Cudotwórstwo za grosik. Wrocław Off Gallery Weekend 2023
Jak pisał Jerzy Ludwiński, „obraz sztuki współczesnej pojawia się tylko wówczas, gdy śledzimy rzeczy nietypowe”. Spośród polskich miast to właśnie Wrocław wydaje się najbardziej nietypowy. Tu zawsze się działo i zawsze była to aktywność osobna, jakby poza głównym nurtem polskiej sztuki, gdzieś obok jej napuszenia, salonowych hierachii i „wielkich” politycznych stawek. Jeździ się do niego jak do innego kraju, a nie miasta – albo miasta w innym kraju. Wrocław to Nowy Jork – tyle że w polskiej skali. Tak właśnie twierdziła Natalia LL, która w Nowym Jorku była nieraz. Nic dziwnego, że niektórzy – jak Krzysztof Meisner – nie chcieli z Wrocławia wyjeżdżać, gdy już do niego dotarli. Meisner pisał: „Było tak wesoło, że mój zapał do powrotu do nadętej Stolicy tak osłabł”. Został tam dziesięć lat. W międzyczasie Ludwiński wyliczył, że 75% tego, co w ogóle dzieje się w Polsce, działo się właśnie na Dolnym Śląsku. Zdania nie zmienił, nawet w obliczu porażki swego Muzeum Sztuki Aktualnej.
Podobno, niezależnie od sprzyjających warunków do rozwoju sztuki, wrocławscy artyści wyjeżdżają, aby nie zostać na zawsze „wrocławskim artystą” – znanym tylko w skali polskiego Nowego Jorku.
Jednak w XXI wieku, w dobie globalizacji i transnarodowych połączeń – Wrocław nie miał wyjścia i musiał dotrzymać kroku zmianom. Dziś, po przeszło dekadzie funkcjonowania Muzeum Współczesnego Wrocław i objazdowych Dzikich polach Doroty Monkiewicz wiemy już, że wrocławskie dzikie pola są także nasze, polskie, nawet jeśli trochę przyszywane. I może dlatego (skoro apetyt rośnie w miarę jedzenia) niegdysiejsza duma z samowystarczalności przerodziła się w narzekanie na jej konsekwencje. Marek Puchała twierdzi wręcz, że dziś we Wrocławiu „nie ma miejsca dla elit, które są tutaj produkowane”. Podobno, niezależnie od sprzyjających warunków do rozwoju sztuki, wrocławscy artyści wyjeżdżają, aby nie zostać na zawsze „wrocławskim artystą” – znanym tylko w skali polskiego Nowego Jorku. Nie pomógł tytuł Europejskiej Stolicy Kultury ani Akademia Sztuk Pięknych z oceną A+, ani nawet Pendolino na trasie Wrocław-Warszawa, którym skutecznie drenuje się z lokalnych zasobów ludzkich. Anna Markowska symbolicznie wskazuje na alfabetyczne nieuprzywilejowanie Wrocławia, który zawsze jest „tym drugim miastem na W”. Tymczasem do legendarnej Entropii i prężnie działającego BWA, Survivalu i Konkursu Gepperta dołączyły inicjatywy prywatne. Za OP ENHEIM-em, 66P i Krupą stoją duże pieniądze i nie mniejsze ambicje, i tylko złośliwi zwolennicy postkolonialnej teorii stwierdziliby, że ta profesjonalizacja to zaledwie reakcja na sygnał z centrum. Mimo wszystko warto dostrzec fundamentalną różnicę: w Warszawie kapitał kupuje płótna na metry, a we Wrocławiu funduje instytucje z mniej lub bardziej ambitnym programem. Jakby tego było mało, ruszyła się scena niezależna, inicjując w tym roku swoje własne W(O)GW, czyli Wrocław Off Gallery Weekend. Jedno – oddolna samoorganizacja – jest zresztą reakcją na drugie – profesjonalizację.
Najwyraźniej zaczyna się we Wrocławiu, bo nic podobnego nie mogłoby się zacząć gdziekolwiek indziej.
Wrocław Off Gallery Weekend – pierwsza edycja imprezy skupionej na wrocławskim niezalu – reklamuje się motywem chwastów. Botaniczna metafora to nie tylko odwołanie do powojennych początków Wrocławia, ale także gra z postrzeganiem niezależnych inicjatyw jako potencjalnego zagrożenia dla życia mieszczańskiej, przewidywalnej kultury, ale i cennej alternatywy dla gentryfikacyjnych strategii miasta. Na bogactwo lokalnych złóż niezalu i „cudotwórstwa za grosik” wskazywała już Anna Markowska w Sztuce podręcznej Wrocławia – i nie inaczej rzecz ma się z WOGW. Na plakatach reklamujących imprezę nie ma logotypów hojnych sponsorów ani zaplecza medialnego, a wśród uczestników i uczestniczek brak prywatnego sektora galeryjnego czy sformalizowanych stowarzyszeń. Jerzy Kosałka, jeden z pomysłodawców imprezy, deklaruje, że jest to pierwszy na świecie bezbudżetowy artystyczny weekend. Nie wiem, czy pierwszy na świecie, ale najprawdopodobniej jedyny taki w tej części Europy. Wrocław niezależność traktuje śmiertelnie poważnie, a do polityki ma dystans – wszelkiej polityki, bo wszak smutna hibernacja Muzeum Współczesnego Wrocław to zasługa lokalnej Koalicji Obywatelskiej. Parafrazując Zbigniewa Gostomskiego, zaczyna się we Wrocławiu, bo nic podobnego nie mogłoby się zacząć gdziekolwiek indziej.
Wrocław niezależność traktuje śmiertelnie poważnie, a do polityki ma dystans – wszelkiej polityki, bo wszak smutna hibernacja Muzeum Współczesnego Wrocław to zasługa lokalnej Koalicji Obywatelskiej.
WOGW z powodzeniem można nazwać przeglądem sztuki w ekstremalnych, bo późnolistopadowych warunkach – na program złożyło się dziesięć lokalizacji rozsianych po całym Wrocławiu, od Grabiszyna po Karłowice. Niewiele jest tutaj typowych przestrzeni galeryjnych – tych wyczyszczonych z życia przestrzeni, o których podobno mieszka sztuka. Tu sztuka raczej zlewa się z nie-sztuką, to znaczy z życiem – udostępnione gościom zostają mieszkania i pracownie. Te ostatnie – w większości – o przesądzonej przyszłości, tak jak wykupiony już teren dawnej Drukarni Naukowej PWN na Lelewela czy Zakłady Hutmenu przy Grabiszyńskiej, w których króluje drobny biznes. Nieco więcej szczęścia miały osoby z Serwisu, przekształcając starą pracownię rowerową w galerio-pracownię, trójka artystów (Piotr Bzdęga, Magda Kanawka i Ignacy Oboz), która wynajęła piętro Pałacyku po PWST, Galeria Nicponiej osiadła na strychu pewnego budynku czy wreszcie sam Kosałka rezydujący w skromnej przestrzeni przy ul. Ruskiej. Jako, że potrzeba matką wynalazków – zasiedlić można także kiosk, tak jak zrobili to Yuriy Biley i Magdalena Kreis wraz z Nowym Złotym (dawniej Złoty Kiosk) lub windę w ikonicznym trzonoliniowcu (Galeria Winda). Ewentualnie na potrzeby weekendowej imprezy można znaleźć swoje miejsce w byłym kościele – tak jak Kościół Nihilistów wraz z wystawą w drewnianej ex-świątyni w Parku Szczytnickim. Tyle, że w przypadku tej grupy to bardziej świadoma, konceptualna zgrywa, niż pilna potrzeba posiadania siedziby.
Już z tej pobieżnie zarysowanej mapy wyłania się krajobraz zróżnicowanych zasobów i sposobów przetrwania w chwaściej kondycji. Choć miasto w końcu wygospodarowało podwórko przy Ruskiej na artystyczno-pracowniany hub, a lokalne BWA uruchomiło pilotażowy program wsparcia dla niezalu, to typowa dla Wrocławia „efemeryczność” nadal oznacza niepewność miejsc, w których pracują artyści i artystki. Niewiele trzeba, aby skłonić ich do opowieści o kosztach wynajmu i życia (zdecydowanie zbyt wysokich), przeprowadzkach w poszukiwaniu czegokolwiek do zasiedlenia (częstych) i okazjach do wystawienia się (nielicznych). Być może nieprzypadkowo w programie WOGW podkreślono, że prócz wystaw jest tu też miejsce dla performansów i spotkań towarzyskich w pracowniach – bo gdzieżby indziej. Dlatego też to warunki pracy w kulturze siłą rzeczy stały się jednym z najważniejszych tematów imprezy – od piątkowych performansów i wystawy Trybiki u Kosałki po niedzielny finisaż trzydniowego performansu w Hutmenie.
Nowym pracownikom i pracownicom Hutmentu rozdawano drelichy i wnikliwie pytano o ich przeszłość, co przełożyło się na bogaty zbiór fuch, którym oddają się ludzie związani z kulturą.
Twoje miejsce pracy świadczy o twojej kulturze – tak brzmiało jedno z haseł, które w epoce słusznie minionej wymalowano we wnętrzach jednej z hal produkcyjnych Hutmenu, gdy był on jeszcze prężnymi Zakładami Hutniczo-Przetwórczymi Metali Nieżelaznych. W internecie można jeszcze natrafić na jeden z odcinków Kroniki Filmowej, w którym Hutmen na Grabiszyńskiej reklamuje się jako „fabryka inna od wielu” – przodująca w dziedzinie humanizacji pracy, z licznymi fontannami i rzeźbami. Urokowi Hutmenu uległ nawet sam Ludwiński, który na początku lat 70. urządzał dla zakładu miniwystawy, niemal pół wieku przed tym, gdy hasło o kulturze wytrawiono na szpachli budowlanej i włączono do performensu w ramach WOGW. O ile wtedy chodziło o przestrzeganie zasad BHP, tak w nowszej rzeczywistości zdanie stało się niezwykle podatne na przechwycenie przez artystów. Sasza Baszynski, Mateusz Karbowiak, Sebastian Milewski i Jarosław Słomski wynajmują jedno z pomieszczeń byłego archiwum zakładu na swoją pracownię, którą na potrzeby WOGW przekształcili w Zakład Pracy Chronionej Hutmen S.A. – Dział Przetwórstwa Pierwiastków Rzadkich. Czwórka artystów potraktowała status zakładu całkiem poważnie – przez trzy dni trwała rekrutacja, prowadzono dokumentację i wykonywano obowiązki przynależne do nowopowołanych stanowisk. Nowym pracownikom i pracownicom rozdawano drelichy i wnikliwie pytano o ich przeszłość, co przełożyło się na bogaty zbiór fuch, którym oddają się ludzie związani z kulturą. Od prac remontowych i wywózek azbestu, poprzez opiekę nad psami i dziećmi, aż po zbiory owoców i prace pseudoplastyczne – co uroczyście zostało odczytane na finisażu. Brawurowo wykonany przez Słomskiego odczyt miał w sobie posmak prekarnego coming outu, wobec którego zagubieni mogli się poczuć tylko ci, których ścieżka kariery była szczęśliwie oczywista. Tłem dla tego trzydniowego performansu była konstrukcja ze znaleźnych przedmiotów w formie mini-fabryki, gdzie każdy z performerów miał swoje miejsce pracy, złożone z rupieci, narzędzi twórczych i mikro-rozrywek. Nie obyło się także bez nawiązania do architektury Hutmenu – charakterystycznych „zębów” autorstwa Jerzego Surmy, które znalazły się na szczycie betonowej konstrukcji. Z kolei na talerzyku podczas performansu wyeksponowano smakowite eklery, choć – niestety – zupełnie sztuczne i niejadalne. Dzisiaj sztuką się nie najesz.
U Kosałki zagościło Muzeum w podziemiu – anonimowa patainstytucja powołana przed kilkoma miesiącami w reakcji na coś, co można nazwać wrocławskim kryzysem instytucjonalnym.
Z podobnej perspektywy – robotnic i robotników sztuki – można czytać program wystawienniczo-performatywny, który odbył się w Galerii u Kosałki. W skromnej galerio-pracowni przy ul. Ruskiej zagościło Muzeum w podziemiu – anonimowa patainstytucja powołana przed kilkoma miesiącami w reakcji na coś, co można nazwać lokalnym kryzysem instytucjonalnym. MWP zainaugurowało swoją działalność jeszcze w lutym tego roku, przy okazji wystawy Tego nie zobaczysz w muzeum, gdy u Kosałki pokazano cykl fotografii Marioli Przyjemskiej, czyli próbę odpowiedzi na pytanie, co kryje się pod Chrystusowym perizonium. To właśnie te fotografie stały się zarzewiem konfliktu pomiędzy Przyjemską a władzami Muzeum Współczesnego Wrocław, gdzie miała zostać przeniesiona wystawa Przyjemskiej z Zachęty – Konsumpcja, konstrukcja i melancholia. Do przeniesienia nie doszło, a problematyczny cykl wystawiono właśnie u Kosałki. Być może właśnie dlatego w galerii byłego członka Luxusu na małym stoliczku stoi ceramiczny model budynku MWW (autorstwa Krzysztofa Wałaszka).
Dla Muzeum w podziemiu przypadek aktualnego letargu MWW to jednak tylko symptom znacznie większego problemu. Jak podkreśla grupa, fakt instytucji przejmowanych w ramach wojny kulturowej czy niesatysfakcjonujących procedur formalno-prawnych to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Poważniejszym i powszechniejszym problemem jest systemowa alienacja robotnika kultury od jego pracy, niezależnie od ideologicznych deklaracji władz instytucji: wyzysk ekonomiczny, przemoc ukryta w strukturach i hierarchiach czy nawet praca poza nawiasem zasad BHP. Składkowa wystawa w ramach WOGW przyglądała się tytułowym trybikom – czyli osobom, które umożliwiają działanie pola sztuki, w tym także pracownicom i pracownikom technicznym i „umysłowym”. Dlatego też na wystawie znalazła się Praca dwóch ludzi, wykonywana przez jednego (Bartek Buczek i Dominik Ritszel), jak i legendarna już Poziomica Łukasza Surowca – praca z czasów, gdy poznańską Miejską Galerią Arsenał zarządzał Piotr Bernatowicz. W 2014 roku pomysł na zrównanie pensji wszystkich pracowników i pracownic galerii został storpedowany, ale nie powinno być to czytane jako jeszcze jeden kamyk do ogródka Bernatowicza, skoro drastyczne rozwarstwienie wynagrodzeń jest aktualnym problemem wszystkich instytucji, niezależnie od politycznych afiliacji. Liliana Zeic w Kadzidłach dla instytucji, które złamały mi serce obok „przejętych” Zachęty, CSW Zamek Ujazdowski i Muzeum Sztuki wymienia jednym tchem także i galerie zapomniane (przeoczone?) przez komentatorów politycznego życia w sztuce – wrocławskie MWW i CSW Znaki Czasu w Toruniu. Natomiast w inspirowanych Akademią Ruchu Potknięciach Irmina Rusicka potyka się przed szacownymi gmachami. O ile zagadkowe potknięcia z 1977 roku „zmuszały biernych ulicznych obserwatorów do reakcji”, tak powtórzenie tego gestu przed instytucjami kultury jest raczej pytaniem o to, na ile przyjęła się praktyka biernego „przeczekania” kadencji dyrektorów i dyrektorek w nadziei na lepszą, odgórną zmianę. Można także – tropem Iwony Ogrodzkiej – przeprosić za podjęcie studiów na ASP (czy w ogóle zajęcie się sztuką), tak jak zrobiła to w viralowym wideo Studentka ASP przeprasza (2015), również pokazanym na Trybikach. Reakcja internautów i internautek na przestrzeni lat pokazała, że przeprosiny nadal są społecznie pożądane.
Jednak Trybiki to także program performatywny – od karaoke ze smutnymi piosenkami Jagody Dobeckiej, Okruszków władzy Basi Gryki i Macieja Kryńskiego po Chwilówkę Tomasza Opani, w której wziąć mógł udział każdy. Podobno Chwilówka rozciągnęła chwilę do granic wytrzymałości (cena inkluzywności?), ale najciekawszym momentem był performans Antka Michnika, który przygotował coś o samoeksploatacji w oparach artyzolu i wiecznym niedoczasie. Michnik wyperformował tekst bliski sercu wielu zgromadzonych – coś na granicy żartobliwego lamentu i brawurowej facebookowej użalki, o czym można powiedzieć: perfect timing. Bowiem tego dnia na ustach wielu robotników i robotnic kultury była Ustawa o Zawodzie Artysty i nowa, tymczasowa ministra kultury. Dlatego też obok Michnikowego performansu wybrzmiał także jego autorski mini-warsztat z narzekających chórów świata. Ku uciesze zgromadzonych warsztat szybko zainicjowano i jeszcze szybciej zakończono, pozostawiając apetyt na więcej. Dlatego też wkrótce jeden z postulatów z warsztatu, a mianowicie „Szroniak na Ministra Kultury” z inicjatywy Irminy Rusickiej został wyświetlony na oknach piętra trzonoliniowca. Oczywiście obok innych mniej lub bardziej żartobliwych postulatów i haseł zgłaszanych przez domofon Galerii Winda.
Pomimo licznego uczestnictwa pedagogów i pedagożek wrocławskiego ASP w Pejzażu malarstwa polskiego w Zachęcie – młodym najwyraźniej bliższe są patainstytucje niż patoinstytucje.
Być może to optymistyczny (choć paradoksalny) znak czasów, że wrocławscy artyści i artystki chętniej widzą się jako robotników w granatowych drelichach i rozpoznają się w figurze samoeksploatującego się prekariatu. Pomimo licznego uczestnictwa pedagogów i pedagożek wrocławskiego ASP w Pejzażu malarstwa polskiego w Zachęcie – młodym najwyraźniej bliższe są patainstytucje niż patoinstytucje. „Cudotwórstwo za grosik” WOGW to potęga samoorganizacji na własnych warunkach. Dobrze pokazuje to przykład trashowo-sakralnego Kościoła Nihilistów (być może najbardziej znanej wrocławskiej grupy, oczywiście zaraz po Luxusie) i Galerii Nicponiej, która również postawiła na motyw pracy – tym razem ukazując kulisy powstawania wystawy na serwisie OnlyFans. Tym samym pewna historia zatoczyła koło – gest odwoływał się do pierwotnego pomysłu na tę platformę, zanim stała się jednym z najpopularniejszych serwisów 18+; najpierw była to przestrzeń dla nieskrępowanej kreatywności, nie tylko tej związanej z praca seksualną i extreme body artem. Jak się okazuje, OnlyFans i inne tego typy platformy stają się coraz popularniejszymi miejscami, w których bez problemu można pokazać sztukę (i sprzedawać bilety na wystawy). Taką, na którą alergicznie reagują nie tylko algorytmy social mediów, ale i międzynarodówka obrońców moralności.
W niezalowym pejzażu Wrocławia warto też zaznaczyć obecność galerio-pracowni Serwis, która to inicjatywa ostatnio przekształciła się oficjalnie w nonprofitowe stowarzyszenie, zdradzając ambicje funkcjonowania w nieco bardziej stabilnych warunkach. W Serwisie pokazano Jak powstają jeziora, poplenerową wystawę Kolektywu Zbiór (Katarzyna Banasiak, Iga Bujarkiewicz, Zuzanna Chęcińska, Kinga Gralak, Justyna Kazanecka, Zuzanna Kliniewska, Jan Kowalski, Kacper Wiatrak). Artystki i artyści (i przy okazji grupa tworząca Serwis) postawili na oniryczną opowieść o tym, co zostaje w nich po zderzeniu z naturą poddawaną głębokim przekształceniom – w zupełnie bezpretensjonalny sposób, bez napinki na dyskursy nieco męczącej eko-sztuki. Mówiąc o samoorganizacji, nie sposób też pominąć Nowego Złotego, który od 2019 regularnie animuje kiosk zamieniony w galerię sztuki – niezależnie od warunków pogodowych i okoliczności festiwalowych. W ramach WOGW pokazano tam wystawę Olgi Dyjak Hak na suma – subtelną wystawę z całą ścianą ostrych haczyków wędkarskich i rozmytymi powidokami dzieciństwa. Młoda artystka pisze: „Obserwuję świat, do którego nie zostałam zaproszona. Uczę się udawać zainteresowanie, próbuję zwrócić na siebie uwagę. Od zawsze jestem małą wędkarką, od zawsze szukam dużego wędkarza”.
Duzi wędkarze są zawsze punktem odniesienia dla małych wędkarek – a samo WOGW powstało właśnie w reakcji na dużych arcykulturalnych wędkarzy.
Choć słowa Dyjak nie powstały z okazji samego WOGW, to towarzyszyły podczas całej mojej późnolistopadowej wycieczki do Wrocławia. Naprzemiennie z „twoje miejsce pracy świadczy o twojej kulturze”. Duzi wędkarze są zawsze punktem odniesienia dla małych wędkarek – tyle że nie zawsze pozytywnym, zwłaszcza w polu sztuki. Wszak samo WOGW powstało właśnie w reakcji na dużych arcykulturalnych wędkarzy, a z obserwacji świata, do którego nie ma się wstępu – wziął się ortodoksyjny stosunek do niezależności. I bardzo dobrze, bo Wrocław postawił na swój największy zasób – inicjatywy powstające wśród chwastów, które wyrastają mimo regularnego pielenia ogródków kultury.
Z perspektywy Warszawy ciężko tego wszystkiego nie romantyzować. A jednak warto, skoro w stolicy niezależność rozumie się przede wszystkim jako atrakcyjne opakowanie dla rynku. We Wrocławiu niezależność wciąż nie jest kapitałem, który ma sprawić, że WOGW stanie się WrGW. Tu stawka jest zupełnie inna: lepsza sfera publiczna. I to właśnie zaczyna się we Wrocławiu, bo nie mogłoby się zacząć gdzie indziej.
Aleksy Wójtowicz – krytyk i historyk sztuki, redaktor „Magazynu Szum”, researcher i okazjonalnie kurator. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Dialogu”, „Widoku”, „MiejMiejsce” i oko.press. Zajmuje się głównie sztuką współczesną z perspektywy socjologicznej i visual culture, historią pola sztuki po 1989 roku w Polsce, związkami polityki i sztuki oraz tzw. zwrotem konserwatywnym.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Czas trwania
- 24–26.11.2023
- Strona internetowa
- www.instagram.com/wroclawoffgalleryweekend/
- Indeks
- Agata Żychlińska Aleksy Wójtowicz Antoni Michnik Barbara Gryka Bartek Buczek Dominik Ritszel Galeria Nicponiej Galeria u Agatki Galeria Winda Iga Bujarkiewicz Ignacy Oboz Irmina Rusicka Iwona Ogrodzka Jagoda Dobecka Jan Kowalski Jarosław Słomski Jerzy Kosałka Justyna Baśnik Justyna Kazanecka Kacper Wiatrak Kama Sokolnicka Karolina Kubik Katarzyna Banasiak Kinga Gralak Kościół Nihilistów Krzysztof Wałaszek Liliana Zeic Łukasz Surowiec Maciej Kryński Magdalena Kanawka Magdalena Kreis Mateusz Karbowiak Muzeum w podziemiu Nikita Krzyżanowska Nowy Złoty Olga Dyjak Paweł Szroniak Piotr Bzdęga Sasza Baszynski Sebastian Milewski SERWIS – Galeria Pracownia Tomasz Opania Wrocław Off Gallery Weekend Yuriy Biley Zbigniew Libera Zuzanna Chęcińska Zuzanna Kliniewska