Wielkie powroty i skoki do króliczej nory. KRAKERS Cracow Art Week 2019
W sztuce, podobnie jak w modzie, raz na jakiś czas powracają zjawiska, motywy, estetyki, które wydawać by się mogło, że swoje lata świetności miały już dawno temu. Jeśli chodzi o modę, to w sezonie wiosna/lato 2019 odnajdziemy inspiracje włoskim postmodernizmem, a dokładniej grupą Memphis oraz obecne od kilku sezonów nawiązania do tematyki kosmosu i science fiction. Jeśli chodzi o sztukę, to na jej ostatnim dużym przeglądzie, czyli Krakersie, który z Cracow Gallery Weekend zmienił się w Cracow Art Week, również można doświadczyć różnego rodzaju powrotów. Jest to chociażby powrót do 1969 roku i lądowania Neila Armstronga na Księżycu. Słynne słowa astronauty stały się punktem wyjścia dla tematu przewodniego tegorocznego Krakersa, jakim był „Skok”. Jednak o ile powroty w modzie bronią się całkiem nieźle, a momentami mają nawet swoje spektakularne reinterpretacje, o tyle wiosenno-letni sezon w krakowskiej sztuce wypada dość specyficznie. W tym miejscu pokuszę się o przywołanie jeszcze jednej − wydawać by się mogło − zużytej kategorii, której refleksy czasem pojawiają się tak w modzie i sztuce, jak i w krytyce artystycznej. A kategorią tą jest kamp.
Oczywiście, czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że obecnie powoływanie się na kamp, któremu swoje słynne notatki poświęciła Susan Sontag już w 1964 roku, jest totalnie passé. Ale w tym przypadku kamp staje się nieuniknioną koniecznością, bo jest to kategoria konsekwentnie i sukcesywnie rozwijana w ramach Krakersa, który w tym roku przybrał wręcz niebotyczne rozmiary i niespotykane dotąd ambicje. Swoje Notatki o kampie Sontag poświęciła Oscarowi Wilde’owi, który stwierdził, że trzeba albo być dziełem sztuki, albo ubierać się w dzieło sztuki (nie powinno zatem dziwić początkowe nawiązanie do mody). Krakers chce mieć i jedno, i drugie. Czy może być coś bardziej kampowego? Galeryjny weekend przeobraził się w cały tydzień, program główny składał się z 75 wystaw (a to i tak nie wszystko, bo chociażby 11 działań Kolektywu Paluszki, czyli studentów z Wydziału Intermediów ASP, potraktowanych jest w programie jako jedna całość) oraz 54 wydarzeń towarzyszących. Nadmiar, przerost, „miłość do tego, co przesadne, co «się nie mieści» (off)” − doskonale wiemy o co chodzi. Dodajmy jeszcze tegoroczne wejście do aukcyjnej przestrzeni wirtualnej i komercyjne zapędy, a więc mecenat Allegro i zorganizowaną za pośrednictwem portalu licytację „najbardziej wartościowych, certyfikowanych dzieł sztuki współczesnej” − jak możemy przeczytać w opisie na stronie internetowej Krakersa. I znów pokaźna liczba, bo aż 70 domów aukcyjnych, galerii i kolektywów artystycznych wzięło udział w licytacji, a wśród nich można było znaleźć takie nazwiska jak Zofia Stryjeńska, Stanisław Szukalski czy Zdzisław Beksiński. Zarówno współpraca z Allegro, jak i zmiana formatu na dużo większy festiwal to bez wątpienia komercyjny, PR-owy oraz ilościowy skok na głęboką wodę, ale zapewne nie tylko o takie skoki Krakersowi chodzi. W każdym razie, jest to pewnego rodzaju odmiana wyrafinowania, która jednak wyrafinowaniem nie jest − nawiązując znów do notatek Sontag.
Specyficzną i w jakiś sposób perwersyjnie wykalkulowaną propozycję przedstawiła Fundacja Razem Pamoja, w której swoje kolaże pokazała Agata Pyzik, znana raczej jako krytyczka i teoretyczka aniżeli artystka. Dość atrakcyjna i dopieszczona wizualnie przestrzeń przybrała postać swoistego surrealistyczno-postkolonialnego gabineciku.
Niech jednak pierwszy/pierwsza rzuci kamieniem ten/ta, który/która mając propozycję udziału w Krakersie, zdecydował/zdecydowała się odmówić (sama, zarówno w tym, jak i w zeszłym roku w mniejszym lub większym stopniu aktywnie brałam w nim udział). A, przepraszam, jest jedna osoba, która radykalnie odmówiła zaangażowania się w działania Krakersa. Paulina Ołowska, zaproszona do zeszłorocznej debaty na temat kobiet w sztuce i sztuki kobiet, nie tylko stwierdziła, że nie weźmie w niej udziału, ale również poddała w wątpliwość sensowność samej nazwy „Krakers”. Ale poza tym wyjątkiem (według organizatorów w tym roku podobna sytuacja nie miała miejsca), Cracow Art Week prezentuje szerokie spektrum zarówno młodych artystów i artystek, jak i tych nieco starszych o już ugruntowanej w środowisku pozycji. Pod tym względem jest to przedsięwzięcie bardzo egalitarne; każdy może zaproponować cokolwiek. Mam wrażenie, że momentami ów egalitaryzm jest wręcz posunięty do granic absurdu, bo obok naprawdę dobrych realizacji, zarówno pod kątem artystycznym, jak i kuratorskim, znajdziemy całe mnóstwo dziwactw, o jakich nie śniło się nawet najbardziej opatrzonym krytykom i krytyczkom. Według Martina Bootha, który w swojej definicji kampu polemizuje z Sontag, być kampowym oznacza przedstawiać się jako poświęcony marginesowi w stopniu większym, niż margines na to zasługuje. Ale znów, Krakers konsekwentnie idąc tropem kampowej estetyki, dotyka marginesu, absurdu i przegięcia. W końcu kamp, który wie, że nim jest, bywa zwykle o wiele mniej zadowalający, niż ten nieświadomy swojej kampowości.
Jeśli chodzi o same wystawy, zacznę od tego, co było dla mnie absolutnym bad tripem, a więc Stanu skupienia kolektywu FLU Grypa Twórcza na Józefińskiej 23/4 (w tekście przeczytamy: „Wystawa tworzy przestrzeń przejścia i stawia wyzwanie podjęcia drogi”. Oj, tak, zaiste było to nie lada wyzwanie). Jednocześnie stanowiła rodzaj podróży do czasów, kiedy z wypiekami na twarzy czytałam Harry’ego Pottera, tyle że tutaj wizja J.K. Rowling pochodziła raczej z ubogiego pokoiku wyobraźni. Otóż, wystawa mogłaby stanowić biedną, niezgrabną scenografię ulicy Pokątnej, czyli barwnego miejsca, gdzie czarodziejscy bohaterowie powieści zaopatrywali się w różnego rodzaju magiczne artefakty. Takie vintage centrum handlowe ze świata magii. Tyle że tutaj mieliśmy zupełnie niemagiczny artworld i kolejne przestrzenie wypełnione od podłogi do sufitu przedmiotami i ludźmi-obiektami (zdaje się, że również Tadeusz Kantor musiał być tu silną inspiracją. Zresztą i Kantora we własnej osobie nie zabrakło na Krakersie, bo jedna z wystaw miała miejsce w jego Galerii-Pracowni na Siennej). I tak, na wystawie można było odnaleźć obmierzły pokój-kapliczkę z pluszakami (sorry, nie przytulałabym), korytarz z prześcieradeł, garnek w toalecie czy nagą dziewczynę siedzącą w łazience obok wanny, wśród rozsypanych ziemniaków, która na głos czytała jakąś książkę. No cóż, nie każdy potrafi z takim wdziękiem jak Juergen Teller w sesji do pierwszego polskiego wydania „Vogue’a” potraktować ziemniaki, które i tak stały się memem.
Skokiem na wysokie rejestry jest wystawa Magdy Lazar w Art Agendzie Novej, kuratorowana przez Katarzynę Mierzwińską. Artystka porusza się na przecięciu zagadnień związanych z biologią i technologią, w inteligentny sposób grając z różnego rodzaju wizjami przyszłości, nie popadając przy tym w banał.
Takich nieudanych skoków do króliczej nory było na Krakersie więcej, choć żaden już nie tak przerażający jak ten opisany wyżej. Nostalgiczna Sól Zabłocia, opowiadająca o tej dzielnicy Krakowa sprzed gentryfikacji oraz istniejących tu pracowaniach artystów i artystek, wyszła raczej płasko oraz wspominkowo. Wystawa miała miejsce w nowym tworze, jakim jest CSW Wiewiórka, która to nazwa może nieco konfundować. Odnosi się do przestrzeni, która miała zostać zaadaptowana w Lesie Wolskim. Z lasu nic nie wyszło, ale wiewiórka w nazwie została. Z kolei Krakowska robota w Galerii Olympia miała być skokiem na bank i dotknięciem takich problemów jak trudna sytuacja finansowa młodych artystów/artystek czy konieczność ciągłego budowania kapitału symbolicznego, wykorzystując przy tym ironicznie estetykę postinternetu. Niestety ten skok na bank wyszedł tak, że stróże prawa nie mieliby większych problemów w ujęciu sprawców. Z kolei ciekawą odpowiedzią na tego rodzaju nieudane próby galeryjnego uchwycenia problemu prekarności, były dwa stoiska handlowe na Placu Nowym na krakowskim Kazimierzu. W ramach pierwszego projektu, potraktowanego bardziej na poważnie − jako instalacja artystyczna, prezentowano artbooki. Drugie ze stoisk było inicjatywą Kolektywu Paluszki, polegającą na badaniu relacji swój-obcy i zmierzeniu się z tematem „Żyd w sieni, pieniądz w kieszeni”. W związku z tym na stoisku sprzedawano rysunki z wizerunkami Żydów (na przykład rysunek autorstwa Zbigniewa Libery), na co dość histerycznie miał zareagować Krakers, twierdząc, że wkrada się tu jakiś antysemicki dyskurs. Więcej spodziewałam się też po Handjob w Galerii Widna w wykonaniu poznańskiej Galerii Sandra. Niestety nie było zbyt sprytnie, ambitnie, nonszalancko, dziewczyńsko, romantycznie czy awangardowo − nawiązując do akronimu Sandry. Przewrotny tytuł wystawy, naprowadzający − przynajmniej mnie − na zupełnie inne rejestry, odnosi się do prekarnej codzienności i pracy ręcznej polskich artystów oraz artystek. Efektem handjob są w Widnej akwaforty, wielkoformatowa tkanina oraz instalacja, które gdyby zostały potraktowane z większym displayowym przytupem, eksponując przy tym dwuznaczność tytułowego terminu, mogłyby stanowić ciekawy komentarz do sytuacji w artworldzie. Szkoda też, że wystawa Justyny Górowskiej w Shefter Gallery nie była częścią programu Krakersa, a jedynie „performance do wystawy”.
Specyficzną i w jakiś sposób perwersyjnie wykalkulowaną propozycję przedstawiła Fundacja Razem Pamoja, w której swoje kolaże pokazała Agata Pyzik, znana raczej jako krytyczka i teoretyczka aniżeli artystka. Dość atrakcyjna i dopieszczona wizualnie przestrzeń (zespół kuratorski składał się z trzech osób: Adama Gruby, Katarzyny Karwańskiej i Bartosza Przybył-Ołowskiego, którym towarzyszyła Marta Lissowska, odpowiadająca za grafikę oraz identyfikację wizualną − biorąc pod uwagę około 30m2 przestrzeni wystawy, byłoby dużym wyzwaniem, żeby nie wygladała ona dobrze) przybrała postać swoistego surrealistyczno-postkolonialnego gabineciku. Znaleźć tu można było dywan, stolik, fotele, kwiat doniczkowy, złote litery na ultramarynowych ścianach, ciężką bordową zasłonę w oknie i rozsypany na podłodze brokat (szanuję wykorzystanie brokatu w nieco innym rejestrze niż ten, z którym kojarzony jest ostatnimi czasy). Wystawa stała się refleksją na temat podróży Pyzik na wyspę Fuerteventura, komentarzem do historii kolonializmu, współczesnej kultury oraz budowania herstory, czyli w tym przypadku wyimków z biografii Adeli Hugo − córki Victora Hugo, która wywołała skandal uciekając z domu ojca. Wszystko to teoretycznie składa się w zgrabną całość, wykorzystane wątki gwarantują w połączeniu przepis na sukces. Ale w praktyce otrzymujemy przerost treści i ultramarynowo-brokatową formę, która w akompaniamencie muzyki z głośników próbuje ową treść nadgonić. I nawet jej się to momentami udaje. Sprytny mariaż glam-kuratoringu i modnej teorii.
Skokiem na wysokie rejestry jest wystawa Magdy Lazar w Art Agendzie Novej, kuratorowana przez Katarzynę Mierzwińską. Artystka porusza się na przecięciu zagadnień związanych z biologią i technologią, w inteligentny sposób grając z różnego rodzaju wizjami przyszłości, nie popadając przy tym w banał. Wystawę Wdech srebrzystoszary / kobaltowy wydech można potraktować nie tylko w kategoriach etyczno-estetycznych, ale również praktycznych (w końcu!), bo artystka proponuje możliwość naświetlania się dzięki prototypowi oświetlenia zaprojektowanego przez Europejską Agencję Kosmiczną w celu uzupełnienia niedoborów światła słonecznego, a tym samym serotoniny. Wprawdzie dwudziestominutowa sesja naświetlania nie spowodowała u mnie żadnych odczuwalnych zmian, ale może w tym kontekście nie jestem najlepszym przykładem, bo pod koniec Krakersa odczuwałam ewidentny serotonina error, któremu, jak się okazuje, nie podołała Europejska Agencja Kosmiczna. Niemniej jednak wystawa Lazar w przemyślany i subtelny sposób realizuje programowy skok i kosmiczne inspiracje tegorocznego Krakersa. No cóż, nie ma co ukrywać, że przyszłość należy do dziewczyn/kobiet.
Pamiętajmy, że po karnawałowym szaleństwie i twórczych orgiach zawsze przychodzi czas powrotu do ustalonych praw, uprzedniego ładu. A w Krakowie ład ten, jeśli chodzi o sztukę, zaczął się ostatnimi czasy cechować rysem nieco totalitarnym.
Na sam koniec jeszcze dwie uwagi, dotyczące wydarzeń towarzyszących Cracow Art Weekowi. Podobnie jak program główny, występowały one w pewnym nadmiarze, z czego wymienię jeden negatywny i jeden pozytywny przykład. Tym pierwszym będzie projekt Punkdziara Krakers Tattoo Tour, czyli kamper, w którym można było sobie zrobić tatuaż na podstawie rysunków Małgorzaty Wielek-Mandreli. Wszystko fajnie, ale jakoś ostatnio tatuaże i działania z nimi związane zrobiły się w art worldzie bardzo modne. Mnie osobiście na chwilę obecną wystarczą te w wykonaniu ArTVstki oraz Jakuba Glińskiego w ramach projektu „Super Aids”. Natomiast pozytywnym przykładem był Melanż 2.0. czyli performatywne działanie (i melanż) zorganizowane przez Romana Dziadkiewicza, podczas którego idea Krakersowego skoku została potraktowana w sposób następujący: „Podczas imprezy tanecznej skakanie jest jedną z najważniejszych aktywności człowieka. W mózgach uczestników i uczestniczek zachodzą procesy, które określane są często jako kosmiczne loty”. Te ostatnie zapewnił między innymi Koza, czyli wschodząca gwiazda performansu i postrapu, dla której warto byłoby opuścić wszystkie wernisaże Krakersa razem wzięte. Jak się okazuje, w całej rozległej kampowości Krakersa można znaleźć i taką jego odmianę, która jest na wskroś świadoma swojego przegięcia.
W tym roku w ramach Krakersa z o wiele większym natężeniem doświadczamy różnego rodzaju działań oraz przedziwnych miejsc, quasi-galerii, quasi-przestrzeni wystawienniczych, które jako efemeryczne twory powstają specjalnie na tę okazję, bądź otwierają się chyba tylko raz w roku w związku z krakowskim świętem sztuki. Albo raczej karnawałem, gdyż to swoiste odwrócenie porządku ma rzeczywiście w sobie coś z karnawału. I nie chodzi o to, że to źle, że powstają nowe miejsca, wydarzają się oddolne inicjatywy. Rzecz polega na ułudzie, spektaklu, który kreuje Krakers, wizerunku prężnie działającego środowiska, które ma się dobrze. Choć ostatecznie każdy, kto tu mieszka, wie jak jest i może właśnie o tę świadomość spektaklu chodzi. Zabawę, maskaradę. Bo przecież sztuka i co istotne – pieniądze, dzięki którym można ją tworzyć, są gdzie indziej. Tym samym Krakers stałby się ironicznym i trafnym metakomentarzem do zachodzących zjawisk oraz ciekawą symulacją i tworzeniem „rzeczy-będących-tym-czym-nie-są” − znów sięgając do użytej przez Sontag nomenklatury (a sowy nie są tym, czym się wydają − nie zapominajmy w kontekście kampu również o tym słynnym zdaniu). Pamiętajmy też, że po karnawałowym szaleństwie i twórczych orgiach (w trakcie których można momentami zapragnąć artystycznego puryzmu i monogamii, w końcu nie o ilość, a o jakość chodzi) zawsze przychodzi czas powrotu do ustalonych praw, uprzedniego ładu. A w Krakowie ład ten, jeśli chodzi o sztukę, zaczął się ostatnimi czasy cechować rysem nieco totalitarnym. Może więc karnawalizacja Krakowa poprzez działania Krakersa, jego egalitaryzm, kampowość, otwartość wcale nie są takim złym pomysłem, biorąc pod uwagę obecny stan rzeczy? W takim przypadku kamp zyskuje pominięty przez Sontag potencjał polityczny, pozwalający na queerowanie rzeczywistości. Czekajmy zatem co się wydarzy za rok, biorąc pod uwagę, że poprzeczka kampu zawieszona jest dosyć wysoko.
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- Cracow Art Week KRAKERS
- Miejsce
- Kraków
- Czas trwania
- 8-15.04.2019
- Strona internetowa
- cracowartweek.pl