagę szczególnie zwróciły plakaty Alfreda Hałasy, absolwenta krakowskiej ASP, od 40 lat mieszkającego w Kanadzie, twórcy szkoły projektowania Uniwersytetu Quebec w Montrealu, znakomitego plakacisty.
Jak wspomniałem wcześniej, mając kontakt jedynie z niewielkim fragmentem tego, co wyprodukował polski przemysł artystyczny, mój ogląd całej krajowej sceny siłą rzeczy nie jest obiektywny. W swojej stronniczości wspomnę o jednej z wystaw prezentowanych w Galerii 72 w Muzeum Ziemi Chełmskiej, instytucji o awangardowej historii, powstałej w 1972 roku z inicjatywy Kajetana Sosnowskiego. W salach tej dość offowej, działającej na peryferiach instytucji prezentowana jest od 17 listopada br. do 31 stycznia 2018 roku wystawa prac Kazimierza Głaza i Alfreda Hałasy – dwóch polskich artystów od dziesięcioleci żyjących w Kanadzie, którzy przekazali Galerii 72 swoje prace. Kuratorzy wystawy Jagoda Barczyńska i Ireneusz Pradun przygotowali interesującą propozycję wystawienniczą. Przyznam szczerze, że przed wizytą w Chełmie nie słyszałem ani o jednym, ani o drugim artyście. Moją uwagę szczególnie zwróciły plakaty Alfreda Hałasy, absolwenta krakowskiej ASP, od 40 lat mieszkającego w Kanadzie, twórcy szkoły projektowania Uniwersytetu Quebec w Montrealu, znakomitego plakacisty. Hałasa w 2014 roku otrzymał tytuł doktora honoris causa ASP w Krakowie. Postanowiłem wspomnieć o tej wystawie gdyż nie tak wiele osób odwiedza Chełm, a na łamach „Szumu” jeszcze nigdy nie napisano o działalności Galerii 72 w związku z jakąkolwiek wystawą. Tymczasem ta instytucja przez lata wiele zrobiła dla promowania niełatwej awangardowej sztuki w prowincjonalnym środowisku. Lista artystów, których prace prezentowano lub są w posiadaniu chełmskiego Muzeum jest imponująca.
W swoim subiektywnym przeglądzie wydarzeń roku 2017 chcę wspomnieć także o programie obchodów stulecia ruchu awangardowego w Polsce. W założeniu pokazano projekty przypominające najistotniejsze postacie i zjawiska awangardy międzywojennej oraz twórców rozwijających awangardowe założenia w okresie powojennym, stawiając często pytanie o znaczenia awangardowego dziedzictwa dla współczesnych praktyk kulturowych. Program obchodów wsparło osiemdziesiąt instytucji kulturalnych[1], z czego aż czternaście z Łodzi – miasta szczególnego dla polskiej awangardy. Organizatorami wystaw nawiązujących do obchodów jubileuszu stulecia awangardy w Polsce było jednak znacznie więcej instytucji niż wspomniana liczba oficjalnych partnerów programu. Po kumotersku wspomnę o dwóch projektach, jakie zrealizowano w Łodzi. Muzeum Sztuki – jeden z inicjatorów obchodów stulecia awangardy w Polsce – do 15 lutego 2018 roku prezentuje wystawę przygotowaną przez Annę Saciuk-Gąsowską i Paulinę Kurc-Maj Organizatorzy życia. De Stijl, polska awangarda i design. Ta niezwykle interesująca wystawa, ukazująca powiązania holenderskiej grupy De Stijl z polskimi grupami i artystami, jest ostatnią z serii różnego rodzaju projektów przygotowanych przez Muzeum Sztuki w Łodzi w ramach obchodów stulecia awangardy w Polsce.
W ramach programu stulecia ruchu awangardowego w Polsce nakładem Muzeum Kinematografii w Łodzi wydana została książka W kręgu neoawangardy – Warsztat Formy Filmowej/In the Neo-avant-garde Circle – the Workshop of the Film Form pod redakcją Marzeny Bomanowskiej i Alicji Cichowicz. Ta dwujęzyczna (polsko-angielska) publikacja poświęcona jest twórczości neoawangardowej grupy artystycznej działającej w Łodzi jako koło naukowe przy Szkole Filmowej w latach 1970 – 1977. WFF swoimi pionierskim praktykami wywarł istotny wpływ na polską sztukę lat 70. i kolejnych dekad XX wieku. Publikacja – 325 stron bogato ilustrowanych – to zbiór czternastu tekstów autorstwa Andy Rottenberg, Józefa Robakowskiego, Alicji Cichowicz, Bożenny Stokłosy, Janusza Połoma, Lecha Lechowicza, Ryszarda W. Kluszczyńskiego, Zbigniewa Wichłacza, Tomasza Załuskiego, oraz rozmowy: ze Zbigniewem Rybczyńskim, Ryszardem Lenczewskim, Andrzejem Barańskim, Grzegorzem Królikiewiczem i Markiem Koterskim. Wartością tej pozycji są interesujące, osobiste w swoim charakterze teksty samych warsztatowców i rozmowy z nimi. Jeden z nich – Andrzej Barański tak mówi: „Szkoła filmowa przygotowywała do zawodu. Warsztat podważał to czego tam uczono. Awangarda to jest przeważnie wszystko co nieprofesjonalne, ale tylko do czasu, bo jak wiadomo sztuka jest wszystkożerna i na wszystko przychodzi kolej. […] Ja w dziele awangardowym zawsze dostrzegam uśmiech pomysłu”[2]. W ciekawej przedmowie autorstwa Andy Rottenberg omawiającej jej własną historię relacji z twórczością WFF i samymi artystami przeczytać można, że: „Powyższe zdanie (Kiedyś sztuka była ponad wszystko – przyp. J.M.), wypowiedziane przez Marka Koterskiego, charakteryzuje najbardziej radyklane postawy artystyczne, obecne w Polsce od połowy lat 50. Aż do zmiany systemu. […] A potem zaczęła się wolność i tytułowa kategoria »sztuki ponad wszystko« uległa rozmyciu. Została po niej dobra, choć dziś już dziurawa pamięć oraz wspaniały dorobek intelektualny i materialny nie tak znowu małej grupy niepokornych. Czyli tych, do których w każdej epoce należy przyszłość. Wystarczy wybrać właściwe wartości”[3]. To dobrze, że ukazała się ta pozycja wydawnicza dofinansowana ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Wspominam o tym, gdyż w nowym Programie MKiDN 2018[4] Sztuki wizualne, którego celem jest wspieranie najwartościowszych zjawisk w polskiej sztuce współczesnej oraz popularyzacja najciekawszych zjawisk sztuki polskiej i światowej w Polsce nie istnieje już możliwość uzyskania wsparcia finansowego dla wydawnictw książkowych (patrz załącznik nr 1.3 Zakres zadań – wyłączenia do Regulaminu). Co było powodem tej zmiany, trudno dzisiaj powiedzieć, ale warto to odnotować.
[1] http://rokawangardy.pl/pl/partnerzy.html (dostęp z dnia 21.12.2017).
[2] Anda Rottenberg, Kiedyś sztuka była ponad wszystko, [w:] W kręgu neoawangardy – Warsztat Formy Filmowej/In the Neo-avant-garde Circle – the Workshop of the Film Form, Łódź, 2017, str. 218.
[3] Sztuka jedyna taka panna (rozmowa z Andrzejem Barańskim, [w:] W kręgu neoawangardy – Warsztat Formy Filmowej/In the Neo-avant-garde Circle – the Workshop of the Film Form, Łódź, 2017, str. 9-12.
[4] http://www.mkidn.gov.pl/media/po2018/dokumenty/20171219_Regulamin_Sztuki_wizualne_2018.pdf (dostęp z dnia 21.12.2017).
Łukasz Białkowski
Cuda, cuda
W Polskiej sztuce bywało wcześniej wesoło, ale nigdy tak wesoło jak w tym roku. I mam na to trzy dowody. Zaczęło się w marcu od brawurowego wyważania otwartych drzwi, czyli budowania marki CSW Zamek Ujazdowski. To prawda, że od paru lat instytucja jest żywym trupem. Ale nazwanie jej U-jazdowski tego nie zmieni. Potrzebna jest spora transfuzja świeżej, dziewiczej krwi. Do przeprowadzenia takiej operacji konieczny jest dobry lekarz. Niestety nie jest nim pani Małgorzata Ludwisiak. W jej strategii więcej jest ze sznytu doktora Frankensteina. Nad nową nazwą i logotypem gdybało dwoje projektantów i socjolożka. Niestety nie pomoże nawet zaproszenie pirotechnika, jeśli instytucja nie będzie miała dobrych wystaw.
Nie wiem, czy Adam Szymczyk to międzynarodowa czy polska sztuka. Ale z pewnością niezwykle zabawne było wygenerowanie przez tegoroczne documenta deficytu 7 milionów euro. Z ustami pełnymi frazesów o biednym Południu i bogatej Północy, Szymczyk pytał: „Czego możemy nauczyć się od Aten?”. Okazało się, że jeśli nie popadania w tarapaty finansowe, to na pewno tego, żeby staranniej operować budżetem.
Cudownie absurdalnym wydarzeniem była wrześniowa odsłona Ogólnopolska Konferencja Kultury, czyli zorganizowana przez MKiDN seria propagandowych pogadanek o bolączkach dzisiejszej kultury. Oglądając większość wystąpień w Krakowie, gdzie „dyskutowano” o sztukach wizualnych (jednak większość o plastycznych) miałem wrażenie, że albo śnię, albo przynajmniej jest to jakiś inaugurujący performance przed właściwym wydarzeniem. Było radośnie i kolorowo – od Jakuba Banasiaka, który chciałby ponownie scentralizować sieć BWA (jak i po co?), po dziwnych panów z ZPAP, którzy niemal cytowali Monikę Małkowską, plotąc brednie o spisku kuratorów. Zresztą nie chodzi wyłącznie o to, że wszystko tonęło w dziwnym, konserwatywno-pierdzielskim błocie. Ale o to, że na właściwie na tym sprawa się skończy. MKiDN za pomocą tego projektu chciało przeprowadzić „konsultacje społeczne” przed zaproponowaniem nowej ustawy regulującej życie artystyczne. Jednak nie ma żadnych politycznych narzędzi, aby wprowadzić rozwiązania, które wchodzą w kompetencje przynajmniej czterech innych ministerstw.
Nie będzie niczego o wystawach. Najlepsze, które widziałem, znajdowały się daleko za oceanem. Większość czytających pewnie ich nie widziała. Więc szkoda gadać. O najgorszych też szkoda gadać.
Marta Kudelska
2017 rok na Śląsku
Z punktu widzenia kogoś, kto czuje się w jakiś sposób związany z górnośląską sceną artystyczną, mieszkał tam i wychował się, ale na miejsce swojego stałego bytowania wybrał inny region, rok 2017 wydaje się dość znaczący. Z Krakowa do centrum aglomeracji śląskiej jest na tyle blisko, by być ze wszystkim w miarę na bieżąco, ale na tyle daleko, by zgodnie ze starym truizmem stwierdzić, że odległość jednak weryfikuje nasze sądy i opinie. Tak więc gdy poproszono mnie o to podsumowanie zaczęłam się zastanawiać, co było takie ważne i przełomowe.
Bez wątpienia pierwszym wydarzeniem, o którym warto wspomnieć przy okazji podsumowania jest zmiana na stanowisku dyrektora bytomskiej Kroniki. Na początku roku wieść o opuszczeniu przez Stacha Rukszę Bytomia była na ustach wszystkich. Jego miejsce zajęła pracująca od kilku lat z Kroniką Agata Cukierska – 2018 rok będzie tym czasem, w którym zapewne będzie realizować już swoje plany. Lekko złowrogiego smaczku dodaje fakt, że Bytom jest aktualnie miastem na granicy bankructwa. Kronika ma jedna bogatą tradycję eksperymentów instytucjonalnych, więc pozostaje tylko czekać i obserwować, w którą stronę to wszystko zmierza.
Sztuka na Górnym Śląsku to jednak w dużej mierze Katowice, gdzie skupiła się największa liczba instytucji zajmujących się sztuką w regionie. Nomen omen bycie centrum aglomeracji do czegoś zobowiązuje. Ku mojej wielkiej radości w tym roku miały miejsce dwie bardzo ważne wystawy, wynikające poniekąd z obchodów Roku Awangardy. Pierwsza, prezentowana w katowickim BWA, Linia i chaos – kompozycje przestrzenne o początkach i dziedzictwie awangardy na Górnym Śląsku. Marek Zieliński stworzył bardzo dokładną i przemyślaną historię, której klamrą kompozycyjną był Cieszyn – to właśnie z tu pulsowało serce transformacji artystycznych na Śląsku. Drugą tego typu wystawą była Zwrotnica. Początki neoawangardy na Górnym Śląsku (kuratorki: Ada Grzelewska, Agnieszka Kołodziej-Adamczuk, Joanna Szeligowska-Farquhar) prezentowana w Muzeum Śląskim. Świetnie, że ten temat w końcu tu wybrzmiał z należną mu siłą. Zatrzymując się jeszcze przy postaci Marka Zielińskiego, nie można pominąć Festiwalu Ars Cameralis. Przy tej okazji odbyły się także dwie inne świetne wystawy: Manewry sportowe we współpracy z Adrianem Chorębałą, gdzie obok lokalsów znalazły się takie osobowości jak Libera, Delman czy Maciejewski. Warto też odnotować kolejną wystawę Zielińskiego Czarne skrzydła, skupiającą się na problemie tożsamości sąsiedniego miasta – Sosnowca.
Przyznam też, że bardzo się cieszę, że zgodnie z deklaracjami dyrektorki Muzeum Śląskiego – Alicji Knast – muzeum to coraz bardziej otwiera się sztukę współczesną. Wspomnę tu tylko o coraz lepszej Galerii jednego dzieła, gdzie w tym roku mieliśmy okazję oglądać instalację Daniego Karavana i nowo otwartą pracę Mirosława Bałki, ale także o coraz mocniejszej współpracy z OFF Festivalem w postaci programu OFF MUZEUM, podczas którego Sebastian Cichocki zaproponował wystawę 298 111. Muzeum Śląskiemu daję także duży plus za otwarcie się na młodych artystów i program „Performatywny Magazyn”.
Dobry poziom trzyma zaimportowana świeżynka – Galeria Szara. We wspomnianym już BWA – Marta Lisok wciąż organizuje wystawy zderzające lokalnych artystów z ogólnopolskimi, czego świetnym przykładem była tegoroczna wystawa Przesilenia. Warto również zwrócić uwagę na cykl DO SZTUKI GOTOWI START, który prowadzi Aneta Zasuch. Jest to już regularny program edukacyjny na Śląsku, gdzie sztuka jest traktowana jako pełnoprawne narzędzie edukacyjne i upowszechniające.
Myślę, że w roku 2017 skończył się etap „oswajania” Górnego Śląska – mamy tu autentycznie do czynienia z ciekawym i mocnym środowiskiem artystycznym, które nie kryje, że swoją moc czerpie z lokalności, a nie biernie importuje wzorce ze stolicy.
Niestety sztuka współczesna na Górnym Śląsku jest wciąż towarem deficytowym, co wydaje się nie tylko krótkowzroczne i mówiąc powszechnym językiem słabe. Mam tu na myśli działalność Miasta Ogrodów, które ignoruje sztuki wizualne jak tylko może, a jeśli już po nie sięga, to jakoś to wszystko się nie bardzo klei… Niby odrobinę zmienił formułę Festiwal Street Artu na format całoroczny i skupiony na rezydencjach artystycznych, ale mam wrażenie, że organizatorzy lekko zwolnili tempo. Skoro mowa o festiwalach, to warto tu wspomnieć, że w 2017 roku zakończyła swoją działalność częstochowska Arteria – pozostaje mieć nadzieję, że Marta Frej i Tomek Kosiński wymyślą tam coś nowego. Zmiany też są widoczne w Muzeum Miejskim w Tychach, gdzie od czasu przejęcia dyrektury przez Olę Matuszczyk odbywa się więcej działań z udziałem współczesnych artystów. Aktualnie trwa tam projekt Michała Kubieńca i Stacha Rukszy „Tychy – przeszłość – dziś”, który również planowany jest na 2018 rok.
Wielką nieobecną pozostaje dla mnie wciąż galeria Maćka Skobla – Dwie Lewe Ręce. Szkoda, bo na Górnym Śląsku wciąż brakuje dobrej prywatnej, komercyjnej galerii. Z pewnością ogólnopolski sukces kilku młodych artystów (Buczek, Szewczyk, Zaskórski, Bażowska, Smandek, Czech) sprzyjałby takiemu przedsięwzięciu. Pary brakuje też gliwickiej Czytelni Sztuki – szkoda, bo od momentu otwarcia w 2010 roku zanosiła się na prężny fotograficzny ośrodek w regionie. Może brakuje tam stałego kuratora?
Mimo to wydaje się, że w 2017 roku na Górnym Śląsku coś pękło – można wyczuć pewne przesunięcia, chociażby podyktowane zmianą w Kronice. Myślę, że w roku 2017 skończył się etap „oswajania” Górnego Śląska – mamy tu autentycznie do czynienia z ciekawym i mocnym środowiskiem artystycznym, które nie kryje, że swoją moc czerpie z lokalności, a nie biernie importuje wzorce ze stolicy.
Magdalena Moskalewicz
Z perspektywy Chicago
Rok 2017 w Stanach Zjednoczonych, widziany z perspektywy Chicago, był niewątpliwie rokiem czarnych artystów średniego pokolenia. Zimą w Nowym Jorku (MET Breuer), a wiosną i latem w Los Angeles (MoCA) można było zobaczyć rewelacyjną wystawę Kerry’ego Jamesa Marshalla (ur. 1955) Mastry, która podsumowywała trzy dekady jego dotychczasowej kariery. Wystawa prezentowała malarza-erudytę, niezwykle błyskotliwie wykorzystującego wizualną tradycję sztuki europejskiej do tworzenia złożonych, przepięknych obrazów podważających zachodni kanon piękna oparty na białoskórej* postaci. Mastry miała premierę jeszcze w 2016 w Chicago, gdzie artysta mieszka, ale jej szeroki odbiór na obu wybrzeżach ugruntował pozycję Marshalla jako jednego z najwybitniejszych żyjących amerykańskich malarzy.
Kilka lat młodszy Mark Bradford (ur. 1961) reprezentował w tym roku Stany Zjednoczone na Biennale w Wenecji. Choć nie był to mój ulubiony pawilon, muszę przyznać, że Bradford opanował do perfekcji konkretny rodzaj sztuki amerykańskiej XXI wieku, który jest szczególnie ceniony przez tutejszy świat galerii, kolekcjonerów i instytucji, a mianowicie sztukę abstrakcyjną wypływającą z doświadczeń postminimalizmu, a jednocześnie opartą na wybitnym opanowaniu rzemiosła – nie unikającym eksperymentów – która wyszukany język abstrakcji udatnie łączy z wątkami osobistym i społecznymi.
Trzeci z Afroamerykańskich artystów tego pokolenia, Nick Cave (ur. 1959), ma obecnie fenomenalną wystawę w Centrum Sztuk Wizualnych FRIST w Nashville, TN. Ledwie zamknął się jego monumenalny, roczny projekt w Mass MoCA w Massachusetts. Cave, który w Wyższej Szkole Instytutu Sztuki w Chicago prowadzi nietypowy wydział „Moda – ciało i ubiór” – zorientowany nie tyle na samo projektowanie ubiorów, co na ich aktywne związki z ciałem – gdzie tworzy finezyjne kostiumy dźwiękowe (tzw. soundsuits), ożywiane w efektownych spektaklach tanecznych.
Każdy z powyższych artystów eksploruje wątki dotyczące obecności czarnoskórego podmiotu w kulturze i dyskursie publicznym. Tytuł wystawy Marshalla, Mastry, to gra słów pomiędzy „master” jako „mistrz” – jak w przypadku wielkich mistrzów malarstwa – i jako „pan”, tj. właściciel niewolników. Pawilon Bradforda jest, jak on sam przyznaje, świadectwem zmagania się artysty z budynkiem wzorowanym na Monticello Thomasa Jeffersona. Kostiumy dźwiękowe Cave’a to z kolei wyrafinowana forma współczesnej zbroi, tworzona w odpowiedzi na strukturalną przemoc amerykańskiego państwa wobec jego czarnych obywateli. Wszystkie te propozycje okazały się szczególnie adekwatne w roku, w którym na prezydenta zaprzysiężony został niekwestionowany rasista.
* Nota bene, słowo „białoskóry” nie figuruje w słowniku języka polskiego.
Jakub Gawkowski
Progresywna puszcza i konserwatywna Polska
HIT: Obóz dla Puszczy. Tworzenie wspólnoty, dawanie nadziei, działanie skuteczne społecznie – wszystko to, do czego od lat aspirują zaangażowani artyści, udało się zupełnie niespodziewanie przy okazji obrony ostatniego lasu pierwotnego w Europie. W obozie, gdzie dzielne, mądre osoby, aktywistki i aktywiści bronią puszczy przed chciwymi łapami ministra dewastacji środowiska, spotkać można było też kilku artystów. Inicjatywę docenić trzeba też w kategorii performans/ sztuka ciała: gdy w galeriach i teatrach performerzy dwoją się i troją, aby zrobić coś oryginalnego i radykalnego, przykuwanie się do Harvestera i Forwardera okazały się nie tylko dużo najbardziej skuteczne, ale i spektakularne.
KIT: Reaktywne, konserwatywne wystawy o Polskości. Wystawy z serii „Polska w sztuce”, były nie tylko nieudane, ale i szkodliwe: definiując sztukę i artystów przez kategorie narodowe, przystawały na dyktowane przez nacjonalistów warunki.
Jakub Knera
Trójmiejskie Chwały i Chały
Podsumowując trójmiejską scenę sztuk wizualnych, zamiast wyliczania konkretnych wystaw chciałbym się skupić na zjawiskach, które przez minione dwanaście miesięcy miały miejsce (lub nie) w gdańskiej aglomeracji. Jeśli miały lub wpłynęły pozytywnie na to, co się tu dzieje, zaliczam je do kategorii Chwała, jeśli się nie odbyły czy też ciągle ich brakuje, określę je mianem Chały.
Do trójmiejskich Chwał zaliczyłbym z pewnością wygraną Honoraty Martin w konkursie Spojrzenia. Owa nagroda podsumowuje jej ostatnie kilka lat działalności i język kształtujący się w jej, jakby nie było skromnych i niezbyt medialnych, działaniach. To tym bardziej ciekawe, że artystka nigdy przesadnie nie zabiegała o uwagę, a silną pozycję zdobyła (zdobywa) dzięki konsekwencji i autentyczności. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że artyści z Trójmiasta stosunkowo rzadko otrzymują tak prestiżowe nagrody czy chociażby nominacje, to jest to bez wątpienia duży sukces i wyróżnienie. Tym bardziej dlatego, że Martin konsekwentnie od kilku dobrych lat rozwija różne formy wypowiedzi, jednocześnie nie precyzując i nie zawężając pola swojej działalności, dzięki czemu cały czas pozostaje otwarta na nowe pomysły i formy działań.
Drugim przełomowym wydarzeniem są szerzej zakrojone działania związane z powołaniem Nowego Muzeum Sztuki, działającego jako filia Muzeum Narodowego w Gdańsku. Przyszła instytucja, której kształt planuje Aneta Szyłak, niegdyś założycielka Wyspy na Dolnym Mieście, a potem na terenach postoczniowych, ma z założenia nie tylko prezentować najnowszą sztukę, ale przede wszystkim dokumentować działania i dorobek trójmiejskiej sceny artystycznej po 1945 roku. Czeka ją więc niełatwe zadanie, tym bardziej, że pewnie przez co najmniej rok placówka nie będzie miała siedziby. Co do tego, że taki podmiot jest potrzebny, nie ma najmniejszej wątpliwości, ponieważ właśnie w braku dokładnej dokumentacji, opisu i promocji trójmiejskiej sceny artystycznej należy upatrywać jej niewystarczającej reprezentacji w ogólnym dyskursie. Zgrzyt może jedynie wywołać fakt, że tymczasowa siedziba NOMUS znajdzie się w byłym budynku IS Wyspa, którą Fundacja, po odejściu z niej Szyłak, musiała opuścić po niespełnieniu warunków formalnych. Pomijając kwestie przetargów, fakt, że tak ważna dla Trójmiasta placówka niespodziewanie zniknęła z jego mapy, jest skandaliczny.
W Trójmieście brakuje dużej i mocnej przekrojowej wystawy, do jakiej przyzwyczaił nas festiwal Alternativa. Szkoda, chociaż z drugiej strony nie należy liczyć, że powinna je organizować wciąż ta sama kuratorka. Aglomeracja jednak nie dysponuje na tyle dużą przestrzenią, żeby tego typu ekspozycje przygotować – najpewniej sprawdziłby się w tej roli PGS, który niestety w tym roku nie przygotował żadnej ważnej i interesującej wystawy. Jednym z najmocniejszych punktów była przygotowana z okazji stulecia awangardy wystawa zbiorowa Awangarda/ sen paradoksalny w Muzeum Sopotu, która zogniskowała się na twórczości interesujących artystek nie tylko z Trójmiasta. Drugą, również kobiecą ekspozycją w tym roku były Chuliganki przygotowane w ramach festiwalu Open’er – niestety nie przez instytucję trójmiejską, ale warszawską, czyli Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wydaje mi się, że to były dwa najmocniejsze punkty, które podjęły szerzej zakrojone tematy, a ich kuratorkom – Katarzynie Swiniarskiej i Natalii Sielewicz – udało się je ciekawie zaprezentować. Czyżby więc sztukę trójmiejską w 2017 zdominowały kobiety?
Fakt, że tak ważna dla Trójmiasta placówka jak Instytut Sztuki Wyspa niespodziewanie zniknęła z jego mapy, jest skandaliczny.
Dwa ostatnie chwalebne punkty wiążą się z trójmiejską Chałą, a więc brakiem przekrojowej wystawy poświęconej trójmiejskiej scenie artystycznej. W minionym roku w Gdańskiej Galerii Miejskiej po raz trzeci została podjęta taka próba na wystawie Nowe sytuacje. Sztuka trójmiejska lat 80., będąca w dużej mierze powieleniem ekspozycji kuratorowanej przez tę samą osobę, Roberta Jarosza, który podobną tematycznie ekspozycję stworzył przed dwoma laty na Open’erze w przestrzeni MSN. Szkoda, że dotychczasowe ekspozycje (do których należy dodać przygotowaną przed kilkoma laty Wyspa 3.0 i tegoroczną Wyspa. Uporczywy performatyw kuratorowane przez Grzegorza Klamana) wciąż nie podjęły się ciekawego i wielowątkowego przedstawienia dorobku trójmiejskich artystów, wykraczającego poza wspominkowy przegląd dokonań. Może potrzeba kuratora z zewnątrz, a nie osób, które uczestniczyły w tym, co ekspozycje przestawiały. Dystans pozwala złapać powietrze, a często też ciekawiej ująć temat.
Zjawiskiem wiszącym nad Trójmiastem jak zmora jest brak prywatnych galerii i niepublicznych przestrzeni do prezentacji sztuki. Nieprędko się to zmieni, nie za szybko też ta aglomeracja doświadczy mniejszych przestrzeni, w których artyści uzyskają wsparcie finansowe i logistyczne. Na tym tle wyróżnia się jedynie Kolonia Artystów, która w jednej ze swoich siedzib prezentuje prace absolwentów ASP (ale nie tylko), a w drugiej w otwartych konkursach udostępnia pracownie dla twórców z całej Polski, którzy mogą w nich tworzyć, aby następnie prezentować efekty swojej pracy. Brawo.
Ostatnią Chałą jest gasnący potencjał wydarzeń artystycznych organizowanych w przestrzeni publicznej. Trójmiasto niemal dekadę temu zasłynęło z tego typu aktywności, przenosząc regularnie sztukę na ulice i place podczas takich imprez jak Parkowanie, Artloop czy Narracje. Jednak z biegiem formuły tych wydarzeń uległy wyczerpaniu – dwie pierwsze imprezy umarły śmiercią naturalną, ostatnia dogorywa. Ta sytuacja pokazała, że schemat corocznego sprowadzania kuratora, który po prostu w przestrzenie peryferyjnych dzielnic wyprowadza artystów prezentujących swoje prace, już się nie sprawdza. Często także dlatego, że nie nawiązuje z miejscem i jego tożsamością głębszej relacji, a raczej kreuje galerię w przestrzeni miasta, niezbyt sugestywną. Może zamiast stałego i dosyć płytkiego schematu, warto byłoby go poszerzyć o działania z pogranicza antropologii?
Fiaskiem okazała się także rzeźba Jerzego Dobrzańskiego, która stanęła w Garnizonie, prężnie rozwijającym się kwartale w Gdańsku Wrzeszczu. Yoni, odnosząca się do kobiecości, stanęła na terenie, na którym kiedyś mieściły się koszary, a więc typowo męskiej przestrzeni. Ciekawy punkt wyjścia, ale dosyć droga instalacja w zasadzie zaraz po otwarciu popadła w niepamięć. Szkoda, miała ona potencjał nawet na działanie pokroju Dotleniacza Joanny Rajkowskiej (podobno na liście potencjalnych artystów, którzy mieli zrobić tam pracę, był m.in. Maurycy Gomulicki), tymczasem przy oczku wodnym stoi mało atrakcyjna rzeźba, bardziej ozdobnik przestrzeni niż cokolwiek wchodzącego z nią w interakcję.
W jednym i drugim przypadku działań w przestrzeni publicznej brakuje nowatorskiego i świeżego podejścia – pozostaje liczyć, że może kolejne lata je przyniosą.
Mikołaj Iwański
Kilka kroków do przodu i kilka w bok, i trochę stania w miejscu
Instytucjonalnie to nie był tak zły rok, jak można by wyczytać z panujących nastrojów. W wielu momentach było wręcz optymistycznie – wspomnę tylko, że już na samym początku 2017 minister Gliński, doceniając klasyczne malarstwo, odkupił od mężczyzny przedstawiającego się jako Burbon Sycylijski kolekcję Czartoryskich.
W podobnym czasie (luty) znany i lubiany kurator z bytomskiej Kroniki Stach Ruksza został dyrektorem szczecińskiej Trafostacji. Mając na uwadze wcześniejszy dorobek tej instytucji można mówić o wielkim sukcesie samego Rukszy, jak i szczecińskiego samorządu, który wbrew ugruntowanej praktyce wielu polskich miast powierzył stanowisko najlepszemu kandydatowi. Chwilę później samorząd „Wolnego Miasta Poznania” w rozpisanym przez własnych urzędników konkursie wyłonił kandydaturę Piotra Bernatowicza na kolejną kadencje dyrektorską w poznańskim Arsenale. Następnie, hołdując wiekowym tradycjom sarmackiego micromanagementu, prezydent powierzył stanowisko Markowi Wasilewskiemu. Nie wyciągnięto z sytuacji żadnych wniosków ani żadnych konsekwencji, a sam Arsenał po wielu latach zaniedbań z trudem łapie oddech i szuka kierunku, w czym oczywiście mu kibicujemy.
W połowie roku, kiedy kraj żył protestami w obronie niezależności sądów, te zajmowały się swoimi fantazjami o prawdziwej sztuce, wydając kilka całkowicie idiotycznych wyroków dezorganizujących współpracę artystów z instytucjami. Mam na myśli wyroki Sądu Najwyższego m.in. uznające autorstwo polis ubezpieczeniowych za działalność twórczą oraz odmówienie tego statusu muzykom orkiestrowym. Nie przeszkodziło to wielu artystom aktywnie uczestniczyć w letnich manifestacjach.
Postulat certyfikacji artystów oznacza konieczność stoczenia dramatycznej walki o tak oczywistą rzecz jak otwarty dostęp do zawodów artystycznych. Sympatyczna ciemna materia z dyskutowanej jeszcze niedawno narracji Sholette’a/Szredera na naszych oczach zmienia się w mroczną czarną energię, która wymaga nowego opisu.
Jesienią byliśmy świadkami serii bardzo ciekawych konferencji poświęconych różnym sektorom sztuki zorganizowanym przez MKiDN. Konferencja dotycząca sztuk wizualnych, mająca miejsce na krakowskiej ASP, okazała się być projektem o wyraźnym zabarwieniu humorystycznym. Wydarzenie było całkowicie zdominowane przez członków ZPAP, a w zasadzie przez energicznego przewodniczącego tej trochę zapomnianej organizacji i przy pominięciu jakiekolwiek innych środowisk. Jego uczestnicy z niepokojącym zapałem oddali się dyskusji zafiksowanej na wyrwanym z socjalnego kontekstu pojęciu „statusu artysty”, marząc o powrocie czasów gdy wskazana przez władze organizacja twórcza limitowała dostęp do zawodu. Znalazło to potwierdzenie w kolejnym cyklu konferencji, gdzie zostali już zaproszeni przedstawiciele OFSW. Wówczas pomysły certyfikacji artystów wybrzmiały bardzo wyraźnie ze strony ZPAP, jak również innych organizacji reprezentujących pokoleniowo starszych artystów – powiało grozą. W perspektywie postulat ten oznacza konieczność stoczenia dramatycznej walki o tak oczywistą rzecz jak otwarty dostęp do zawodów artystycznych. Sympatyczna ciemna materia z dyskutowanej jeszcze niedawno narracji Sholette’a/Szredera na naszych oczach zmienia się w mroczną czarną energię, która wymaga nowego opisu.
Rok kończy oczekiwana w nerwach nominacja na kolejną dyrektorską kadencję dla Hanny Wróblewskiej, co pozwala z pewnym optymizmem patrzeć w przyszłość. W porównaniu z rzeźnią, jaką zafundowało MKiDN (wraz z samorządowcami) Teatrowi Polskiemu we Wrocławiu czy chaosowi, jaki zapanował w Starym Teatrze w Krakowie (już samodzielnie) czy pożarowi, jaki zaraz rozpocznie się w PISF, trudno oprzeć się wrażeniu, że instytucje sztuk wizualnych żyją innymi problemami. Niezwykle pozytywnym akcentem jest też otwarcie gdańskiego NOMUS, wieńczącego wieloletni wysiłek organizacyjny i koncepcyjny Anety Szyłak.
I na koniec akcent profetyczny – dzięki nie do końca przemyślanej zmianie w programach MKiDN, przesuwającej termin składania wniosków projektowych na styczeń, czeka nas w 2018 bardzo intensywna jesień. Okno realizacyjne projektów dofinansowywanych przez Ministerstwo skurczy się z obecnych 6 miesięcy do (uwzględniając zastój wakacyjny) jakichś trzech i pół. Od połowy września będziemy obserwować wysyp nerwowo realizowanych wydarzeń, wystaw, wydawnictw i festiwali.
Karolina Plinta
10 najlepszych prac 2017 roku
1. Dominika Olszowy, Ego Trip – nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że ten rok należał do Dominiki Olszowy. Od jakiegoś czasu artystka stawia na pracę samodzielną (wcześniej zwykle występowała w duetach, gangach i innego typu kolektywach) i wychodzi jej to na dobre. Najciekawszą akcję urządziła w to lato w Zachęcie z okazji cyklu Lepsza ja. Pokazana przez nią podróż w głąb siebie, tytułowe Ego Trip, była właściwie zaprzeczeniem akceleracjonistycznego przesłania kryjącego się za hasłem Lepsza ja. Performans (czy też może, jak chce sama Olszowy, teatrzyk) zachwycał liryzmem i zręcznym wykorzystaniem intrygujących motywów: performerki wchodzącej w kaloszach do kubka kawy, samochodowego koncertu żałobnego czy wielkiego sera ustawionego pośrodku galerii. Miejmy nadzieję, że ta artystyczna transformacja Olszowy będzie trwała i w nadchodzącym roku zobaczymy więcej tego typu realizacji.
2. Artur Żmijewski, Glimpse – w ciągu ostatniego roku tematyka uchodźcza stała się niezwykle modna (o czym można było przekonać się choćby przy okazji ostatnich Coming Outów), ale moim faworytem w tym zakresie pozostaje film Artura Żmijewskiego, pokazywany na greckiej części documenta 14. Nakręcony kamerą 16 mm, utrzymany w konwencji relacji z kolonialnych wypraw, na którym biała ręka bez żenady obmacuje twarz czarnego lub wręcza eleganckiemu czarnoskóremu przechodniowi miotłę – dzięki tym wszystkim ostrym smaczkom Glimpse miał siłę dynamitu. Wrażenie było tym mocniejsze, że była to w zasadzie jedynie tak niepoprawna politycznie praca na ateńskiej edycji documenta. Jak widać, mistrz sztuki krytycznej ciągle jest w formie i nie ma problemu z wsadzaniem kija w mrowisko, zostawiając daleko w tyle inne gwiazdy tzw. refugee artu. Na przykład Janę Shostak, która cały ostatni rok lansowała się na nowakach i chyba trochę straciła umiar w autopromocji.
3. Witek Orski, Odnowa/Rejuvenation – przygotowana z okazji Późnej polskości w U-jazdowskim, jest jednym (jedynym?) z powodów, dla których cieszę się, że ta wystawa jednak powstała. W przeciwności do wielu prac na Późnej polskości, instalacja Orskiego nie epatowała narodowymi barwami i symboliką, ale wgryzła się w polskość dużo głębiej – w jego późnokapitalistyczną szarość, monotonię i komercjalizację pejzażu. Rejuvenation to także błyskotliwa polemika z fotografią narodową propagowaną przez Jana Bułhaka (do zobaczenia na #dziedzictwie w MNK). Pamiętając o starszej twórczości Orskiego, raczej skupionej na problemach metaartystyczych, ta praca wydaje się znaczącym progresem. Orski pokazał, że potrafi opowiadać o rzeczywistości wprost, ale bez ocierania się o banał, którego – jak lubi powtarzać na Facebooku – tak nie lubi w sztuce.
4. Ada Karczmarczyk i Aneta Ptak, Świat według Virgin$ – film odgrzebujący archiwum duetu Virgin$ Deluxe Edition był dla mnie najmocniejszym momentem wystawy Przyjaźni moc w lokalu_30. Być może niektórzy z was nie pamiętają już, że zanim Ada Karczmarczyk stała się ewangelizatorką „ADU”, a Aneta Ptak żoną szamana, obie panie były bardzo dowcipnymi dziewczynami z głowami pełnymi absurdalnych pomysłów. Szkoda, że to już przeszłość, ale cieszy mnie, że przynajmniej niegdysiejsze luksusowe dziewice przestały się autocenzurować i pokazały ten film.
5. Serce miłości, reż. Łukasz Ronduda – łzawy tytuł, od którego bolą zęby, reżyser, który nie ma jeszcze wielu dokonań na koncie i jego poprzedni film był więcej niż gumowy – umówmy się, że po Sercu miłości nie spodziewałam się wiele. W końcu jednak wybrałam się do kina i czekało mnie tam bardzo pozytywne zaskoczenie. Nowy film Rondudy okazał się bezpretensjonalny i zabawny, sporo było w nim także o sztuce, podanej w fajny sposób. Obok The Square jest to więc mój ulubiony film o sztuce tego roku.
6. Maria Toboła, Schadenfreude – od czasów hitowego bursztynowego kebaba o Marii Tobole jakoś nie było słychać, ale w tym roku pierwsza kucharka polskiej sztuki znów wkroczyła na scenę. A dokładniej, wjechała w nią bryką wypełnioną Kucharkami i pozwoliła epicko rozbić się w garażowej galerii Stroboskop. To była piękna katastrofa – nigdy nie przypuszczałam, że rozsypany, złocisty pył złożony z przypraw i glutaminianu sodu może być tak romantycznym motywem w sztuce.
7. Anioły biznesu (dzieło kolektywne) – a raczej aniołki, ze względu na ich wielkość. Prace Adama Myjaka w tym roku zyskały ciekawą interpretację dzięki dwóm studentkom warszawskiej ASP, Agacie Grabowskiej i Oldze Rusinek, kuratorkom głośnej wystawy Dekadencja/Sklep z pamiątkami. I chociaż monumentalne prace mistrza brązu przerobione na chrupkowe duszki prezentują się z pozoru niepoważnie, nietrudno nie pomyśleć o nich jako uniwersalnych symbolach losu robotnika sztuki. Czy tego chcemy czy nie, każdy z nas jest w końcu jak Myjak.
8. Cezary Poniatowski, Kompost – młodzi polscy malarze z reguły mają sporo trudności w wyjściu poza ramy płótna, ale jeden z nich w tym roku pokazał, że czasem warto poeksperymentować. Mowa tu oczywiście o Cezarym Poniatowskim, którego wystawa Kompost w Bank Pekao Project Room w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski była w zasadzie instalacją, makietą 3D jego własnych obrazów, w których tym razem mogliśmy namacalnie się zanurzyć. Wielu później nie chciało z nich wyjść.
9. Gregor Różański i Stach Szumski, Instytucja rejwująca – ciągle nie wiem, czy ogłoszony przez Gregora Różańskiego podczas Triennale Młodych w Orońsku manifest instytucji rejwującej to beka czy propozycja na serio, ale w czasie instytucjonalnego kryzysu ogłaszanego tu i ówdzie być może jednak warto ją przemyśleć. Wyobraźcie sobie, ile wystawy w MOCAKu, MSNie czy Muzeum Sztuki (U-jazdowskiego nie liczę, bo tam nieustannie trwają komercyjne imprezy) mogłyby zyskać, gdyby mistrzów awangardy można by oglądać w rytmie wixapolowego bitu. W obowiązkowym zestawie z pięknym lanosikiem Szumskiego i tajnym zapleczem substancji wspomagających kontemplację.
10. Katarzyna Przezwańska, Wczesna polskość – w przypadku prac/wystaw powstających pod duchowym przewodnictwem Dawida Radziszewskiego nigdy nie wiadomo, kto jest autorem konceptu, a kto tylko wykonawcą. Podobnie instalacja Wczesna polskość mogła by być ciekawym case study w dyskusji na temat współczesnych praktyk artystycznych, no ale efekt jest całkiem niezły – makieta Polski prekambryjskiej, w której nawet w czasach prehistorycznych wszystko wyglądało chujowo, wydaje się wyjątkowo celnym komentarzem na temat Polski współczesnej i wszystkich wystaw o Polsce, jakimi musieliśmy się raczyć w tym roku.
I JEDEN KIT ROKU
Iwona Demko, 408 223 podniesień spódnic, czyli Mój sen o Czarnym proteście – tytuł najbardziej kitowej pracy roku wielu pewnie przyznałoby któremuś z obrazów Sebastiana Kroka, ale jeśli chodzi o poziom zmasowanego absurdu dla mnie jednak wygrywa Iwona Demko. Krakowska artystka, znana ze swojej obsesji na punkcie wagin (ponoć na wernisażach lubi rozdawać ciasteczka o wiadomym kształcie), w ramach wystawy Polki, Patriotki, Rebeliantki postanowiła zamanifestować swoje poparcie dla Czarnego Protestu wcielając się w rolę Marzii Gaggioli sztuk wizualnych, której wydaje się, że jest bohaterką Bałkańskiego Eposu Erotycznego Mariny Abramović. Rezultatem tych starań i imaginacji było 408 223 ocenzurowanych wagin Iwony Demko, które mogliśmy (nie)oglądać na wizualizacji jej snu. Chociaż trzeźwo myśląc, należałoby tu raczej mówić o koszmarze sennym.