W odpowiedzi Arkadiuszowi Półtorakowi
„Dużo się mówi u nas o popieraniu przemysłu krajowego i zdawałoby się, iż należy być względnym w ocenie pierwszych poczynań filmowych. Otóż pozwolę sobie zauważyć, iż wprost przeciwnie, dopóki tych kardynalnych błędów nie będzie się piętnowało, nie wyjdziemy z błędnego koła nieudolności”.
Antoni Słonimski
Są takie polemiki, po których chce się tylko wzruszyć ramionami. Polemiki dziwacznie zaplątane w argumentacji i rozmijające się z przedmiotem swojej krytyki. Trudno jednak zdobyć się na milczenie, gdy pod takim płaszczykiem bez żenady propagowane jest coś, co najkrócej określić można jako koślawą karykaturę krytyki towarzyszącej. Po lekturze tekstu Arkadiusza Półtoraka ze zdumieniem skonstatowałem, że uporczywie ignoruje on perspektywę przyjętą w recenzji, z którą polemizuje. Znamienne jest pęknięcie w tekście Półtoraka – szkic polemiki i szkic analizy W efekcie jednak autor udowodnił tyle tylko, że powinien był sam pokusić się na napisanie alternatywnej recenzji tegorocznego Krakersa. Kiedy próbuje łapać dwie sroki za ogon, obie mu się wymykają.
Półtorak sugeruje, że uprawiam „hiperkrytycyzm” nastawiony na emocjonalną recepcję, który „rezygnuje z opowiadania się za wartościami” z powodów asekuracyjnych. Otóż nie, nie to jest powodem rezygnacji z propagowania jakkolwiek pojmowanych „wartości” w moim tekście na temat Krakersa. Być może to tylko kwestia niezbyt szczęśliwego w tym kontekście określenia, jakiego użył mój polemista, jednak świadczy o pewnym pomieszaniu porządków. Za wartościami, jak sądzę, można opowiadać się w odniesieniu do samej sztuki. Tymczasem tekst, z którym polemizuje Półtorak, dotyczy instytucjonalnej ramy krakowskiego weekendu galeryjnego. Tym samym zaprezentowanie, nazwijmy to, „pozytywnego programu”, który byłby alternatywą dla modelu poddanego krytyce, wymagałoby przedstawienia kompleksowego rozwiązania na poziomie instytucjonalnym. Czy to powinien za ludzi zajmujących się organizacją takich wydarzeń robić od a do z krytyk? „Za dużo dobrego”, jak pisał Łukasz Białkowski, wspominając o wątkach, które mogłyby zostać podjęte w wystawie artystów krakowskich z pokolenia lat 80. w MOCAK-u. To nie zadanie recenzenta.
Półtorak twierdzi, że nie uchwyciłem zmiany w łonie krakowskiego weekendu galeryjnego, którego on postanawia w ogóle nie określać tym mianem (a to ci dopiero!), a przy tym – sztuki w jego ramach. Problemy nazewnicze Półtoraka wydają się paradoksalnie potwierdzać to, z czym próbuje polemizować. „Nie-gallery-weekend”, pisze Półtorak. Ni pies, ni wydra. Więc co? Klucząc w ten sposób Półtorak sam wydaje się wskazywać na to, że uznaje tę formułę za nieadekwatną dla tego miejsca. Ale zamiast to przyznać, próbuje się wykręcać nieuzasadnionym odrzucaniem nazewnictwa i uporczywym patrzeniem tylko na ułamek całego przedsięwzięcia. To nie ja tu „ustawiam galeryjną poprzeczkę”, jak sugeruje Półtorak, który zaczyna polemizować już nie z samym tekstem, ale z własną projekcją jego autora, jawiącego mu się najwyraźniej jako złośliwy gnom przeżarty komercją, dla którego dobra sztuka rymuje się tylko z dużymi białymi ścianami, dużym iMac-iem na biurku i dużymi pieniędzmi na koncie.
W tym momencie ja powinienem przestać nazywać tekst Półtoraka polemiką – wychodzi bowiem na jaw, że jego jedynym przedmiotem jest krakowskie środowisko artystyczne, ściślej – „młoda sztuka”, której, rzecz jasna, w swojej twardogłowej zaciętości nie dostrzegłem. Muszę więc Półtoraka rozczarować; jeśli zajrzy ponownie do mojego tekstu, zauważy stosowne wzmianki o wielu z tych zjawisk, które go interesują, choć z pewnością nie w takich proporcjach, jakich by oczekiwał. No właśnie – wzmianki. Bowiem – raz jeszcze – przedmiotem mojego tekstu nie była „młoda sztuka z Krakowa”, ale to, jak Krakers, którego wbrew Półtorakowi, za to w zgodzie z organizatorami nazywał będę jednak gallery weekendem, się z nią rozmija. To, że Krakers pretenduje do reprezentowania całości środowiska galeryjnego Krakowa (co, przypominam, podkreślane jest explicite), gdy tymczasem w jego ramach pojawiają się drastyczne wyłomy. Zauważalne dla środowiska – tymczasem dla „przeciętnego” widza, nie orientującego się w środowiskowych meandrach, w których z taką gracją porusza się Półtorak, będzie to być może faktycznie kompletna reprezentacja. I tu, między innymi, leży pies pogrzebany. Brak potężnych dofinansowań z miejskiej kasy nie zmienia jeszcze automatycznie charakteru wydarzenia na ściśle środowiskowy.
I dlatego pisząc o wystawach w ramach tegorocznego Krakersa skupiłem się również na tej „ciemnej materii”, która sprawia, że wydarzenie to może się odbywać. Tymczasem takiego ustawienia optyki uporczywie nie chce zaakceptować Półtorak, co udowadnia w dalszej części testu, wypominając mi brak omówienia konkretnych interesujących wystaw (a właściwie jednej – Michała Soi w Henryku). Tak jak w przypadku wspomnianych Artystów z Krakowa w MOCAK-u – nie chodzi wyłącznie o jakość artystyczną tych czy innych artefaktów. Chodzi o ramę. Z tego też powodu za wyjątkowo szkodliwe, w przeciwieństwie do Półtoraka, uważam nie „hiperkrytyczne” podejście, ale właśnie utratę z oczu całego obrazu na rzecz skupiania się na kilku godnych uwagi fenomenach artystycznych. To bowiem prowadzi do dalszej petryfikacji rzeczonej ramy. Jeżeli na tym polega Półtoraka „głos w pisaniu o sztuce”, a więc na postulacie spojrzenia wybiórczego i krótkowzrocznego, którego jedynym pozytywnym skutkiem może być samozadowolenie kilku osób, które przeczytają o sobie parę ciepłych słów – z chęcią pozostanę na przeciwnym biegunie.
Dalej Półtorak imputuje mi przekonanie o „marności lokalnego środowiska”, w domyśle – jako całości. Tymczasem już na początku zaznaczyłem coś zgoła przeciwnego – siłę środowiska (niezbyt wielkiego, ale zawsze) przy kruchej ramie instytucji. Tylko i aż tyle. Nie chodzi więc o to, by nagle spod ziemi wyrosły nam kolejne potężne Zderzaki i Starmachy. Chodzi o to, by tę obecną energię skapitalizować. A tego ewidentnie nie robi Krakers. Z opisu Półtoraka wyłania się obraz miasta, w którym wszystkie inicjatywy poza wiodącymi galeriami są oddolnymi ruchami studenckimi, wyrosłymi z potrzeby działania i intelektualnego fermentu. Całkiem ładna, ale jednak – utopia. Istnieje jeszcze cały szereg nie tyle ciekawych efemeryd – o których zresztą również wspominałem, ale mniejsza z tym – co regularnie działających komercyjnych galerii, które najzwyczajniej w świecie prezentują lichy poziom. I to one stanowią znaczną część inicjatyw prezentowanych w ramach Krakersa. Jak odniósł się do tego mój polemista? Ano właśnie – nie odniósł się ni słowem.
Półtorak tymczasem wdaje się w – ciekawą niewątpliwie – analizę genealogii tych miejsc, których wystawy oceniłem pozytywnie, a które wyrosły z oddolnych inicjatyw, a nawet w jednym przypadku, co z satysfakcją odnotowuje Arkadiusz, narodziły się podczas jednego z poprzednich Krakersów. Nic dziwnego, że z takiej okazji do debiutu ktoś skorzystał, w końcu nie startuje się z nowymi inicjatywami, dajmy na to, w wigilię Bożego Narodzenia, tylko wtedy, gdy są jakiekolwiek szanse na ściągniecie publiczności. Cóż jednak z tego wynika? Niewiele, by nie powiedzieć – nic. Czy ta genealogia była dla mnie niewygodna, wstydliwa? Ani trochę. Te towarzysko-instytucjonalne historie są za to w moich oczach w kontekście Krakersa zwyczajnie irrelewantne. A być nie powinny. To właśnie miałem na myśli, gdy sugerowałem, że ze względu na lokalną specyfikę korzystniejsze dla Krakowa byłoby zorganizowanie wydarzenia może mniejszego, mniej medialnego i efektownego w liczbowych podsumowaniach, za to pozwalającego na pełniejsze zaprezentowanie tej środowiskowej odrębności. Z tego powodu wdzięczny jestem Półtorakowi za wyłuszczenie historii tego wycinka pola galeryjnego. Dla niego jednak nie stanowi problemu to, że jest to pewien – no właśnie – wycinek. Przyjmuje on bowiem, tak przynajmniej wynika z jego tekstu, optykę członka środowiska, który zwyczajnie wie, gdzie warto bywać, a reszta go nie interesuje. Ja tymczasem proponowałem konsekwentnie zdystansowaną i całościową perspektywę. Całościową nie w znaczeniu długiej wyliczanki każdej z inicjatyw, ale przekroju wszystkich „typów”. Symptomatyczne dla postawy Półtoraka jest zbycie przez niego nieobecności „wielkich” zwykłym „no trudno”. Ja nie mogłem sobie na to pozwolić nie z powodu czepialstwa czy poszukiwania sensacji, ale dlatego, że każda obecność i nieobecność znacząco rzutuje na obraz całej imprezy. Dla Półtoraka to drobnostka, dla mnie – sedno sprawy.
W kontekście Zbiornika Kultury i wyrosłych na jego gruncie bądź – plus minus – równolegle inicjatyw dobrze widać naszą rozbieżność. Półtorak nie zgadza się ze stwierdzeniem, że Krakers nie uchyla żadnych drzwi. Dodatkowo z uporem maniaka sugeruje, że jakoś uwiera mnie wszelka antyestablishmentowość. Dlaczego? Pojęcia nie mam, skoro szło właśnie o to, by między innymi tę antyestablishmentową energię wykorzystać inaczej niż w ramach wydarzenia sui generis przeznaczonego do prezentowania innych typów artystycznej aktywności. Czy Zbiornik nie był właśnie niezależną inicjatywą, której Krakers (istniejący przez ostatnie lata funkcjonowania Zbiornika) w żadnej mierze nie pomógł? Nie chodzi mi jednak o zastanawianie się, czy pomóc mógł i powinien, a jedynie o to, że Zbiornik – owszem, całkiem poważnie i bez uszczypliwości – stanowi ważną kartę w historii krytyki instytucjonalnej w tutejszym środowisku. Stał się nią jednak właśnie dlatego, że miał swoją odśrodkową dynamikę. Nijak ma się to w mojej opinii do nadmuchanego balonika pochłaniającego wszystkich, którzy wyrażą taką chęć. Czyżbyśmy właśnie znaleźli zalążki wartości, których brak doskwierał Półtorakowi?
Dalszych wywodów na temat konceptualnej formacji studentów intermediów (mimo wszystko częściej skłaniałbym się nadal ku „projektantyzmowi”, jak to nazwał swego czasu Jakub Banasiak) i Michała Soi nie będę szczegółowo komentował – to już głos w innej sprawie i mam nadzieję, że Półtorak pokusi się o pełnoprawną recenzję wystawy Soi, zamiast poświęcać mu tylko fragment na marginesie tekstu, który miał chyba dotyczyć innych problemów, tymczasem frywolnie skacze z kwiatka na kwiatek. Jeżeli krytyk rozpoznaje istotną swoim zdaniem formację w łonie Akademii – znakomicie, to świetny temat na esej. Ale nie na recenzję Krakersa, nawet jeśli to rozpoznanie dokonało się przy tej okazji.
W kwestii niedogadywania się ze studentami Akademii mogę jednak Półtoraka odrobinę uspokoić – ten nieszczęsny krytyk, nad którego zdolnościami percepcyjnymi Arkadiusz tak ubolewa, próbuje także ze studentami ASP nawiązać dialog. Tyle że z pozycji kuratora, wraz z koleżankami z uniwersyteckiego seminarium, przygotowując wystawę, opartą na, niespodzianka, demokratycznym open callu. Nie próbuję – w przeciwieństwie do mojego polemisty – załatwić wszystkiego za jednym zamachem; jestem za to przekonany, że na wszystko jest właściwe miejsce, czas i formuła. A świat, również świat sztuki, nie jest zero-jedynkowy. Krytyka wystawy nie oznacza wcale, że jej autor odczuwa pogardę dla uczestniczących w niej artystów i nie ma ochoty wejść z nimi w dialog. Oznacza tyle, że uznaje wystawę za słabą. Przyłączam się jednak do nadziei Półtoraka (ponowne – zupełnie serio): „Niewykluczone, że na naszych oczach wzrasta już kolejne pokolenie twórców, którzy przyniosą ciekawą odpowiedź na atrofię instytucjonalną, która dotyka nie tylko Krakowa, ale całego kraju”. Nie gwarantuję, że uda się naszej grupie dać satysfakcjonującą odpowiedź na to, czy tak jest faktycznie. Mogę jednak zapewnić, że już teraz poświęciliśmy temu problemowi znacznie więcej czasu i uwagi niż zdolnych jest pomieścić kilka akapitów tekstu.