Boomerska wystawa klasy B. „Wzgórza mają oczy” w HOS gallery
Wierzcie lub nie, ale w swoim relatywnie krótkim życiu nigdy dotąd nie widziałem filmu Wzgórza mają oczy Wesa Cravena z 1977 roku. Jakoś tak wyszło, że ominęły mnie młodzieńcze maratony amerykańskich horrorów klasy B, slasherów suto zakrapianych keczupem, do których zagryza się popcorn z mikrofali. Pamiętam za to doskonale nastoletnią fascynację postacią Janka Kozy, który, jak trafnie opisał to Marceli Szpak, „wyciąga na światło dzienne ludzi, którymi nikt się nie interesuje, którzy nikogo nie obchodzą, którzy nigdy nie opowiadają swoich historii, bo nie wierzą, że mają coś do opowiedzenia”. Na początku lat 00. Koza z uporem maniaka zaludniał swoje nowelki i animacje zastępem drobnych ciułaczy, napakowanego dresiwa i małomiasteczkowych heroin – i to w czasach, gdy przyczynek do ludowej historii Polski w kulturze popularnej pisał Okil Khamidov sagą rodu Kiepskich. Wyobraźcie lepszy zestaw wstydliwych przyjemności niż komiksowi nieudacznicy, serial o dysfunkcyjnej rodzinie homo sovieticusów czy wreszcie legendarny slasher o plemieniu wyrzutków-kanibali, którzy zarzynają sytych mieszczuchów. Ciężko o lepszą zabawę, niż wywołać wszystkie te duchy za jednym zarazem, i to w bezpiecznej przestrzeni galerii, przestrzegając, że wzgórza znów mają oczy. Tyle że Wzgórza mają oczy – wystawa otwarta w warszawskiej galerii HOS – miała tylko przywołać Cravena, ale nie Kozę ani Khamidova. Miała być późnowakacyjnym guilty pleasure w obliczu społeczeństwa, które jest niemiłe. Coś jednak poszło nie tak, zupełnie jak wycieczka rodziny Carterów do Kalifornii z tytułowego slashera. Tym razem w rolach głównych Bolesław Chromry, Rafał Dominik i Magdalena Sawicka.
„Życie jest horrorem klasy B wypożyczonym na DVD. Filmem, który w każdym momencie można wyłączyć i schować płytę do pudełka. Ale zawartości głowy nie tak łatwo się pozbyć. Należy się z nią oswoić”, czytamy w tekście kuratorskim. Co zatem należy oswoić w tym życiu, podobnym do horroru klasy B? Jak mówią artyści – okołopandemiczną, preapokaliptyczną wizję niemiłego społeczeństwa, które (jeszcze!) nie może kupić broni w Żabce. Ma ono nabrzmiałe wkurwieniem „twarze, które nie mają wyrazu”, spękane od anabolików mięśnie w asyście ścian, które mają uszy. Oswoić, to znaczy sięgnąć po narzędzia z zakresu sztuki, spetryfikować i okiełznać, tak jak swego czasu wierzono w ciemnych jaskiniach rysując zwierza ochrą. Zaczyna się niewinnie, od powitania i zapewnienia w jednym, że jest to miejsce bezpieczne, działające na zasadach eksterytorialnych, bowiem wystawy sztuki to przestrzenie zawieszonych praw moralnych, w których można kiełznać demony przerażających typów ludowych. Wnętrza galerii zaludniają widoki „zwierzów” – policjantów, napęczniałych archetypicznych pieniaczy, herosów naprężających muskulaturę i półboginek-dresiar mogących zdmuchnąć trzech hipsterów za jednym zamachem. Formalnie dostajemy mieszankę z pogranicza quasi-realistycznej ilustracji (Sawicka), minimalistycznego komiksu (Chromry) i designer toys (Dominik), składającą się na wyraźnie rozrywkowy repertuar, w której uliczna groza sprowadzona zostaje do karykatury. Dodatkowo w prostokątnych płótnach Chromrego pamiętliwi mogą odnaleźć dalekie echa wczesnego Maciejowskiego, gdzie przeciętnym wizerunkom Polaków towarzyszą ich wypowiedzi, dookreślające typ trofeum – prawicowego polityka, przylizanego lowelasa, husarza w masce z polską flagą i ojca-przedzawałowca. Tyle że o ile Maciejowski brał te 20 lat temu na warsztat język mediów, który dopisywał znaczenia reprodukowanym wizerunkom codzienności, tak Chromry kaligrafuje słowa „z ludu”, przeciętne cele i statementy w życiu. Schematyczność działa tylko w kilku przypadkach i są to wyłącznie „obrazy pisane” – przede wszystkim Piramida potrzeb i różowe ALE. Na pocieszenie dodam, że nawet legendarny David Shrigley, którego jest sporo w Chromrym, ma w swojej nadprodukcji słabe momenty – gorzej, że Wzgórza są utkane ze zdecydowanie słabszych momentów naszego rysownika.
Przegląd typów heroicznych serwuje nam także Rafał Dominik, który od lat poleruje szerokopierśnie i zadziaste postaci o proporcjach na granicy klasistowskiej karykatury tępej siły i pierwotnego erotyzmu. Jest to bardzo wyraźny motyw w modelach 3D prezentowanych w pokazie slajdów towarzyszącym wystawie. Dominik ukazuje tam imaginarium współczesnej ludowości: z każdym naderwanym wachlarzem sztucznej rzęsy i rozpadającą się niby-neandertalską twarzą prezentuje egzotyczne osobliwości, na które można patrzeć bez cienia zagrożenia. Są raczej zbiorem „fascynujących” typów i typiar, przerysowanych „dzikich” – co prawda korzystających z dorobku cywilizacyjnego, ale w jakiś pokraczny, nienormalny sposób. W szarych mikro-totemach ustawionych na postumentach, którym blisko do winylowych designer toys, orientalizm Dominika zahacza już o to, co stało się klasyką w krytycznej analizie spojrzeń na Innych – fascynacją elit „pierwotną” seksualnością i brutalnością, która epatują maleńkie figurki w otoczeniu „starożytnych” artefaktów. W życzliwym odczytaniu można w nich znaleźć dalekie odniesienie do monumentalnego dorobku norweskiego twórcy Gustava Vigelanda i jego parku rzeźb. W interpretacji, która najmłodszemu z rodu Dominików przypisuje raczej konsekwencję w konstruowaniu Innego na kanwie wyobrażeń o podmiotach wymykających się klasośredniowemu wzorcowi, to raczej ponowienie zachwytów nad „pierwotną” siłą drzemiącą w akrobatycznych detalach hinduskich świątyń. Mamy boginki i herosów w skali mikro, raczej nagich lub skąpo ubranych, którym można do woli się przyglądać, kolekcjonować niczym zminiaturyzowane modele à la Takashi Murakami. Jest jeszcze Magdalena Sawicka, która przemyca do Wzgórz grupy policjantów egzorcyzmowanych żartobliwymi naszywkami na mundurach i kobiety, które oswajają węże całując je w gadzie pyski. I choć pod względem artystycznym jest to propozycja wyjątkowo wtórna, ponawiająca niezbyt szczęśliwe trendy na rynku polskiej realistycznej ilustracji, tak jest ona najmniej obarczona orientalizmem. Oczu, zgodnie z obietnicą tytułu, na wystawie jest dostatek, jednak – jeśli wierzyć w moc sztuki – wszystkie demony mogące wystraszyć szacowną publiczność zostały schwytane i wystawione w tym cyrku polskich osobliwości. Gdzieniegdzie znać jeszcze rękę Chromrego, który na ścianach kreśli iksdeki, jak i potwierdzenie, że cała trójka świetnie się bawi i lubi swoje towarzystwo. I gdybym nie spełnił swojego obowiązku krytyka, który polega także na tym, zapoznać się z tekstem kultury cytowanym na wystawie, tak wyszedłbym z obrazem słabej wystawy, którą można odhaczyć jako jedną z wielu innych słabych wystaw. One po prostu muszą istnieć, aby wystawy dobre mieniły się na ich tle bardzo jasnym blaskiem. Ale na nieszczęście tej trójki Cravenowe Wzgórza mają oczy wreszcie obejrzałem, bo przecież tam właśnie leży klucz interpretacyjny tej hecy.
Wzgórza mają oczy to film niewątpliwie polityczny, bowiem w tle krwawej jatki z wieńczącym ją pyrrusowym zwycięstwem znajdziemy motyw wyjaśniający skąd właściwie pojawiają się wzgórza, które patrzą. A patrzy zombie-proletariat skonstruowany według najbardziej stereotypowych amerykańskich klisz, rzucony na ostępy atomowej pustyni.
Część krytyków (m.in. Jon Towlson, Mark Bernard, Robin Wood czy Kim Nicolini[1]) uznaje to wczesne dzieło Cravena za horror z nurtu progresywnego. Jakkolwiek brzmi to dziwnie w kontekście krwawej jatki na pustyni, tak relatywnie lekka i rozrywkowa forma slashera była sprytną pułapką zastawioną na widza. Żerując na przyzwyczajeniach, każe kibicować czyściochom z campera w nierównym pojedynku z plemieniem degeneratów-kanibali do momentu, w którym fabuła zmusza ich do walki obronnej przy użyciu równie barbarzyńskich metod. Przypomnijmy, że Wzgórza wyszły pod koniec lat 70., gdy w Stanach Zjednoczonych zaczęła się rozpętywać na dobre wojna kulturowa, a dogorywający amerykański sen musiał mierzyć się z klęską w Wietnamie i niedającą się okiełznać rewolucją seksualną. Wróg dybiący na „duszę Amerykanów” czaił się wszędzie – w postaci mniejszości domagających się swoich praw, czy też wszędobylskich komunistycznych agentów demoralizujących młodzież pacyfizmem i świerszczykami. Okoliczności powstania Wzgórz wydawać by się mogły atrakcyjnym powodem, aby wprowadzić ich powidok na współczesną, polską wystawę. Rzecz w tym, że Craven – reżyser o proletariackich korzeniach, wychowany w ultrareligijnej rodzinie baptystów – sięgnął po obraz zwulgaryzowanej walki klasowej w konkretnym celu, stawiając pytanie o współudział „dobrych obywateli” w konstruowaniu Innego jako źródła zagrożenia. Kreśleni grubą kreską Carterowie – emerytowany glina, bogobojna matka i ich dorosłe dzieci – ruszają na pustynię camperem, gdzie czeka ich pewna śmierć ze strony plemienia Jowiszowego. Wszelkie cywilizowane metody unieszkodliwienia rozwścieczonych kanibali-wyrzutków zawodzą, a jedyną linią obrony jest przekroczenie nawyków dobrych obywateli – zwabienie wroga trupem matki, zatłuczenie na śmierć czy poszczucie na niego psa. Jest to film niewątpliwie polityczny, bowiem w tle tej krwawej jatki z wieńczącym ją pyrrusowym zwycięstwem znajdziemy motyw wyjaśniający skąd właściwie pojawiają się wzgórza, które patrzą. A patrzy zombie-proletariat skonstruowany według najbardziej stereotypowych amerykańskich klisz, rzucony na ostępy atomowej pustyni. Mówiąc w skrócie, jest to przypomnienie historii o konstruowaniu wspólnoty, w której wykluczenie doby Wielkiego Kryzysu pociągnęło za sobą dalsze domykanie granic „dobrych obywateli”, sukcesywnie spychając wyrzutków na margines i wydzielając strefy starte z powierzchni map. Pojawienie się na tych niegościnnych ziemiach campera z czyściochami powoduje serię wypadków, w których jeńców się nie bierze. Ich się zjada z głodu. Wielkość Cravena w konstruowaniu tego wówczas szokującego obrazu polegała m.in. na rozbiciu klasycznego podziału na terror (dotyczący niepewności własnego istnienia) i horror (zagrożenia wobec tych, z którymi sympatyzujemy)[2] – w końcu zaatakowani z ekranu widzowie byli bardziej podobni Carterom, niż kanibalom, a oglądany rozwój wypadków sugerował, że powrót ocalałych do „cywilizacji” może być już właściwie niemożliwy. Choć Cravenowskie Wzgórza nie zawierają bezpośrednich odniesień do Wietnamu, tak ciężko ten film (podobnie jak inne slashery tej epoki) czytać bez kontekstu rozpadu osobowości ocalałych, „cywilizowanych” intruzów, którzy wracają do domów z bagażem w postaci PTSD. Natomiast reżyser konstruując samych mieszkańców wzgórz, nadał im cechy, których nie da się przyporządkować do figur zombie, duchów, wampirów, wilkołaków ani demonów – są przede wszystkim ucieleśnieniem krwawej klasowej zemsty. Nade wszystko są ludźmi, choć pozbawionymi przez społeczeństwo podmiotowości. Parafrazując pewne słowa sprzed kilkunastu wieków – nazywamy rzeczami niezwykłymi (mirabilia) te zjawiska, które wymykają się naszemu poznaniu, mimo że wynikają z historii przemian społecznych. Część kanonicznych horrorów zasadza się właśnie na ożywianiu tych całkiem realnych niezwykłości, umiejętnie wrzucając je w kontekst realiów, w ramach których mają działać. To znaczy, skutecznie straszyć. I dobrze to widać w przykładach filmów z ostatnich kilku lat – od Us Jordana Peele’a, poprzez Jokera Todda Phillipsa czy Parasite Joon-ho Bonga. Wywołać ducha Cravena w galerii HOS było łatwo, jednak przejdźmy teraz do tego, czyje oczy mają wzgórza u Chromrego, Dominika i Sawickiej. I właściwie kto na kogo patrzy.
Oczu na tej wystawie jest, jak już pisałem, pod dostatkiem. Na potencjalnych kanibali w postaci archetypowych Januszy, Grażyn, Sebiksów i Karyn patrzą i Chromry, i Dominik. Sawicka dorzuca gliniarzy, nieco zmiękczając jednoznacznie klasistowski wydźwięk wystawy. Jednak te dwa niewątpliwie męskie spojrzenia formatują wystawę, w której artyści, jak sami piszą „nie kontestują sytuacji ani zachowań. Nie chcą oceniać ani komentować. Ich wkładem jest krojenie społecznego torta. A nawet tortu. I nakładanie go na spodeczki, bo przecież wszyscy tkwimy w jednym po uszy. W horrorze”. Widać, że ta trójka zna klasyk sprzed półwiecza, bowiem wrzuca w wystawę sporo odniesień do motywów wykorzystanych przez Cravena, jednak zdaje się, że najwyraźniej umknęło im najważniejsze. Mam na myśli sedno tego, o czym ten film był i co właściwie decyduje o jego niekwestionowanej pozycji w amerykańskiej kinematografii. Dla przypomnienia – nie, nie był to groteskowy wygląd plemienia Jowiszowego.
Warszawska wystawa dotyczy wyłącznie spojrzenia na zdziczałą populację niebezpiecznych typów w dresach i tipsach, którą można trochę przegiąć, trochę przeskalować i zaprosić wielkomiejską publikę do śmieszków o Polsce B, C i D.
Przed laty byłem świadkiem, jak na pewnym forum jeden z użytkowników wpadł w małpi szał, gdy jeden z jego rozmówców w wątku o Trainspotting napisał, że najlepszą sceną z całego filmu była ta z brudnym prześcieradłem. I jak wtedy trochę śmieszkowałem z tej gównoburzy, tak teraz czuję się trochę jakby Chromry i Dominik stwierdzili, że najważniejszym motywem ze Wzgórz byli obleśni kanibale. Bo warszawska wystawa dotyczy wyłącznie spojrzenia na zdziczałą populację niebezpiecznych typów w dresach i tipsach, którą można trochę przegiąć, trochę przeskalować i zaprosić wielkomiejską publikę do śmieszków o Polsce B, C i D. Można (a nawet trzeba) zaprosić podobnych sobie do konsumpcji na spodeczkach tortu o smaku beki z niemiłego społeczeństwa, który serwuje nam galeria HOS rękami artystów. Nie jest to spojrzenie znane z Khamidova ani Kozy, ani tym bardziej Masłowskiej – którzy w kreśleniu perypetii o umiarkowanie szczęśliwym przebiegu nadają swoim bohaterom podmiotowość i strzępki sprawczości wymieszanej z płonnymi nadziejami. Poza tytułem nie ma niczego z Cravena, który w kuriozalnym spektaklu na węże, siekiery i sztylety upchał całkiem realną grozę rozwarstwienia społecznego. Jest natomiast instrumentalizująca ludomania wymieszana z całą paletą orientalizacji i to w formie wystawy, która jeszcze kilka lat temu z powodzeniem mogłaby na polskiej scenie przejść jako nieszkodliwe jajcowanie. Dziś już pytanie o to kto, na kogo patrzy i komu jeszcze uchodzi kroić torcik z dystansu własnego przywileju nie jest odosobnione. Nie wystarczy rzucić, że społeczeństwo jest niemiłe i jest jakoś niekomfortowo, bez refleksji nad czynnikami, które podsycają realne wkurwienie. Nie wystarczy wrzucić na środek wystawy apokaliptycznego obrazu, w którym diabły smagają różnorakie golasy w ramach moralizatorskiej wkładki o posmaku wanitatywnym. Nie wystarczy dodać, że nikt tutaj niczego nie ocenia, a podobieństwo do osób lub zdarzeń jest przypadkowe. Ostatnio Wojciech Szymański pytał o powody, dla których powstają wystawy o fantazmacie Roma. Do tego pytania „po co” się niejako podłączam, bo w przypadku Wzgórz AD 2021 absolutnie nie wiem, dlaczego relatywnie młodzi twórcy, i to raczej śledzący na bieżąco aktualności, konstruują wzorcowo boomerską wystawę, zrodzoną wprost z eliciarskiej wrażliwości libkiem podszytej. Takiej wprost z Soku Z Buraka i memów z pińcetplusowymi nosaczami. I robią to totalnie na poważnie, udając, że śmieszkują.
[1] https://www.counterpunch.org/2015/09/02/remembering-wes-craven/
[2] „Terror to obawa przed tym, że krzywda dotknie nas samych. Horror natomiast to emocja powodowana przewidywaniem, że krzywda może być wyrządzona tym, dla których żywimy sympatię”. Cyt. za: M. Kuna, Estetyczna charakterystyka podgatunków grozy, „Estetyka i Krytyka” 7/8(2/2004-1/2005), s. 179.
Aleksy Wójtowicz – krytyk i historyk sztuki, redaktor „Magazynu Szum”, researcher i okazjonalnie kurator. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Dialogu”, „Widoku”, „MiejMiejsce” i oko.press. Zajmuje się głównie sztuką współczesną z perspektywy socjologicznej i visual culture, historią pola sztuki po 1989 roku w Polsce, związkami polityki i sztuki oraz tzw. zwrotem konserwatywnym.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Bolesław Chromry, Rafał Dominik, Magda Sawicka
- Wystawa
- Wzgórza mają oczy
- Miejsce
- HOS gallery, Warszawa
- Czas trwania
- 26.08-18.09.2021
- Osoba kuratorska
- Katarzyna Piskorz
- Fotografie
- dzięki uprzejmości HOS gallery
- Strona internetowa
- hosgallery.pl