Zbyt dużo na raz. „Zmiennokształtność. Eisenstein jako metoda” w Muzeum Sztuki
Łódzkie Muzeum Sztuki daje nam wystawę rocznicową, która jednakże pomyślana jest tak, aby nie popaść z nudną formułę „akademii ku czci”. Oto bowiem w tym roku wypada okrągła rocznica zarówno urodzin (1898), jak i śmierci (1948) wybitnego rosyjskiego reżysera Siergieja Eisensteina, twórcy metody montażu asocjacyjnego, autora kanonicznych dzieł sztuki zaangażowanej, Pancernika Potiomkina (1925) i Października (1927). Artysty niezwykle inspirującego dla współczesnych, który odcisnął niezatarty ślad na awangardzie nie tylko w filmie, lecz także w sztukach wizualnych. Zatem stawka jest bardzo wysoka. A nie bez znaczenia wydaje mi się także fakt, że rocznicę Eisensteina celebruje w Muzeum Aleksandra Jach, kuratorka jednocześnie rzeczowa i otwarta na inspiracje teoretyczne, współautorka zeszłorocznego Superorganizmu, moim zdaniem obok Montaży najlepszej wystawy obchodów Stulecia Awangardy.
Tytuł wystawy przykuwa uwagę: Zmiennokształtność. Ale to podtytuł prawdziwie intryguje: Eisenstein jako metoda. Trzeba przyznać, że pomysł na ekspozycję był wyborny i, mówiąc szczerze, nie wyobrażam sobie, jak lepiej można ukazać znaną postać w nowy, odświeżający sposób.
Oczekiwania były więc duże. Konfrontacja z wystawą przynosi jednak ciążący nad całością dysonans. Koncepcja – tak jak przyzwyczaiła nas Aleksandra Jach – ambitna, odważna, wręcz wizjonerska, a na pewno taka, której widz pozwoliłby się porwać. Tymczasem wykonanie w moim odczuciu nie nadąża za wizją. Ekspozycja dysponuje dużą przestrzenią i bogatym zbiorem ciekawie zróżnicowanych prac, więc to nie skromne środki czy strona wykonawcza stanowią tu problem. Mam raczej na myśli jakiś wszechobecny rozziew między rozmachem brawurowo wprowadzanych idei i kategorii teoretycznych a poszczególnymi obiektami, do których te są przykładane. W tym właśnie problem: komentarz teoretyczny tworzy zestaw zajmujących tekstów, a prace: filmy, instalacje, rysunki, to najczęściej doskonałe dzieła sztuki. Jedno rozmija się jednak z drugim.
Tytuł wystawy przykuwa uwagę: Zmiennokształtność. Ale to podtytuł prawdziwie intryguje: Eisenstein jako metoda. Trzeba przyznać, że pomysł na ekspozycję był wyborny i, mówiąc szczerze, nie wyobrażam sobie, jak lepiej można ukazać znaną postać w nowy, odświeżający sposób. Wyjaśniam: pamiętając, że Eisenstein był także teoretykiem filmu, słowo-klucz do jego dzieła (owa „zmiennokształtność”) zostało zaczerpnięte z jego pism. „Zmiennokształtność to siła przekreślająca granice pomiędzy myśleniem i działaniem, tworzeniem i destrukcją, organizmami i materią, życiem i śmiercią” – objaśnia kuratorka. Sam „[a]rtysta eksplorował potencjał metamorfozy”, a w swej nieukończonej książce pt. Metoda(1932–1948) zachęcał do „myślenia poprzez zmiany”.
Zbiór jest niezwykle ciekawy i inwencyjny: od Eisensteina do Franciszki Themerson, do sztuki meksykańskiej, do Marcela Broodthaersa, do Władysława Hasiora, do… tę listę mógłbym ciągnąć, ale to bez znaczenia. Preposteryjne odnoszenie wszystkich do wszystkich przywołuje na myśl stary argument krytyków postmodernizmu (do których się nie zaliczam): anything goes – wszystko ujdzie.
Wynikają z tego dwa wyrafinowane intelektualnie zabiegi. Pierwszy to wydobycie terminu zaczerpniętego od reżysera i uczynienie zeń kategorii teoretycznej: konkretnej, bo zakorzenionej w jego pisarstwie, i zarazem bardzo pojemnej, pozwalającej objąć poważne obszary dzieła autora Października. Drugi zabieg wynika z sygnalizowanego przekraczania granic. Wychodząc od „zmiennokształtności”, wystawa prowadzi nas ku lekturze sztuki łączącej przeszłość z przyszłością. Innymi słowy, prócz filmów Eisensteina otrzymujemy dzieła artystów, którzy mogli go inspirować i którzy „podążają” jego śladem, aż po tych zupełnie współczesnych. O podążaniu piszę w cudzysłowie, gdyż – jak można się domyślić – stawką tego projektu nie jest śledzenie intencji ani wpływów jednych na drugich. Poruszamy się raczej w trybie lektury preposteryjnej (przed- / po-), w której chodzi o swobodną wymianę znaczeń ponad granicami wytyczanymi przez historyczno-artystyczne konteksty.
Całość zorganizowana jest według pomniejszych słów-kategorii. Są to: Linia, która opisuje zarówno stan, jak i zmianę, „stwarza wrażenie ruchu, »ożywia« obiekty i przyrodę”; Zwierzę, pojęcie stawiające problemy przemiany (człowieka w zwierzę właśnie), afirmacji przed-racjonalności, wyzwolenia z więzów biologicznych i społecznych; Maska, czyli przepastne zagadnienie identyfikacji, tożsamości, twarzy; dalej Ogień i jego kulturowe konotacje – „symbol stawania się”, „bezkształtność ekstazy”, „przejście od życia do śmierci i od śmierci do życia”; Protoplazma, przywodząca – krótko mówiąc – prawa przyrody i biologicznej percepcji zjawisk; Powrót do łona matki, który „ma związek z związek z powrotem do niezróżnicowanego stanu, kiedy stanowi się część większej całości”. A między nimi jeszcze Ekstaza i Śmierć, pominę jednak ich wykładnię w tym zwięzłym, a i tak nazbyt długim przeglądzie.
Zmiennokształtność, która chce uczynić z Eisensteina metodę to, ciągle mam takie wrażenie, bardzo dobry koncept, który jednak nie sprawdza się w praktyce. Zbyt dużo na raz. Szkoda, bo gdyby chcieć powiedzieć o połowę mniej, nadal byłoby to dużo, nadal byłoby inspirujące, a być może eksponaty potrafiłyby to udźwignąć.
Jakiż to szczelny pancerz teorii! Jakaż obszerna siatka subkategorii! Ileż wielokierunkowych splotów z impulsami płynącymi z humanistyki! Znajdujemy tu umocowanie w Eisensteinie (bo słowa-klucze zasadniczo krążą wokół jego myśli) ale instynktownie można wyczuć, że jesteśmy też blisko zbyt obszernych obszarów humanistyki, bo dotykamy zarówno tej postmodernistycznej , jak i posthumanistycznej.Tu akcent położony jest na relacyjność, związki tego co ludzkie i nieludzkie, kultury i natury. Oczywiście, sporządzając powyższy przegląd kategorii i ich znaczeń mimo najlepszych chęci spłaszczam je, pomijam subtelności, przywołuję selektywne sensy i, co gorsza, robię to hasłowo. Można rzec, że całość traktuję zbyt lekkowobec ogromu pracy włożonej w projekt, ale trzeba też jasno powiedzieć, że nawet gdybym nie był ograniczony konwencją recenzji prasowej (lub internetowej), nie starczyłoby mi miejsca, aby poważnie odnieść się do wszystkich kontekstów przywołanych na wystawie. Czy jestem zatem nie fair wobec Zmiennokształtności?
Proponuję jednak odwrócić to pytanie. Czy Zmiennokształtność jest fair wobec jej widza? Mam poczucie, że niestety nie. Wystawa przywołuje szeroki horyzont odniesień, co naturalnie szanuję i doceniam, uważam jednak, że jest przeteoretyzowana. Oglądając ekspozycję, trafiłem akurat na oprowadzanie kuratorskie, szczęśliwie dostałem więc sporo dodatkowych informacji, które – a to trzeba mieć stale w pamięci – nie są udziałem każdego odbiorcy. Widz nie dostaje obszernych kontekstów biograficznych i erudycyjnych wykładni teoretycznych, ładnie domykających interpretację. Nie ma więc sensu o nich pisać.
A co dostaje? Przede wszystkim – dzieła sztuki. I tu pojawia się kolejny zgrzyt. Zbiór jest niezwykle ciekawy i inwencyjny: od Eisensteina do Franciszki Themerson, do sztuki meksykańskiej, do Marcela Broodthaersa, do Władysława Hasiora, do… tę listę mógłbym ciągnąć, ale to bez znaczenia. Preposteryjne odnoszenie wszystkich do wszystkich przywołuje na myśl stary argument krytyków postmodernizmu (do których się nie zaliczam): anything goes – wszystko ujdzie.
Myślę sobie: przecież ta sama zasada wolnych skojarzeń ufundowała także Korespondencje, wielką i głośną wystawę Muzeum Sztuki sprzed kilku lat. Tam przecież działało to dobrze! Tutaj jednak – nie działa. Być może chodzi o skalę. Inaczej percypuje się otwierającą kategorię (niech to będzie Piękno nowoczesne albo Praca dowcipu, albo Polityka marzenia, by faktycznie do Korespondencji nawiązać), gdy stoi za nią konstelacja kilkudziesięciu prac (odświeżam pamięć na podstawie katalogu), które istotnie kumulują potencjał intertekstualnych odniesień. Inaczej natomiast rzecz się ma, jeżeli niezwykle nabrzmiałą teoretycznie kategorię musi reprezentować ledwie kilka prac. Weźmy Ogień jako siłę niszczącą i budującą. Pojawia się tu spalona rzeźba Hasiora, dawniej Niobe, a obecnie Niobe z czarnego pożaru. Owszem, Hasior potrafił zaakceptować niszczycielskie działanie żywiołu i włączyć je w proces twórczy, co ciekawie mąci modernistyczne paradygmaty procesu twórczego. Ale co nam to mówi o Eisensteinie? I co Eisenstein mówi nam o Hasiorze? Wyjąwszy najbardziej generalny mianownik (ów Ogień), wszystko zdaje się rozmijać, bo jesteśmy przygnieceni ciężarem kontekstów historiozoficzno-teoretycznych. Koniec końców, dzieła sprowadzone są do ich ilustracji, więc zredukowane.
Zmiennokształtność, która chce uczynić z Eisensteina metodę to, ciągle mam takie wrażenie, bardzo dobry koncept, który jednak nie sprawdza się w praktyce. Zbyt dużo na raz. Szkoda, bo gdyby chcieć powiedzieć o połowę mniej, nadal byłoby to dużo, nadal byłoby inspirujące, a być może eksponaty potrafiłyby to udźwignąć. Mimo uwag krytycznych, pod którymi się podpisuję, ale które (tak jak krytyka artystyczna) są rzecz jasna subiektywne, to, co prezentowane i tak jest dużo lepszą formułą niż „akademia ku czci” na 120-lecie urodzin.
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- Zmiennokształtność. Eisenstein jako metoda
- Miejsce
- Muzeum Sztuki w Łodzi, ms1
- Czas trwania
- 22.06–23.09.2018
- Osoba kuratorska
- Aleksandra Jach
- Strona internetowa
- msl.org.pl