W obronie krytyki radykalnej
Pierwotna wersja tego wystąpienia została wygłoszona podczas konferencji #stankrytyczny, która odbyła się na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu 4 i 5 maja tego roku. Oprócz mnie do wygłoszenia swoich wystąpień zostali zaproszeni Iwo Zmyślony i Izabela Kowalczyk (jej wypowiedź można przeczytać na łamach „Szumu”). W ramach konferencji odbyła się także debata „Dlaczego krytycy sztuki nie potrafią rozmawiać?”, poprowadzona przez Iwona Zmyślonego.
W swoim tekście „Krytyka powinna być krytyczna!” Izabela Kowalczyk zauważyła, że dzisiaj krytyka sztuki jako oddzielny zawód właściwie nie istnieje. Powód jego zapaści jest prozaiczny i wynika głównie z kwestii ekonomicznych – z krytyki sztuki jako takiej po prostu ciężko jest przeżyć. Żeby zarobić na życie, a zarazem stworzyć sobie nowe możliwości rozwoju (których w krytyce sztuki jest mało), krytycy zwykle zamiast krytykować, zaczynają w sztukę „grać” – czyli stają się kuratorami, piszą teksty do katalogów, wykładają na uczelniach lub otwierają swoje galerie. To, jak potoczy się kariera danego krytyka, zależy także od tekstów, jakie pisze – zwraca na to uwagę Iwo Zmyślony, podkreślając, że krytyczny tekst może zaszkodzić samemu krytykowi, utrudni mu bowiem współpracę z instytucjami czy też ze środowiskiem artystycznym na innych polach.
W kontekście tej dyskusji mogę powiedzieć, że należę do tej nielicznej grupy krytyków, którzy mogą faktycznie zadeklarować się, że krytyka artystyczna to ich pierwszy i jedyny zawód. To wyznanie sprawia mi pewną satysfakcję, ale jest właściwie dramatyczne (a może śmieszne? lub żałosne?), ponieważ w praktyce sprowadza się do jednego nieprzyjemnego faktu: nie zarobkuję na wskazane wyżej sposoby, więc nie zarabiam zbyt dużo. Moja pozycja jest też bardzo niepewna, podobnie jak pozycja magazynu, w którym pracuję – w tym roku otrzymał on ministerialne dofinansowanie, ale nie wiadomo, czy dostanie takie w przyszłym. Ponadto, funkcjonowanie „Szumu” zależy w dużej mierze także od kondycji naszej sceny artystycznej – jeśli ona podupadnie, magazyn podupadnie razem z nią.
Moja aktualna pozycja oczywiście nie wynika z faktu, że w perwersyjny sposób zachwycam się własną niewydolnością finansową i pragnę w tym stanie pozostać aż do śmierci. Rozumiem ją jednak jako konsekwencję strategii pisarskiej, którą stosowałam – radykalnej i stawiającej mnie w kontrze do środowiska artystycznego. Nigdy jednak nie odczuwałam szczególnej skruchy z tego powodu i nie żałuję swoich decyzji. Więcej, do dzisiaj uważam, że miała ona sens i była adekwatną odpowiedzią na rzeczywistość artystyczną, z jaką przyszło mi się skonfrontować. Uważam także, że taka strategia może być stosowana przez innych krytyków i jest potrzebna. Z tego powodu z dużym niepokojem śledzę ostatnie dyskusje o języku krytyki artystycznej, wywołane w dużej mierze przez samego Iwona Zmyślonego. W dyskusji tej krytycy wystąpili jako grono właściwie nikczemne, które Zmyślony obarcza winą za brak konsolidacji środowiska artystycznego. Nie jest on zresztą jedyną osobą, która zarzuca krytykom działania szkodliwe i wszczyna dyskusję o tym, co krytycy mają prawo pisać, a czego nie, oraz jaka krytyka ma sens, a jaka jest tylko antagonizującym środowisko czy też bezproduktywnym „hejterstwem”. Tak się jednak zdarzyło, że to właśnie upominający głos Zmyślonego jest teraz najgłośniejszy. Jego krytyka jest też wymierzona bezpośrednio we mnie, a pośrednio – w magazyn „Szum”, który publikował moje teksty i na stosowany przez mnie rodzaj krytyki zezwala. Zmyślony oczywiście stosuje swoje zarzuty wobec wszelkich innych krytyków, którzy nie dopasowują się do jego wizji „krytyki dialogu”, więc tym bardziej mam poczucie, że powinnam przedstawić swoje stanowisko w tej sprawie.
Dyskusja o języku krytyki nie jest oczywiście sprawą ostatnich kilku miesięcy, ale ta, którą obecnie prowadzimy zaczęła się mniej więcej na początku istnienia „Szumu”, kiedy na jego łamach opublikowany został tekst Zmyślonego Krytyka jako filozofia. Zmyślony, szukając odpowiedzi na rzekomo odczuwalny wówczas kryzys w krytyce, stwierdził, że jego przyczyną jest wyczerpanie się dyskursu emancypacyjnego, którego ucieleśnieniem miała być krytyka w wydaniu „Rastra”. W uproszczeniu można to opisać następująco: radykalny język „Rastra” był aktualny w czasach transformacji, kiedy rzeczywistość artystyczna musiała ulec zmianie i się zmodernizować, a obecnie stosowanie takiego języka nie ma już sensu, ponieważ te pierwotne, modernizacyjne cele zostały już osiągnięte. Język „Rastra” był emancypacyjnym językiem określonego pokolenia, któremu udało się przejąć scenę artystyczną, nie ma więc sensu wracać do tego rodzaju strategii. Tego typu refleksję Zmyślonemu miał podsunąć sam Łukasz Gorczyca na jednym ze śniadań prasowych „Dwutygodnika” i na jej podstawie Zmyślony postuluje do dzisiaj wdrożenie nowego paradygmatu „krytyki jako filozofii”. Jak na razie nikomu się to nie udało, łącznie z samym Zmyślonym, za to teza o wyczerpaniu dyskursu emancypacyjnego zaczęła być w jego przypadku narzędziem do wykluczania i prób dyskwalifikacji innych krytyków.
Zostałam potraktowana tym „narzędziem do dyskwalifikacji” po raz pierwszy dwa lata temu, podczas dyskusji o moim felietonie na temat wystawy Honzy Zamojskiego w Zachęcie. Zmyślony zarzucił wówczas mojemu językowi anachronizm, ponieważ w epigoński sposób miałam kontynuować nieaktualną już dzisiaj strategię „Rastra”. Od tamtej pory moja działalność, oraz w ogóle krytyka uprawiana w „Szumie”, jest wpisywana w „tradycję Rastra”. Ktoś mógłby powiedzieć, że to w zasadzie zaszczyt – bądź co bądź była to ciekawa krytyka. Dla mnie jest to jednak porównanie kłopotliwe. Raz, że służy moim adwersarzom jako podstawa do wyciągania przedziwnych wniosków na mój temat (oraz określania „Szumu” jako pisma propagującego bezsensowny trolling), dwa, że jeśli pomyślę o tych rzekomych podobieństwach pomiędzy strategią „Rastra” i moją, to trudno mi jednak je znaleźć. Powiedziałabym raczej, że więcej nas dzieli niż łączy, co wynika z jednego prostego faktu: reprezentujemy różne pokolenia, działaliśmy/działamy w innych czasach, mamy więc odmienne interesy.
Łukasz Gorczyca w swoich wypowiedziach może z zadowoleniem podkreślać, że jego pokoleniu udało się zdobyć władzę i opanować artystyczny mainstream. Pokolenie „Rastra” istotnie również wpłynęło na zmianę polskiej infrastruktury artystycznej, dostosowując ją do bardziej zachodniego modelu. Dzięki temu pokoleniu istnieje w Polsce także scena galeryjna, może niewielka jak na standardy międzynarodowe, ale w zasadzie największa w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest dla mnie całkowicie zrozumiałe, że części środowiska zależy na utrzymaniu tego standardu, bo w kontrze do niego widzi głównie ZPAP albo konserwatywne grupy typu The Krasnals.
Ja należę do pokolenia, dla którego wspomnienia z czasów transformacji ograniczają się do dość mglistych i wyrywkowych obrazów, a opowieści o wystawach Dudy-Gracza w Zachęcie to raczej śmieszne anegdoty, trudne do wyobrażenia w aktualnych realiach (tak przynajmniej mogliśmy sobie myśleć rok temu). Jako krytyczka, nie musiałam więc „rozprawiać się” z tego typu sztuką i koncertowałam się na tym, co obecnie oferuje „główny nurt”. Przy okazji, trudno powiedzieć, żebym utożsamiała się wtedy z nowym establiszmentem artystycznym. Nie byłam jego częścią, po studiach zmagałam się raczej ze swoim statusem bezrobotnej prekariuszki, dla której świat artystyczny jawił się jako ukryta za murami twierdza. Mogłam co prawda tą twierdzę odwiedzać i się jej przyglądać, ale w charakterze nieopłacanej stażystki lub gościa, obserwowanego nieufnie przez galeryjnego stróża. Dostrzegałam też problemy aktualnej sztuki głównego nurtu. Przede wszystkim była to usztywniająca sztukę instytucjonalizacja oraz formalizacja. Na swoim blogu „Sztuka na gorąco” nazywałam ironicznie tego typu formalizmy „sztuką hipsterską”, co w moim ujęciu oznaczało właśnie sztukę modną i elegancką, ale wypraną z emocji i pustą w środku albo wtórną. Odnajdywałam ją nierzadko w galeriach komercyjnych, a czasem w instytucjach, na takich wystawach jak choćby Nowa rzeźba? w Zachęcie. Okres nabijania się z „hipsteryzmu” w sztuce podsumowałam później w „Szumie”, publikując w jego czwartym numerze (zima 2013-wiosna 2014) artykuł Nowy formalizm. Sztuka naszych czasów.
Usytuowanie w kontrze do instytucjonalnego mainstreamu było też jednym z powodów, dla których zdecydowałam się pisać na swoim blogu w nieformalnej, bardzo swobodnej i felietonistycznej manierze. Tego stylu uczyłam się od liceum, kiedy w ramach programu nauczania miałam także zajęcia z dziennikarstwa, a po lekcjach z dużym zapamiętaniem pisałam humorystyczne opowiadania o swoich nauczycielach. W pisaniu o sztuce rzecz jasna się nim nie posługiwałam, bazując raczej na nikłych doświadczeniach zdobytych na studiach z historii sztuki, gdzie nauka pisania ogranicza się do prostego schematu „opis-analiza-interpretacja”. Z takiego schematu nie da się wiele wyciągnąć jeśli chodzi o samodzielne myślenie, a fascynacja świeżo zdobytym żargonem naukowym tym bardziej tego nie ułatwia. Z tych względów momentem przełomowym w myśleniu o krytyce była dla mnie lektura dwóch publikacji: What Happened to Art Criticism? Jamesa Elkinsa i antologii tekstów „Rastra”. Po lekturze pierwszej zdałam sobie sprawę z głównych problemów współczesnej krytyki artystycznej – uzależnienia tej dziedziny od rynku i jej marginalizację na rzecz innych graczy świata sztuki (kuratorów, instytucji, galerii). Lektura drugiej uświadomiła mi, że w pisaniu o sztuce możliwe jest dużo więcej niż przypuszczałam. I że ja z tym faktem mogę coś zrobić, bo mam wystarczający warsztat. Na swoim blogu pisałam więc teksty ostre, humorystyczne, mocno ironizujące, posługiwałam się też językiem potocznym – właśnie w kontrze do języka instytucjonalnego, jakim komunikuje się ze sobą środowisko artystyczne. Taka strategia okazała się dla części tego środowiska naganna i z tego względu zarzucono mi później „psucie językiem sztuki”. Ja jednak tej sztuki swoim językiem nigdy nie psułam, tylko zadawałam pytanie – co się stanie, jeśli ze sztuki zedrze się amortyzującą warstewkę paraakademickiego dyskursu, którym ją „zabezpiecza” instytucja? Robiłam to w wersji ekstremalnej, odwołując się także do języka i konwencji komunikacyjnych internetu, co w dużej mierze wiązało się z moimi „post-internetowymi” zainteresowaniami (opisałam tę relację w tekście Moja Facebookowa wrażliwość, opublikowanym w 2012 roku na łamach Dwutygodnik.com). Dodatkowym, nietypowym jak na krytykę artystyczną zagraniem były z mojej strony zabawa z fabularyzacją i fikcjonalizacją, będąca właściwie kontynuacją rozrywek, jakim oddawałam się w liceum. Później z tego tytułu określałam siebie jako krytyczkę gonzo i chyba dlatego też do współpracy zaprosił mnie Ha!art, wówczas rozkręcający popyt na „literaturę gonzo”. Niestety, jak do tej pory nie zostałam Ziemowitem Szczerkiem w spódnicy.
W czasie moich eksperymentów z gonzo znajomi czasem pytali się, do czego moja krytyka ma zmierzać. Jakie jest jej społeczne zastosowanie? Czy chcę edukować w ten sposób ludzi niezainteresowanych sztuką? Na co to wszystko? Moje teksty faktycznie były dość hermetyczne, ale nigdy nie miałam w sobie popularyzatorskich zapędów. Do tej pory, gdy słyszę zarzuty o hermetyczności i zamknięciu krytyki na publiczność ogarnia mnie zniecierpliwienie. Są różne sposoby opowiadania o sztuce, ale nie wydaje mi się, żeby pierwszym obowiązkiem krytyka było nauczanie społeczeństwa i popularyzacja. Od tego są media masowe i instytucje artystyczne. Inna sprawa, że takie „literackie działania edukacyjne” z mojej strony, w momencie gdy sama dopiero kończyłam studia, mogłyby się zakończyć twórczością dziwaczną i pretensjonalną. Oznaczałoby to też zmianę mojej strategi z krytycznej na popularyzacyjną, co było dla mnie nie do przyjęcia, ze względu na moją pozycję i przekonania. Mnie samą w pisaniu interesowała przede wszystkim sytuacja przekroczenia, która umożliwiała wyrwanie się z dotychczasowych konwencji myślenia o sztuce. A takie przekroczenie jest czasem potrzebne, choćby po to, żeby przypomnieć sobie, że dziedzina, jaką się zajmujemy jest szczególna i ma wpisany w siebie paradygmat zmiany. Iwonowi Zmyślonemu takie podejście może wydawać się anachroniczne, ale dla mnie jest podstawowym powodem, dlaczego w ogóle interesuję się sztuką.
Niełatwo jest być krytykiem uprawiającym radykalną, czy też eksperymentatorską krytykę, a patrząc na obecną sytuację na scenie politycznej, obawiam się niestety, że krytykom mojego pokroju będzie jeszcze trudniej niż przedtem. Wynika to z podstawowego nieszczęścia, z jakim musi zmagać się nasze środowisko – zagrożenia konserwatyzmu. Minęło 27 lat od upadku Polski Ludowej, ale okazuje się, że sztuka awangardowa ciągle musi walczyć tu o swoją autonomię i prawo do istnienia. Ten fakt znacząco wpływa na naszą autorefleksję, zdeterminowaną przez myślenie obronne, i wydaje mi się, że z tego powodu niechętnie patrzymy także na wszelkich „innych”, którzy nas krytykują. Ja sama, w czasie gdy pisałam swojego bloga, najbardziej bałam się w zasadzie jednego – że zostanę zidentyfikowana jako kolejny odpowiednik The Krasnals. Nieszczególnie mi się to uśmiechało, biorąc pod uwagę że nie sympatyzowałam z prawicowymi kręgami artystycznymi, ale sporo osób i tak uważało, że robię dokładnie to samo. Z tego co zauważyłam, obecnie bardziej na fali są porównania do Moniki Małkowskiej. Jeśli więc jakiś krytyk odważy się napisać coś, co nie spodoba się części środowiska, porównanie jest już gotowe – on pisze całkiem jak Małkowska…
Mam jednak nadzieję, że w swoich ponurych przeczuciach nie mam zupełnie racji. Jest w końcu sporo osób w naszym środowisku, które rozumieją, że nadszedł czas nie tylko obrony, ale i autorefleksji. Sztuka współczesna znajduje się na marginesie społecznych zainteresowań, i to jednak jest trudny do zignorowania problem. Jak z tym społeczeństwem rozmawiać, co zrobić, by twierdza sztuki wydawała się choć trochę bardziej przystępna? Jak powinno postępować środowisko artystyczne w momencie, kiedy na ulice wychodzą nacjonalistyczne bojówki? To są pytania, z którymi będziemy musieli się w najbliższym czasie zmagać. Osobiście nie mam na nie gotowej odpowiedzi, ale nie wydaje mi się, żeby skuteczną metodą na rozwiązywanie problemów było stawianie krytyków do kąta za złe zachowanie. Równie wątpliwe są próby tłamszenia wypowiedzi konfrontacyjnych jako szkodliwych i anachronicznych. Odpowiedzią na zagrażającą nam falę konserwatyzmu raczej nie powinien być nasz własny konserwatyzm. A język krytyki? Moim zdaniem on nie przynależy do konkretnych ludzi. Jest dobrem wspólnym, które może być stosowane w różnych celach. Więc powtórzę:
Odmawianie jakiemukolwiek krytykowi prawa do własnego głosu, ponieważ w latach 90. dwóch chłopaków i przyszłych galerzystów używało podobnego, to absurd!