Unosić się w modernizmie. „Fenomen Falowca” w Gdańskiej Galerii Miejskiej
W 2005 roku Julita Wójcik wykonała ośmiometrowej długości rzeźbę gdańskiego Falowca – tego najdłuższego, z ulicy Obrońców Wybrzeża. Tworzywem była biała i różowa włóczka. Dzianina złagodziła charakterystyczny łamany kontur słynnego bloku, upodabniając go do smakowitego, wielopiętrowego deseru – albo do rękodzielniczej narzuty czy serwety. Lubiana przez artystkę mięciutka faktura kojarzy się ze swojskimi, babcinymi dekoracjami, które wypełniają mieszkania. Jednocześnie – i dzięki temu – praca Wójcik (sprzed niemal dwóch dekad!) stanowi przykład udanego, a przede wszystkim dobrowolnego i samorzutnego „ocieplenia wizerunku” niejednoznacznych ikon Gdańska. To właśnie falowcom poświęcono wystawę w Gdańskiej Galerii Miejskiej.
Gdański Falowiec ma 860 metrów długości i liczy 1792 mieszkania, w których na stałe mieszka co najmniej trzy tysiące osób, a wraz z wynajmującymi – być może dwa razy tyle. Przy takiej populacji mógłby być siedzibą osobnego powiatu.
Długich galeriowców z ustawionymi pod kątem względem siebie klatkami, o charakterystycznej formie fali, jest w samym Gdańsku osiem (siedem na Przymorzu Wielkim i jeden w Nowym Porcie). Podobne „łamańce” postawiono także w Poznaniu czy Bełchatowie – ale „fenomen Falowca” z tytułu wystawy dotyczy tylko jednego, najdłuższego z nich. Przypomnijmy: ma 860 metrów długości i liczy 1792 mieszkania, w których na stałe mieszka co najmniej trzy tysiące osób, a wraz z wynajmującymi – być może dwa razy tyle. Przy takiej populacji Falowiec mógłby być siedzibą osobnego powiatu. Z lotu ptaka wygląda jak delikatnie płynąca wstążka, starająca się utrzymać w pionie, lub jak powiększony wielokrotnie model kolejki jadącej po wąziutkim torze. Od strony galerii przypomina awers, a od strony kolorowych balkonów – rewers wyszywanej tkaniny.
Ten blok o skali osiedla stał się już bohaterem festiwalu Streetwaves (2015), w ramach którego kuratorka Natalia Cyrzan zachęcała do eksplorowania „oswojonej samotności”. W programie znaleźli się również artyści z Falowca. Trafił na plakaty z ikonami polskiej dwudziestowiecznej architektury i z symbolami Gdańska; na plażowy parawan (oczywiście); do teledysku ilustrującego letni hit Skiety & klapki Kabe i Kizo oraz do Jestem z miasta Elektrycznych Gitar; a za sprawą swojej fotogeniczności cieszy się sławą „instagramowego miejsca”. Zainspirował również malutki nurt „osiedlowego realizmu magicznego”, tak bowiem można byłoby nazwać powieści Pieczeń dla Amfy Salci Hałas, Latawiec z betonu Moniki Milewskiej oraz słuchowisko i sztukę teatralną powstałe na bazie tej ostatniej. Łączy je umiejscowienie zjawisk nieco niezwykłych w obskurnej, lecz przytulnej scenerii swojskiego bloku, gdzie przez cienkie ściany można prowadzić ustawiczny nasłuch życia rozgrywającego się w labiryntach korytarzy.
Pod tym względem Falowiec uosabia „życie blokowe”, być może ogólnopolskie, w pigułce, i jest to symbol nośny. Być może ten właśnie czynnik skierował na ulicę Obrońców Wybrzeża brytyjską księżniczkę Annę, która w dość osobliwym epizodzie z 1991 roku postanowiła odwiedzić „typową polską rodzinę”. Wjechawszy na dziesiąte piętro windą, zjadła ciasto w towarzystwie państwa Kowalskich. Ale jako budynek – oraz jako obiekt gdański – Falowiec również jest mitogenny. Bliskość morza, które widać z górnych pięter budynku, fakt, że obejście go dookoła wymaga solidnego spaceru, i że na długość zajmuje trasę trzech przystanków autobusem; mikroklimat osiedla, spokojnego od południa i wietrznego od północy, zaskakującego gwałtownymi przeciągami; ciekawość stłoczonych pod jednym rozciągniętym adresem sposobów życia i osobistych biografii, zagęszczenie upakowanych w imponującym rozmachem budynku mieszkań, które czynią Falowiec jednocześnie bliskim i anonimowym, wreszcie historia jego powstawania każą na szczęście wyjść poza koleinę osiedlowego sentymentu. Z pomysłu kuratora Klaudiusza Grabowskiego wyłania się historia o próbach realizowania dość śmiałego eksperymentu, który został częściowo utrącony, a ambicje skurczone, ale udało się dotrzeć do względnego happy endu, czyli stworzenia przestrzeni, którą jej użytkownicy oswoili i polubili.
Charakterystyczna zabudowa Przymorza powstała na początku lat 70. jako rezultat rozpisanego dwie dekady wcześniej konkursu SARP na zagospodarowanie okolicy. Obfitość wolnej przestrzeni zachęcała do rozmachu, stąd pomysł Tadeusza Różańskiego i Józefa Chmiela na wpisanie planowanych osiedli w krajobraz. Zafascynowani Le Corbusierem architekci z gdańskiego Miastoprojektu i Politechniki dążyli do zapewnienia maksymalnej liczby mieszkań przy zachowaniu odważnej, działającej na wyobraźnię formy.
„Nieliczni wierzyli wtedy zapaleńcom, którzy – w większości nie mając wtedy mieszkań – założyli spółdzielnię”, wspomina pionierskie czasy PRL-owski album o Gdańsku udostępniony na wystawie. Zachował się fragment kroniki British Pathe, ukazujący w nasyconych kolorach Przymorze w budowie. To sceny, które przywodzą na myśl archaiczne science fiction, zderzenie cywilizacji: blok wyrasta z pustego, piaskowo-brązowego krajobrazu jak marsjańskie grodzisko, wokół którego drepczą pasażerowie wysiadający z „ogórków”, niosący walizki, wiozący coś konno (wóz konny na tle bloku był chyba wtedy wymarzonym kadrem każdego zagranicznego reportera). W mrowiu świeżo oddanych do użytku balkonów młody ojciec i dopasowane strojem dziecko, mini me. Niesamowitość tych powszednich przecież scen podbija fakt, że nie możemy dookreślić pory roku: technikolorowa paleta sugeruje łagodny, ciepły dzień, jednak mieszkańcy nowoczesnego bloku-kosmodromu to chodzą bez kurtek, to noszą na głowach futrzane czapy. Na świetnym zdjęciu Chrisa Niedenthala z 1976 roku młodzi ludzie brną z zakupami przez pryzmy ziemi w stronę fasady, która wydaje się drgać w powietrzu. Rozbudowa kolejnych segmentów nadal trwała, gdy pierwsi lokatorzy zajmowali już swoje mieszkania.
Falowce w takiej formie, jaką dzisiaj znamy, to rezultat licznych kompromisów. Pierwsze projekty zostały odrzucone jako zbyt fantazyjne i kosztowne. Odpadały stopniowo kolejne zapowiadane inwestycje: te niesamowite, ale także te bardziej prozaiczne.
Ta kolonizacja niezwykłej planety to prawda ekranu. Wystawa przypomina, żeby nie dać się porwać łatwym, sentymentalnym odruchom, że „kiedyś to ludzie mieli fantazję”, a państwowy mecenat jakoby pozwalał ją realizować z należytym rozmachem, dbając o komfort i satysfakcję z życia obywateli Polski Ludowej. Rzut oka w przeszłość pozwala szybko zgasić w sobie te porywy. Falowce w takiej formie, jaką dzisiaj znamy, to rezultat licznych kompromisów. Pierwsze projekty – wypiętrzających się bloków połączonych przesmykami, a potem pomysł Danuty Olędzkiej z podwieszanymi, krytymi galeriami i aneksami jadalnymi przy kuchniach – zostały odrzucone jako zbyt fantazyjne i kosztowne. Odpadały stopniowo kolejne zapowiadane inwestycje: te niesamowite, jak kawiarnia z punktem widokowym na szczycie najdłuższego bloku (brzmi jak z fantastycznego folderu o Polsce przyszłości!), ale także bardziej prozaiczne i oczywiste, jak centrum usługowe z domami handlowymi czy kinem. Przy całej urodzie formy, mieszkańcom pozostawiono do dyspozycji „pakiet budżetowy”. Podobnie jak w przypadku katowickiej Superjednostki, również Przymorze niesie ze sobą smutne konkluzje o okrawaniu wyobraźni, co z przykrością w zaprezentowanym na wystawie dokumencie przyznaje Danuta Olędzka.
W zrealizowanym ostatecznie projekcie Tadeusza Różańskiego, Janusza Morka i Danuty Olędzkiej wprowadzono otwarte galerie, co pozwoliło uniknąć nieszczęsnych „ślepych kuchni”. Przy obowiązującym ciasnym normatywie mieszkań skazywałyby lokatorów na przestrzeń zbyt ubitą i klaustrofobiczną – a trzeba pamiętać, że Falowce realizowano w czasie, gdy obowiązywał normatyw najbardziej restrykcyjny. Dlatego już na samym początku wizyty w GGM wchodzimy na plan typowego przymorskiego lokalu mieszkalnego, by uświadomić sobie jego skromną skalę. Wystawa przypomina, że już w czasach oddawania osiedla do użytku starano się amortyzować te nieprzyjemności, stąd przypomnienie o wystawie mebli modelowych z 1972 roku – meblościanek, zestawów tapicerowanych (polecano szczególnie komplet „Alfa” z Gościcina) oraz sprzętu AGD z Eldomu. I znów wypolerowane przez nostalgię spojrzenie na polski modernizm czeka kalibracja: mieszkania urządzono meblami owszem, schludnymi, na ładnych, lubianych przez nas i dzisiaj nóżkach, lecz trudno pozbyć się wrażenia próby wciśnięcia na małą przestrzeń niezbędnych sprzętów bez szczególnej wygody, nie mówiąc już o swobodzie. Tak jak porady z Książki o mieszkaniu Jana Szymańskiego, kadry z czasów mikrego normatywu budzą uczucie déjà vu: niejedno z nas musi radzić sobie tak i dzisiaj. Ten otrzeźwiający wymiar wystawy przemówił do mnie szczególnie. Łatwo jest dać się porwać licznym muzealnym kompilacjom typu „the best of polski powojenny modernizm”, które prezentują najbardziej imponujące projekty, jednak warto pamiętać, że nie słychać w nich skrzeczenia rzeczywistości.
Perspektywa z wewnątrz Falowca wydaje się właśnie „włóczkowa”, dowodząca możliwości oswojenia, umoszczenia się nawet w tak gigantycznej strukturze.
Najważniejsza jednak część to spojrzenie ze środka. Przekrojowy, „miasteczkowy” charakter Falowca to oczywiście marzenie reportera. Już w latach 70. wprowadzili się tu przedstawiciele najrozmaitszych grup zawodowych i społecznych, a stopniowo dołączali do nich przyjezdni, studenci i obcokrajowcy; nic tylko pukać i pytać. Projektów poświęconych mieszkańcom, czy współtworzonych przez nich, powstało kilka; na wspomnianym festiwalu Streetwaves w 2015 roku zaprezentowano fotografie i nagrane rozmowy, zebrane przez Lucynę Kolendo, w których ludzie opowiadają o swoim doświadczaniu Falowca. W GGM znalazła się z kolei praca Mileny Banaszewskiej – fotografie i wypowiedzi oddające głos populacji budynku. Na zdjęciach widzimy mieszkania urządzone możliwie najprzytulniej, nawet jeśli koce, narzuty, firanki i bibeloty podkreślają ciasnotę. Julita Wójcik miała świetną intuicję, kojarząc właśnie ten budynek z włóczką. Perspektywa z wewnątrz wydaje się właśnie „włóczkowa”, dowodząca możliwości oswojenia, umoszczenia się nawet w tak gigantycznej strukturze. Odręcznie zapisane opinie oczywiście nie zawsze są pochlebne, ale zamiast skojarzeń z mrowiskiem czy termitierą (częstych już w literaturze lat 70.!), przynoszą raczej myśli o morzu, a nawet pewien poetycki sentyment.
„Falowiec to miły, przyjazny długi blok dla każdego”.
„Falowiec to morze ludzi”.
„Piasek nadmorski na ul. Obrońców Wybrzeża”.
„Falowiec niedługo zmieni się w akademik, sami studenci tu mieszkają”.
„Ludzie sprzątają po psach. Dużo maltańczyków”.
„Falowiec to wiatr, który niesie nas w nieznane”.
Projekt Banaszewskiej to szczególnie cenny fragment wystawy – demonstruje to, jak można odczuwać ducha miejsca bez odgórnej animacji i tematu przewodniego. Pokazuje, jak stopniowo wytwarza się pewna niedoskonała, ale realna symbioza między krajobrazem, architekturą a mieszkańcami; jak budynek staje się trwałą częścią miejsca. Dlatego przeglądając rozmaite materiały poświęcone Falowcowi, z aprobatą zareagowałam na fragment śmieszkowej ankiety ulicznej youtuberów z kanału Skumaj 3Miasto. Na ulicy Obrońców Wybrzeża zaczepiają starszego przechodnia i pytają go:
– Wie pan, jak zdobyć szacunek ludzi ulicy?
Na co słyszą w odpowiedzi:
– Trzeba być grzecznym.
Miły, grzeczny i przytulny jest też Falowiec.
Olga Drenda — pisarka, tłumaczka, etnolożka i antropolożka kultury. Autorka m.in. książek Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji, Wyroby. Pomysłowość wokół nas (Nagroda Literacka Gdynia 2018, nominacja do Paszportu Polityki) oraz Słowo humoru. Prowadzi stronę Duchologia poświęconą śladom codzienności lat 80. i 90.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Julita Wójcik, Milena Banaszewska, Magda Danaj, Adam Kosik, Konrad Królikowski, Chris Niedenthal, Agata Nowosielska, Bartłomiej Ponikiewski, Marek Zygmunt
- Wystawa
- Fenomen Falowca – geneza i recepcja ikony gdańskiej architektury
- Miejsce
- Gdańska Galeria Miejska 2
- Czas trwania
- 27.10.2023 – 21.01.2024
- Osoba kuratorska
- Klaudiusz Grabowski
- Fotografie
- Alina Żemojdzin