Wąsacze i wariaci
Wydaje się, że nie ma obecnie lepszego momentu na organizację wystawy poświęconej męskości – po Czarnych Protestach, dyskusjach o selfie-feminizmie i w końcu rewolucji #metoo, czas zapytać co te zmiany znaczą dla mężczyzn i co to w ogóle znaczy być mężczyzną teraz. Co bardziej zatwardziałych maczomenów te potencjalne zmiany mogą niepokoić, kobiety za to powinny się z nich cieszyć, w końcu to nasze jest górą. Jednak po obejrzeniu wystawy Męska rzecz, zorganizowanej przez etnolożki Krystynę Pieronkiewicz-Pieczko i Małgorzatę Paul w Muzeum Śląskim, można stracić pewność co do przekonania, że kobietom faktycznie podobają się nowe porządki. Kiedy przychodzi do definiowania męskości, na dobrą sprawę interesuje je tylko jeden, stary dobry (?) model mężczyzny – białego heteroseksualisty i rasowego wąsacza, jakby wyjętego z kabaretów Klocucha. Jednak nawet w filmach tajemniczego youtubera wąsacze nie prowadzą tak sielankowego życia, jakby mogło się wydawać. Bycie wąsaczem to nieustanna walka o pozycję z innymi wąsaczami, którzy chcą być bardziej wąsaci od reszty. A ci, którym przypada zaszczytny tytuł głównego bohatera, mogą sobie z tą rolą kompletnie nie radzić – podobnie zresztą jak z innymi aspektami życia, od zamówienia pizzy poczynając.
Męska rzecz może uspokajać, że cis-męskość nadal jest pociągająca, ale może też zostać zinterpretowana jako pokaz artefaktów gatunku ginącego. O mężczyźnie opowiada się tu jak o egzotycznym zwierzaku, a ton tej opowieści przypomina wywody pani przedszkolanki, która tłumaczy pociechom dawne dzieje.
Dla osób zaniepokojonych zanikiem „prawdziwej” męskości Męska rzecz może być rodzajem terapii. We wstępie do katalogu wystawy dyrektorka Muzeum Śląskiego, Alicja Knast, wręcz tę funkcję wystawy podkreśla – z zebranych w muzeum męskich obiektów można według niej „z jakąś dozą pewności” wywnioskować, co ludzi pociąga, inspiruje i podnieca. Jeżeli oprzeć się na kolejnych częściach wystawy, faktycznie trudno mieć wątpliwości – podniecają nas rycerze, kowboje, chuligani, strażacy, górnicy, pewni siebie ojcowie i panowie domu, wyedukowani podróżnicy, mężczyźni wypielęgnowani, modni i pachnący, z laseczką, fajką i elegancką bródką prosto od barbera. Co istotne, kuratorki wystawy skupiły się na męskości osadzonej w śląskim kontekście kulturowym i stosunkowo niewiele pojawia się tutaj wzmianek o narodowych modelach męskości. Piotr Sarzyński w „Polityce” skarżył się, że na wystawie brakuje mu postaci sarmaty i powstańca, które siłą rzeczy naprowadzają na figurę współczesnego narodowca, ale brakuje tu również nordyckiego imaginarium, które na Śląsku musiało w jakiejś mierze być obecne – wikinga, reprezentanta rasy aryjskiej, nazisty (o tych ostatnich sporo do powiedzenia ma choćby Piotr Uklański, którego wystawa właśnie otwiera się w Muzeum Narodowym w Krakowie). Zapalne politycznie tematy są tu okrążane bokiem, wystawa skupia się raczej na życiu powszednim i jego atrybutach. Zastanawia to o tyle, że męskość tradycyjnie łączyła się ze sferą publiczną i to na tej arenie długo się realizowała, pozostawiając prozaiczną codzienność kobietom. Oczywiście pozornie, o czym skrupulatnie przypominają kuratorki Męskiej rzeczy, co akurat można uznać za plus wystawy.
Fokus na codzienność zastępuje tu więc bardziej złożoną refleksję historyczną odnośnie męskości, a to jest już akurat problem. Podtytuł wystawy – Od patriarchy rodu do hipstera – teoretycznie sugeruje, że mamy do czynienia z przeglądem uwzględniającym ewolucję modelu męskości (pomiędzy patriarchą a hipsterem jest jednak znacząca kulturowa różnica), ale na dobrą sprawę ta ewolucja została przez kuratorki jakby wyparta. Wystawa zaczyna się od pokazu zabawek, dzięki którym chłopiec uczy się być mężczyzną (mieczyki, zbroje, samochodziki), a kończy na manekinach tytułowych hipsterów, zajętych treningiem fizycznym i siłowaniem się na ręce. Jednak tematu zmian społecznych trudno było kompletnie uniknąć, tak więc w swojej kuratorskiej narracji autorki wystawy sygnalizują momenty kryzysu („U progu XXI wieku genetycy odkryli, że determinujący męską płeć chromosom Y w ciągu kilkuset milionów lat zmniejszył się o jedną trzecią. Uznano to za dowód tego, że mężczyźni są coraz słabsi, i obliczono, że znikną z powierzchni Ziemi za 125 milionów lat”), ale równie szybko uspokajają, że rzeczony kryzys tak naprawdę wcale nie ma miejsca („Okazało się jednak, że chromosom ma mniejszą liczbę genów, ale ma dużo sekwencji powtarzających się i zdolnych do samonaprawiania”).
Ten swoisty esencjalizm nadaje wystawie trudny do zignorowania rys komiczny. Przechadzając się pomiędzy licznymi eksponatami – przyznać trzeba, że o dużej wartości historycznej – w zasadzie ciągle zastanawiałam się, czy nie mam do czynienia z rodzajem kuratorskiego żartu, beki z męskości w jej konserwatywnym rozumieniu. Męska rzecz może bowiem uspokajać, że cis-męskość nadal jest pociągająca, ale może też zostać zinterpretowana jako pokaz artefaktów gatunku ginącego. O mężczyźnie opowiada się tu jak o egzotycznym zwierzaku, a ton tej opowieści przypomina wywody pani przedszkolanki, która tłumaczy pociechom dawne dzieje. Dawno, dawno temu (potwierdzają to wykopaliska archeologiczne) było więc tak, że on był łowcą i zdobywał pokarm mięsny dla rodziny. On mógł być także kupcem lub rzemieślnikiem, on uprawiał ziemię, on wypoczywał i on przeżywał namiętności (ten fakt wymownie ilustrował osobny regał z gadżetami pornograficznymi, fikuśnie umieszczonymi za przyciemnianą szybą). On, jako gatunek na wymarciu, musi być dziś tłumaczony od podstaw, tak jakby figura heteronormatywnego mężczyzny była czymś kompletnie nieznanym.
W ujęciu Rusickiej i Lecnima manifestowanie własnej męskości i walka o dominację mogą zakończyć się szaleństwem, a właściwie od samego początku wpisany jest w nie element irracjonalności. Punktem wyjścia ich wystawy jest więc gra w cykora – pojedynek samochodowy, w którym wygrywa (czy raczej: nie przegrywa) osoba bardziej szalona, gotowa na zderzenie czołowe z przeciwnikiem.
Sęk w tym, że jest to model znany świetnie, na dobrą więc sprawę gość muzeum odbija się co rusz o banały, które niekoniecznie skłaniać będą do refleksji – a już na pewno nie do przemyśleń krytycznych, nawet pomimo końcowego apelu kuratorek, wyświetlanego w specjalnym, wydzielonym od reszty ekspozycji boksie. One same zresztą uchylają się od odpowiedzi, co sądzą na temat męskości, zaznaczają swój ambiwalentny stosunek wobec tego tematu. Ciekawa to sytuacja – zrobić wystawę o czymś, o czym tak naprawdę nie ma się żadnego zdania. Niby można, ale po co?
Ktoś mógłby powiedzieć, że kuratorki na temat męskości milczą, dając mówić rzeczom. A te faktycznie, czasem zdają się mówić o męskości – tyle że w sposób wymykający się kuratorskiej narracji. Patrząc na kolejne fotografie różnego typu klubów i zgrupowań męskich, trudno nie pomyśleć o naturze relacji, jaka może łączyć ich członków. Na jednej z fotografii widzimy dwóch górników w łaźni, jeden jest nagi, jego szczupłe ciało jest powabnie skręcone, sadza zgromadzona wokół oczu przypomina makijaż. Od figury prawdziwego twardziela do homoseksualnego efeba jest tu w zasadzie krok, wystarczy jeden pożądliwy dotyk kolegi siedzącego obok. Sama wystawa została zresztą przygotowana w dawnym budynku łaźni, przestrzeni uwolnionej intymności i ciekawskich spojrzeń, ale znów, kuratorki jakby tego nie dostrzegają, to już je nie interesuje. Skupiają się na swoich kliszach, które z upodobaniem reprodukują, naklejając na podłodze cienie w kształcie Supermana i innych bohaterów popkultury. A tymczasem aż prosi się, aby umieścić tu choćby kanoniczną Łaźnię męską Kozyry z 1999 (sic!) roku!
Wielkim nieobecnym wystawy jest bowiem sztuka – przez wieki także męska rzecz, dziedzina po dzisiejszy dzień mająca swoje męskie kluby i naczelnych gwiazdorów. W Muzeum Śląskim zabrakło kuratorki lub kuratora, którzy mogliby o tym opowiedzieć; podobne zresztą zaniechano refleksji nad innymi dziedzinami kultury, nie tylko wizualnej – filmem, muzyką, tańcem czy literaturą, zupełnie tak, jakby nie miały one wpływu na wizerunek mężczyzny. Kołem ratunkowym dla muzeum okazała się sąsiedzka współpraca i współorganizacja rezydencji artystycznej Kaspra Lecnima i Irminy Rusickiej w Galerii Szarej. Efektem rezydencji jest wystawa Z obawy przed wyginięciem, będąca swoistą ripostą na Męską rzecz. W ujęciu Rusickiej i Lecnima manifestowanie własnej męskości i walka o dominację mogą zakończyć się szaleństwem, a właściwie od samego początku wpisany jest w nie element irracjonalności. Punktem wyjścia wystawy jest więc gra w cykora – pojedynek samochodowy, w którym wygrywa (czy raczej: nie przegrywa) osoba bardziej szalona, gotowa na zderzenie czołowe z przeciwnikiem. Przy wejściu do galerii ustawiono więc dwa samochodowe wraki, a w środku da się usłyszeć tony zmiksowanej piosenki Kong King zespołu LSO, muzycznego fenomenu działającego w Ostródzie: „To nieważne, co mówią / że jestem szaleńcem / bo przecież nim jestem / me życie to western”. Na filmie towarzyszącym utworowi tańczy zaś nie kto inny jak Donald Trump, mistrz gry w cykora.
Rusicka i Lecnim proponują jeszcze jedno spojrzenie na męskość – jako rodzaj sfabrykowanego kostiumu, który męskość ma symulować, gdy w rzeczywistości już jej nie ma. Na wystawie znajdziemy więc dozownik ze sztuczną spermą, używaną na potrzeby filmów pornograficznych, pod sufitem zamontowany został także wypchany myszołów, gatunek ginący, który jak ptak-idiota kręci się w kółko – i wyglądający jak jeden z wielu eksponatów Męskiej rzeczy. Na jednym ze zdjęć widzimy Irminę Rusicką, która pozuje smutno w koszulce z nadrukiem męskiej klaty – rola mężczyzny najwyraźniej nie dodaje jej energii. Jest w końcu także duża fotografia Kaspra Lecnima, tutaj w roli nagiego króla, którego tron zbudowany z trzech krzeseł nie wygląda ani na wygodny, ani na stabilny. Tak przedstawiony artysta stał się symbolicznym reprezentantem społeczności targanej lękami przed wyginięciem i własnym szaleństwem.
Wystawa w Szarej stara się dopowiedzieć to, co w Muzeum Śląskim zostało przemilczane, ale nawet taka kontra pozostawia poczucie niedosytu. Męskość to duży i trudny temat, o którym, jak się okazuje, nie potrafimy rozmawiać. Katowickie wystawy, jeśli do czegoś skłaniają, to najwyżej do dalszego ironizowania i beki. Wszystko zostaje więc po staremu, tak, jak to opisały kuratorki Męskiej rzeczy – męska emocjonalność, niczym przed wiekami, pozostaje tematem tabu, poruszanym najwyżej dla żartów. A jak komuś taki porządek nie pasuje, zawsze może zabawić się w wariata.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej