Wysypisko wrażeń sennych. „W te dni zgiełkliwe, płomienne i oszałamiające, przenoszę się myślą” w Fundacji Stefana Gierowskiego
Z surrealizmem jest trochę jak z nieszczęsnym kotem w stanie superpozycji – ani on żywy, ani martwy. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o polski surrealizm, wobec którego historia była wyjątkowo niegościnna. Trauma bagnistych okopów I wojny światowej przykryta została niepodległościową euforią, prześniona rewolucja powojnia nie pozwoliła na rewolucję świadomości w surrealistycznym jej rozumieniu, a zamiast Maja 1968 mieliśmy niesławny Marzec. Sama transformacja ustrojowa przyniosła przede wszystkim toporną fantastyczność arte polo, która rozlała się po Polsce w latach 90. niczym powódź stulecia. W cieniu rynkowej fascynacji z jednej strony młodopolskim symbolizmem spod znaku Malczewskiego, a z drugiej mieszczańskiej sztuki środka, pojawiła się propozycja „zmęczonych rzeczywistością”. Utorowała ona drogę dla karier Jakuba Juliana Ziółkowskiego i Tomasza Kowalskiego, przy okazji odczarowując niechęć estetów do poetyk pozarealistycznych. Jednak spojrzenie na dłuższą i mniej oczywistą tradycję pomaga spojrzeć na współczesne surrealizowanie inaczej, nawet poza kategorie długiego trwania „zmęczonych rzeczywistością”. Tu z pomocą przychodzi Lwów i wschodnie rubieże II RP, gdzie lokować chciał swoją „Republikę Marzeń” Bruno Schulz – najpoczytniejszy surrealizujący autor w Polsce. Warszawska wystawa W te dni zgiełkliwe, płomienne i oszałamiające, przenoszę się myślą do Schulza nawiązuje wprost – i tytułem, i kuratorską zajawką. To dobry trop, bowiem schulzowska „Republika Marzeń” zaczyna się ucieczką od warszawskiego bruku – i to tego bruku, pod którym wcale nie leży plaża.
Na wystawie w przestrzeni Fundacji Gierowskiego „Republika Marzeń” budowana jest rękami młodego pokolenia artystek i artystów, których określić da się mianem surrealizujących. Korzystają ze strategii zarówno samego surrealizmu, jak i realizmu magicznego, ale też całego arsenału pokrewnych taktyk włączających fetyszyzm popkulturowy w logikę marzenia sennego. Pełno tutaj ekspresjonizmów, symbolizmu czy outsider artu. Wysypisko wrażeń zlewa się z pieczołowicie konstruowanymi wunderkamerami przedmiotów zdolnych nosić znaczenia zupełnie osobne. Wyobraźcie sobie sporą przestrzeń, w której na ścianach materializują się widziadła i sny ponad trzydziestki osób – siłą rzeczy robi się z tego kolekcja osobliwości. Jakkolwiek źle to zabrzmi, tak właściwie należy na tę wystawę patrzeć – jako na próbę zmapowania pewnej części młodych osób (głównie malujących), którzy w ramach swojego medium odchodzą od realizmu na rzecz drążenia w niepewnym statusie przedstawianego przedmiotu. A to z jednej strony jest warunkowane nieufnością do rzeczywistości, a z drugiej tą nieufność pogłębia – tak jak chciałby Gustav René Hocke[1]. Wbrew popularnemu internetowemu memowi, trudne czasy nie stwarzają twardych ludzi, ale właśnie rozmywają kontury świata. W tym także tego przedstawianego na obrazach.
Najlepiej na tej wystawie sprawdzają się strategie kameralne, raczej dalekie od efekciarstwa i rozbuchanych fikcji, których dziwność i surrealność jest serwowana mimochodem, a nie podawana wprost jako kolaż kuriozów. Prac efekciarsko-fikcyjnych – całe szczęście – nie jest wiele.
Na warszawskiej wystawie ma być nierealnie, onirycznie, dekadencko, popkulturowo, ale i postironicznie. Skoro „nie mieliśmy surrealizmu”, to jego manifestów też nie mamy, ale posłużmy się chociaż rodzimym Manifestem Surrealizmu Socjalistycznego z 1981 roku: „Nie bójmy się być szczerzy do końca. Jedyne rozwiązanie na przyszłość i dzisiaj to surrealizm. […] Nie wycofujmy się, jeżeli zaszliśmy tak daleko. Przecież cały świat jest dziełem. Bawmy się, los nie jest krzyżem. […] Los życia jest fantem loteryjnym”[2]. Szczerości znacznej części artystek i artystów, którzy pojawili się w Fundacji Gierowskiego, ufam od dawna – bowiem wystawa zawiera w sobie nazwiska młodych osób, które było już widać z okazji innych pokazów, konkursów i przeglądów. Część z nich – jak Aleksandra Waliszewska, Magdalena Starska czy Łukasz Stokłosa – od dobrych kilku lat są w mainstreamie polskiego malarstwa, stanowiąc pewną klamrę pokoleniową, przypominając o tych, których najświeższa historia sztuki polskiej otagować raczyła „zmęczonymi rzeczywistością”. Pokaz jednak opiera się głównie na młodych i najmłodszych, traktujących płótna i kartki na wielość sposobów, co cieszyć może wszystkich fanatyków malarstwa.
Kuratorski duet – Michalina Sablik i Kamil Pierwszy – postawił na różnorodność spojrzeń, palet i warsztatów, co w przypadku przeglądowego charakteru wystawy zaczyna przypominać konkurs na najlepsze widziadło – i nie jest to zarzut, w końcu o uwagę odbiorców i odbiorczyń walczy ponad trzydzieści indywidualności, które w różny sposób rezonują z wrażliwością patrzącego. Rzecz w tym, że najlepiej na tej wystawie sprawdzają się strategie kameralne, raczej dalekie od efekciarstwa i rozbuchanych fikcji, których dziwność i surrealność jest serwowana mimochodem, a nie podawana wprost jako kolaż kuriozów. Dlatego też pierwsza sala, doskonale widoczna z klatki schodowej, w której wyeksponowano m.in. pracę Hanny Krzysztofiak, fałszywie zwiastuje pokaz walczący z całą mocą o uwagę. Neonowemu płótnu towarzyszy stolik z dziwaczną, czarną hybrydą, która przy bliższym spojrzeniu okazuje się po prostu zdekonstruowanymi zabawkami. A jak chciał Roland Barthes, surrealizm w praktyce to przecież gest, a nie fikcja. Prac efekciarsko-fikcyjnych – całe szczęście – nie jest wiele. Prócz Krzysztofiak w tym nurcie można wymienić Martynę Borowiecką, którą obok Mai Krysiak i Zofii Pałuchy (nieobecnej na wystawie) z powodzeniem można nazwać powidokiem twórczości Audrey Flack – artystki operującej foto- i hiperrealistycznymi wizerunkami konsumpcji i celebrytów. Nie są to jednak propozycje, które trafnie kierowałyby uwagę na sekretne życie przedmiotów i ich „krnąbrną obecność” – tutaj doskonale odnajdują się przede wszystkim realizacje Krzysztofa Grzybacza. Prócz postawienia arsenału kosmetyków w szyku bojowym i nadaniu podmiotowości parze butów, Grzybacz jako nieliczny stworzył prawdziwy obiekt surrealistyczny – semioforę, przedmiot wyjęty z porządku użyteczności. Mowa tutaj o Mirror, zwisającym z sufitu magentowym malarskim wizerunku czesania kolan. I byłby po prostu to kolejny świetny obraz krakowskiego malarza, gdyby nie to, że okolony został ornamentami przypominającymi weneckie lusterka ze szkła murano. Sposób opracowania tego obiektu ciężko nazwać ramą – to raczej po części polichromowana rzeźba, która odmawia funkcji, jaką przypisano jej tytułem. Nie chce ona odbijać rzeczywistości, a jako obiekt malarski nie daje się powiesić na ścianie – bowiem na jej rewersie kryją się kunsztowne plecy, równie godne uwagi co awers. W przestrzeni galerii sparowana zostaje z realizacjami Adama Nehringa, a te wyglądają jak wyciągnięte ze śmietnika resztki Schwitterowskiego merzbau, które przyklejają się do ścian i rur wentylacyjnych. Co gorsza, wielość światów ściśniętych na tych makietach wyobrażonych przestrzeni doskonale uwidacznia koszmar postulowanej niegdyś przez futurystów symultaniczności. Wobec tych przestrzennych kolaży Nehringa ciężko przejść obojętnie – są odpychające i absolutnie fascynujące, także gdy spojrzeć w konstrukcję tych obiektów ulepionych z odpadów; zupełnie jak outsiderskie domki Richarda Greavesa czy modele machin Hansa Jörga Georgiego. Są wysypiskiem wrażeń sennych, mapą ścieżek prowadzących przez namalowane i naklejone ze wszystkich możliwych porządków – od memów aż po prawosławne ikony. Te kalekie formy złączone z kompulsywnym zbieractwem obrazów to strategia, która pozwala przypuszczać, że w tym szaleństwie jest metoda, a Nehring jest jednym z najciekawszych debiutantów pokolenia.
Choć więc jest to wystawa oparta niemal wyłącznie na malarstwie (ze skromnym udziałem grafiki), tak właśnie te dwie realizacje najsilniej surrealizują, przypominając o rewolucji przedmiotu jako o naczelnej idei tego nurtu. Właśnie te semiofory – eleganckie jak u Grzybacza bądź śmieciowe jak u Nehringa – są najjaśniejszymi punktami pokazu. Z kolei wśród obiektów, które niewątpliwie są obrazami, na uwagę zasługują dwie propozycje, które przypominać mogą późną twórczość Pavla Tchelichewa – ciemne, jedwabiste płótna ze sprejowymi spiralami Veroniki Hapchenko i świetliste powidoki Pawła Olszewskiego. Prace obu tych osób – na granicy abstrakcji – to płótna z odniesieniami do historii, ale zupełnie nieczytelnymi na poziomie wzrokowym. To raczej destylaty wspomnień, zatarte i zaciśnięte pomiędzy powiekami wraz z dobrodziejstwem mętów szklistych. Podobnie dzieje się w parawanie ustawionym na kulach Jana Eustachego Wolskiego. Choć kontury postaci są wyraźniejsze, sugerujące wanitatywny wydźwięk kompozycji (podkreślony kościotrupami á la anatomiczne grafiki Wesaliusza), tak cała powierzchnia tryptyku nosi na sobie wyraźny ślad ni to szczeciny, ni to ząbkowanej rakli. Na dodatek ten „parawan” nasyca przestrzeń wyraźnym zapachem olejowo-terpentynowej mieszanki, sugerując materialną niestabilność obrazu, gotowego spłynąć pod nieobecność patrzącego. I jest to zabieg zdecydowanie ciekawszy, mniej oczywisty niż traktowane po Richterowsku Archaic Smile Marcina Łaszczewskiego.
Czy na wystawie o surrealizowaniu mogłoby zabraknąć mitologicznego bestiariusza – to rzecz dyskusyjna. W każdym razie, w Fundacji Gierowskiego jest i on, przy czym im dalej od klasyki sensu stricte, tym lepiej. Sprawdzają się wisielcy i gigantki Aleksandry Waliszewskiej, promieniste byty Jana Porczyńskiego oraz sfinksy Pawła Olszczyńskiego i Krzysztofa Gila (przy czym – bardziej ten z rewersu obrazu w typie swobodnych rysunków Jeana Cocteau). Wielość demonów atakujących z płócien Ølega&Kaśki to osobna historia, która potwierdza rozpoznanie Piotra Polichta, że w przypadku tego duetu mamy do czynienia z wyjątkową na polskiej scenie malarstwa swobodą i bezpretensjonalnością. Tutaj treść przedstawień kontrastuje z aspektem formalnym – potwory są rysowane wściekle kolorowymi kredkami po surowym płótnie lnianym, przez co powierzchnia obrazów staje się nieadekwatnie puchata, a same bestie rozbrojone śladem kredki. Na uwagę zasługują również kameralne grafiki Jakuba Słomkowskiego z cyklu Wzbierający las, powstające w większości jako rysunki niemal automatyczne, na wyrwanych okładkach książek. Trochę czuć w tych ufutrzonych kłączach ducha Karela Havlíčka i Hansa Bellmera.
W te dni… jest ekspozycją sygnalizującą działalność szeregu wyjątkowych i intrygujących osób, na przykładzie których da się wysnuć dość optymistyczną diagnozę, że malarstwo ma się dobrze – bowiem nie uległo pokusom unifikacji formalnej i modzie na metodę; a sam surrealizm niejedno ma imię. Paradoksalnie na tym mocnym tle wybijają się przykłady propozycji wtórnych.
W te dni… nie jest wystawą problemową w bezpośrednim tego słowa znaczeniu – bo choć Michalina Sablik i Kamil Pierwszy zachęcają publiczność do szukania odpowiedzi, dlaczego młodzi surrealizują, to samo postawione w ten sposób pytanie jest dość naiwne. Kuratorzy sugerują „powrót fascynacji surrealizmem” – a powrót sygnalizuje, że nastąpiło chwilowe od niego odwrócenie. Z tego, co zaobserwowałem w nowej sztuce, zwłaszcza w malarstwie (i to zarówno w obiegu komercyjnym jak i awangardowym), surrealizmy są silną inspiracją, która ani na chwilę nie opuszcza tego medium. Przede wszystkim arsenał stylistyk i -izmów rozpiętych pomiędzy realizmem a abstrakcją nie jest nieograniczony, a większość produkcji malarskiej lokuje się gdzieś właśnie pośrodku, w nielicznych przypadkach tylko decydując się na „czysty” realizm lub „czystą” abstrakcję. Rzeczywistość malarska, o ile można ją tak nazwać, jest trwale zanieczyszczona dokonaniami awangardy XX wieku, które są ze sobą dowolnie kompilowane, zniekształcane i „kolekcjonowane” częstokroć nie tyle w jednostkowej twórczości, ale także i na przestrzeni pojedynczych dzieł. Co więcej, w historii najmłodszego malarstwa polskiego ciężko jest określić kto właściwie wpisywałyby się w nurt poza-surrealistyczny – nawet „realizm spotęgowany” Potencji nosi na sobie silny wpływ Neue Sachlichkeit, podobnie jak „nierealne” są rozszczelnione podmioty na obrazach Dominiki Kowyni. Choć granice pomiędzy -izmami są niezwykle płynne, tak wygląda na to, że realizm od lat jest w odwrocie, przynajmniej od pojawienia się na horyzoncie „zmęczonych rzeczywistością”. Samo wspomnienie o tym, że prezentowane w Fundacji Gierowskiego malarstwo nie jest ani postartystyczne, ani aktywistyczne to truizm, który wynika ściśle z właściwości samego medium, jakim jest malarstwo. Natomiast zapewnienie o tym, że „nie angażuje się [ono] w krytycyzm czy ironię wobec rzeczywistości społecznej” lekceważy sam gest odmowy reprodukowania świata „takim, jakim on jest” (realistycznym) na rzecz konstruowania rzeczywistości równoległej, przedmiotów i skojarzeń łączących się w konstelacje sensów na zasadach ich twórczyni. Jak byśmy się nie odwrócili, tak polityczność zawsze czyha gdzieś z tyłu, o czym przekonywał cierpliwie papa Rancière.
Kuratorzy stawiają diagnozę dotyczącą surrealizujących tendencji: z jednej strony ma być to eskapizm, z drugiej – chęć zanurzenia się i zgłębienia wirtualno-magicznej naturze współczesności. Dodałbym trzecią, najbardziej przyziemną i w głębi ducha materialistyczną, z której to doskonale zdają sobie sprawę artystki i artyści – malarstwo ze względu na swoje właściwości jest dziedziną zapewniającą zarobek, zwłaszcza na rynku tak konserwatywnym jak polski. A ten przyjmuje surrealizm (a w szczególności realizm magiczny) chętnie, dystansując się od napięć politycznych i kupując zmaterializowane refugia wyobraźni, w których przedstawiona rzeczywistość jest nieco mniej tragiczna od świata zewnętrznego. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Z tych właśnie powodów namawiam do ostrożności w zaufaniu do sensacyjnych nagłówków o powrotach i malarstwa, i tendencji okołosurrealistycznych. One najprawdopodobniej nigdy nie znikną.
Ten kuratorski cherrypicking nie jest, rzecz jasna, mankamentem, który przesłania wartość całej wystawy – być może jest minusem tylko w oczach czepialskich, którzy pytają „który z surrealizmów?”, w którą stronę jest on zwrócony i co z tego wynika. W te dni… jest ekspozycją sygnalizującą działalność szeregu wyjątkowych i intrygujących osób, na przykładzie których da się wysnuć dość optymistyczną diagnozę, że malarstwo ma się dobrze – bowiem nie uległo pokusom unifikacji formalnej i modzie na metodę; a sam surrealizm niejedno ma imię. Paradoksalnie na tym mocnym tle wybijają się przykłady propozycji wtórnych. I tu pojawia się pytanie, czy nie dałoby się tego uniknąć, zapraszając na wystawę osoby, które również wpisują się w surrealizujący nurt, a byłby doskonałym uzupełnieniem tego przeglądu. Tutaj w szczególności brakuje trójki świetnych młodych artystek – Alicji Pakosz, Patrycji Cichosz i Agaty Słowak. Widocznie taka natura przeglądów, nawet tych poprowadzonych nadzwyczaj sprawnie – czyjaś nieobecność silnie się zamanifestuje. Historycznie to nawet uzasadnione – surrealistyczne spędy animowane przez nieodżałowanego Bretona zawsze niosły za sobą pytanie o nieobecnych. A o nieobecne – w szczególności.
[1] Zob. Jakub Korhnauser, Całkowita rewolucja. Status przedmiotów w poezji surrealistycznej, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2015, s. 64-69.
[2] Cyt. za: Xawery Stańczyk, Kultura alternatywna w Polsce 1978-1996. Wyobraźnia, samoorganizacja, komunikacja, Uniwersytet Warszawski, Warszawa 2014, s. 49-50.
Aleksy Wójtowicz – krytyk i historyk sztuki, redaktor „Magazynu Szum”, researcher i okazjonalnie kurator. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Dialogu”, „Widoku”, „MiejMiejsce” i oko.press. Zajmuje się głównie sztuką współczesną z perspektywy socjologicznej i visual culture, historią pola sztuki po 1989 roku w Polsce, związkami polityki i sztuki oraz tzw. zwrotem konserwatywnym.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Martyna Borowiecka, Zuzanna Charkiewicz, Krzysztof Gil, Krzysztof Grzybacz, Veronika Hapchenko, Marcin Janusz, Emilia Kina, Karolina Król, Maja Krysiak, Hanna Krzysztofiak, Marcin Łaszczewski, Adam Nehring, Maciej Nowacki, Karolina Nowak, Øleg&Kaśka, Katarzyna Olma, Paweł Olszczyński, Paweł Olszewski, Tomasz Opaliński, Aleksandra Otulska, Zuzanna Piekoszewska, Martyna Pinkowska, Jan Porczyński, Maryna Sakowska, Kuba Słomkowski, Magdalena Starska, Łukasz Stokłosa, Aleksandra Waliszewska, Jan Eustachy Wolski, Joanna Woś, Katarzyna Wyszkowska, Konrad Żukowski
- Wystawa
- W te dni zgiełkliwe, płomienne i oszałamiające, przenoszę się myślą
- Miejsce
- Fundacja Stefana Gierowskiego, Warszawa
- Czas trwania
- 15.08–17.10.2021
- Osoba kuratorska
- Michalina Sablik, Kamil Pierwszy
- Fotografie
- Adam Gut; dzięki uprzejmości FGS
- Strona internetowa
- fundacjagierowskiego.pl
- Indeks
- Adam Nehring Aleksandra Otulska Aleksandra Waliszewska Aleksy Wójtowicz Emilia Kina Fundacja Stefana Gierowskiego Hanna Krzysztofiak Jakub Słomkowski Jan Eustachy Wolski Jan Porczyński Joanna Woś Kamil Pierwszy Karolina Król Karolina Nowak Katarzyna Olma Katarzyna Wyszkowska Konrad Żukowski Krzysztof Gil Krzysztof Grzybacz Łukasz Stokłosa Maciej Nowacki Magdalena Starska Maja Krysiak Marcin Janusz Marcin Łaszczewski Martyna Borowiecka Martyna Pinkowska Maryna Sakowska Michalina Sablik Øleg&Kaśka Paweł Olszczyński Paweł Olszewski Tomasz Opaliński Veronika Hapchenko Zuza Piekoszewska Zuzanna Charkiewicz