„Tęczy” Julity Wójcik życie po życiu
Agata Pyzik
W bieżącym numerze „Szumu” Karolina Plinta w charakterystyczny dla siebie sposób krytykuje najnowszą wystawę Julity Wojcik Niedzielne popołudnie w PGS Sopot. Najnowsze prace artystki dotyczą m.in. walki o prawa pracownicze, ale także przetaczającej się przez Polskę fali neofaszyzmu – jednak zdaniem recenzentki jest to kompilacja bezsilnych akcji. „Julita Wojcik najwyraźniej nie pamięta lub nie zdaje sobie sprawy, że narzędzia skuteczne w walce o prawa społeczne mogą nie przystawać do realiów artystycznych. Żeby coś w sztuce osiągnąć i dać ludziom do myślenia, czasem lepiej zachować się jak Santiago Sierra niż jak, powiedzmy, Adrian Zandberg” – pisze krytyczka.
Po wielokrotnym zniszczeniu, spaleniu, homofobicznych atakach wandalizmu przez neofaszystów, po których musiała ostatecznie zniknąć z placu, Tęcza „powróciła” w postaci fali świetlnej sponsorowanej przez firmę produkującą lody Ben&Jerry’s. Zdarzyło się to, nieprzypadkowo, tuż przed tegoroczną Paradą Równości.
To lapidarne stwierdzenie dobrze, jak się zdaje, oddaje percepcję sztuki tzw. zaangażowanej w Polsce. Plinta przeciwstawia „sukces” kogoś takiego jak Sierra (a w domyśle, pewnie też kogoś takiego jak Artur Żmijewski) skromniejszym, „prostolinijnym, empatycznym, trochę naiwnym” akcjom Wójcik, traktowanym w najlepszym razie z pewną pobłażliwością. Plincie zapewne trudno byłoby wytłumaczyć sens podobnych działań – nie nastawionych na szum wokół siebie, budzenie kontrowersji czy skandalu. Tylko czy po latach faktycznie można stwierdzić, że Santiago Sierra albo Żmijewski osiągnęli większy efekt? Jest jasne, że społeczny odbiór sztuki nie jest jednoznaczny. W ostatecznym rozrachunku może się okazać, że medialność danej pracy, nawet tej najbardziej skandalizującej, szybko wyparowuje. Może nawet w roku 2018, po kilku latach dramatycznego kryzysu uchodźczego, kiedy codziennie czytamy o najjaskrawszych przypadkach łamania praw człowieka, prace Sierry czy Żmijewskiego, tak często przecież używające ciał i losów najbardziej narażonych na wykluczenie, cierpienie i prześladowanie grup społecznych, powielające przemoc zadawaną im przez system – nie tylko wybrzmiewają nikle, ale też zyskują groźny wydźwięk i wcale nie przewyższają skutecznością prac bardziej empatycznych?
Te rozważania przyszły mi do głowy à propos najważniejszej może, a na pewno najsłynniejszej pracy Julity Wójcik, czyli Tęczy, która niedawno zaliczyła bardzo dziwne „życie po życiu”. Otóż po wielokrotnym zniszczeniu, spaleniu, homofobicznych wandalskich atakach neofaszystów, po których musiała ostatecznie zniknąć z placu, Tęcza „powróciła” w postaci fali świetlnej sponsorowanej przez firmę produkującą lody Ben&Jerry’s. Zdarzyło się to, nieprzypadkowo, tuż przed tegoroczną Paradą Równości. Powrót Tęczy dokonał się z inicjatywy kampanii Miłość Nie Wyklucza i miał podnosić świadomość praw LGBT i ich łamania w Polsce, ze szczególnym naciskiem na związki partnerskie. Sama Wójcik wyraziła na to zgodę.
Parada, należy dodać, w tym roku była wyjątkowo udana i licznie uczęszczana, mowa jest o nawet 45 tys. uczestników. Jednak mimo radości, że w obecnym klimacie politycznym impreza wciąż dochodzi do skutku (niektórzy paranoicznie porównują przecież reżim PiS-u do PRL-u, Węgier Orbana czy putinowskiej Rosji), trudno nie zauważyć faktu, jak z roku na rok wydarzenie to coraz bardziej podporządkowuje się sponsorującym je firmom. Na paradzie chwilami można poczuć się jak kolorowy dodatek do Googla lub innych korporacji, którym to organizatorzy gorąco dziękują przy każdej okazji. W konsekwencji fakt, że Tęcza (tęcza?) musiała stać się niematerialnym fantomem (tak, aby nie mogła już zostać zniszczona) i że sponsoruje ją firma, której tęcza staje się w ten sposób nośnikiem reklamowym, zdawał się nikomu nie przeszkadzać (może poza kilkoma znajomymi na fejsie).
Zdaję sobie sprawę, jak w obecnej, niesłychanie opresyjnej, coraz bardziej zakleszczającej się sytuacji politycznej w Polsce, podnoszenie tego rodzaju krytyki kapitalizmu zakrawa na luksus i czepialstwo, na które „nie możemy sobie pozwolić” w kraju przecież prawicowym, peryferyjnym, wciąż będącym „dwadzieścia lat za Zachodem”. Ale może to właśnie dlatego, że nie pozwalamy sobie na taką krytykę, uznając ją za zbyt luksusową, pozostajemy na tej peryferyjnej, prawicowej pozycji? Warto pomyśleć o tym w świetle bardzo świeżego skandalu w innym emancypującym się środowisku. Kilka dni temu „Codziennik Feministyczny” oraz Maria Świetlik z Inicjatywy Pracowniczej ujawniły fakt złego traktowania pracownic firmy ochroniarskiej na Kongresie Kobiet. Kobietom-ochroniarkom przez dwa dni kongresu nie pozwolono usiąść, odpoczywać ani zjeść posiłku, a wszystko to do wtóru pięknych sloganów o feminizmie i wyzwoleniu kobiet. Czytając wymianę między organizatorkami a ich krytykami, pomyślałam, jak trudno w postkomunistycznej Polsce rozpropagować myślenie o tym, jak emancypacja obejmuje również emancypację klasową – a także o tym, że biorąc pod uwagę sytuację ekonomiczną i polityczną naszego kraju, bez propracowniczej agendy nigdy nie uda się wzbudzić zainteresowania lewicowością czy feminizmem wśród szerokich mas społecznych. Przy okazji marginalizacji będą ulegały tak podstawowe prawa człowieka jak to do swobodnej ekspresji własnej nieheteroseksualnej orientacji.
Wójcik nazwała kiedyś Tęczę papierkiem lakmusowym, doskonale mierzącym nastroje społeczne w Polsce. Dlatego za symptomatyczny należy uznać fakt, że państwowe media nie doniosły tym razem o „odbudowie” Tęczy, a wcześniej i tak donosiły tylko o jej zniszczeniu, próbując umniejszyć jej znaczenie.
Co ma z tym wspólnego ewolucja Tęczy Wójcik z zaangażowanego dzieła sztuki, które stało się symbolem walki o prawa LGBT, w świetlny baner reklamowy konkretnej firmy? Bardzo wiele. Otóż w klimacie intelektualnym à la Kongres Kobiet homoseksualizm coraz bardziej będzie kojarzyć się z wyimaginowaną liberalną elitą z Warszawy, która może pozwolić sobie na swobodne pokazywanie swojej orientacji, ponieważ jej w miarę wysokie kapitały, społeczne, finansowe i kulturowe, będą chroniły jej pozycję. Brak poważnej krytyki zawłaszczania walk emancypacyjnych przez kapitał będzie miał swoje konsekwencje. Doskonale rozumiem swoich znajomych LGBT, że w obliczu dyskryminacji, mowy nienawiści, upokarzającego języka, jakie stosuje wobec nich rządząca w Polsce formacja, komercjalizowanie się kultury gejowskiej nie będzie ich czołowym zmartwieniem. Widzę też, że sprawy LGBT nawet w ciężkim polskim klimacie stają się powoli mainstreamem: mamy już pierwszego wyoutowanego geja-prominentnego polityka, Roberta Biedronia, który ma obecnie spore szanse w wyścigu prezydenckim, a nawet sołtysa wsi Bobrowniki, Łukasza Włodarczyka, który pozostaje w otwartym, od niedawna zalegalizowanym związku z innym mężczyzną. To istotne zwycięstwa polskiej drogi do emancypacji LGBT, które dodatkowo komplikują stereotyp rzekomo zacofanej, konserwatywnej i niechętnej gejom polskiej wsi. Wizerunek osób queer w Polsce zmienia się, przestaje być przywilejem zamożnych i „wykształconych z wielkich ośrodków”. Uczestnikami parad równości rzecz jasna nie są tylko bajecznie kolorowi queerowi performerzy, ale członkowie wszystkich klas społecznych.
Jednak przypadek Tęczy jest ciekawy, bo pokazuje zawłaszczanie rewolucyjnych idei, które rzeczywiście wielu przeszkadzają, w element rozrywkowy. I być może jej najnowsze losy świadczą o marginalizacji walki o prawa gejów w Polsce, zepchnięciu jej do dziedziny marketingu, a nie walki politycznej. Sztuka nadal może natomiast, nawet w obecnej zabetonowanej neoliberalnej rzeczywistości, przekraczać zasięg działania kapitału, przechytrzyć go. Jednak pamiętajmy, że Tęczę koniec końców usunął nie Ratusz, a Centrum Sztuki Współczesnej, prawny właściciel dzieła, które znajduje się w jego kolekcji. Obiekt miał stanąć w parku przy CSW, ale nie stoi, zamiast tego kurząc się w magazynach. Dlaczego tak się dzieje? Czyżby CSW zlękło się możliwości ataku na Tęczę nawet w tak niekontrowersyjnej, dużo mniej wyeksponowanej społecznie przestrzeni?
Sama Wójcik nazwała kiedyś Tęczę papierkiem lakmusowym, doskonale mierzącym nastroje społeczne w Polsce. Dlatego za symptomatyczny należy uznać fakt, że państwowe media nie doniosły tym razem o „odbudowie” Tęczy, a wcześniej i tak donosiły tylko o jej zniszczeniu, próbując umniejszyć jej znaczenie. Tymczasem w tchórzliwym schowaniu dzieła Wójcik do podziemi czai się lęk przez ikonoklazmem – owszem, może chodzić tylko o koszty kolejnych renowacji, ale też trudno nie uznać, że to ostateczna porażka sztuki publicznej w Polsce; sztuki, którą przecież – jak przekonywał Piotr Piotrowski – po 1989 roku cechować miała „agorafilia”, chęć nieustannej społecznej konfrontacji. Być może nowa skomercjalizowana tęcza-fantom jednak lepiej oddaje nastroje obecnego polskiego społeczeństwa – nie można jej już zniszczyć, ale i nie trzeba, bo praca ta ostatecznie utraciła już swoje polityczne znaczenie. Przypomnijmy bowiem, że oryginalna Tęcza proponowała, według Plinty zapewne zbyt naiwnie (idealistycznie?), możliwość pogodzenia się zwaśnionych ideologicznie grup, wizję społecznej harmonii. I to właśnie ta Tęcza, a nie działania Żmijewskiego, przyniosła wymierny społeczny skutek.
Krytyczka empatyczna i artystka bezradna
Karolina Plinta
Kilka miesięcy temu w jednym ze swoich tekstów, zastanawiałam się, na ile ważna w sztuce jest świadomość. Czy artysta musi być świadomy tego, co robi, czy powinien kontrolować sposób oddziaływania swojej pracy? Jak oceniać dzieła sztuki, które tej kontroli się wymknęły? Czasem bywa tak, że recepcja wybranego dzieła może być ciekawsza od pierwotnej koncepcji artysty czy artystki – mniej lub bardziej przypadkowa publiczność może zinterpretować pracę w nieoczekiwany sposób, nadając jej nowy sens.
Tęcza Julity Wójcik do tego typu prac bezdyskusyjnie należy. W oczach polskiego społeczeństwa funkcjonująca jako symbol kultury LGBT, w swoim pierwotny kształcie instalacja Wójcik była po prostu tęczą, piękną instalacją mającą dawać radość. Miała pasować do każdej okazji – Parady Równości, Bożego Ciała czy obchodów EURO 2012. Sama artystka komentowała: „Ona pasuje niejako do wszystkich tych wydarzeń, co sprawia, że tym samym podkreśla moje główne założenie: żeby Tęcza nie była zaangażowana społecznie czy politycznie, aby była całkowicie wolna od jakichkolwiek narzuconych znaczeń. Po prostu – aby była piękna.”
Na dobrą sprawę Tęczę należałoby uznać za pracę zbiorową, wspólne dzieło polskiego społeczeństwa (i jako taka wydaje się dziełem interesującym), choć z prawnego punktu widzenia jest to ciągle praca Julity Wójcik.
W intencji artystki Tęcza była więc raczej pustym znakiem, którego odczytanie zmieniało się od kontekstu. Pierwsza Tęcza, zbudowana w 2010 roku, służyła po prostu jako podpórka murów klasztoru kamedułów w Wigrach. Druga została zamontowana w 2011 roku przed Parlamentem Europejskim i tam funkcjonowała jako symbol UE. Po Brukseli Tęcza z kolei trafiła na plac Zbawiciela, i w polskim kontekście, zamontowana tuż obok kościoła katolickiego, została odczytana jako „tęcza pedalska”, i jako taka była palona i odbudowywana wielokrotnie. Na dobrą sprawę więc Tęczę należałoby uznać za pracę zbiorową, wspólne dzieło polskiego społeczeństwa (i jako taka wydaje się dziełem interesującym), choć z prawnego punktu widzenia jest to ciągle praca Julity Wójcik.
O historii powstania Tęczy warto pamiętać, szczególnie w kontekście dyskusji o sztuce zaangażowanej i jej skuteczności. W tekście „Tęczy” Julity Wójcik życie po życiu Agata Pyzik wytknęła mi, że bardziej cenię artystów pokroju Artura Żmijewskiego czy Santiago Sierry – w jej ujęciu artystów-celebrytów, wykorzystujących innych ludzi lub grupy społeczne dla własnych, jak rozumiem nie do końca czystych celów. Alternatywą dla tego typu postaw ma być Wójcik – artystka prostolinijna, empatyczna i trochę naiwna – której właśnie dzięki swojej empatyczności i pokorze udaje się tworzyć dzieła ważne, prowokujące, wywołujące społeczny skutek.
Rozwijająca się historia Tęczy wydaje się także ciekawym przykładem w dyskusjach o tym, czy artystyczna świadomość jest istotnym faktem w wartościowaniu dzieła artystycznego.
Muszę przyznać, że trochę mnie dziwi, że Agata Pyzik – jak rozumiem tu występująca w roli krytyczki empatycznej – wychwalająca polityczne wymiary Tęczy ignoruje historię powstania tej pracy i jej znaczeniowej ewolucji. Zachwycająca się empatyczną i prostolinijnie naiwną postawą artystki Pyzik nie zauważa także, że to właśnie za zgodą Julity Wójcik Tęcza zyskała ostatnio kolejne, nowe znaczenie, i powróciła na ulice Warszawy jako kryptoreklama firmy lodziarskiej Ben&Jerry’s. Jest to fakt tyle komiczny, co właściwie przykry i pokazuje całkowitą bezradność artystki wobec własnego dzieła (a chyba także instytucji, która teraz opiekuje się pracą), przechwytywanego przez kolejne społeczności lub firmy. Z tego powodu trudno mi zgodzić się z Pyzik i jej pozytywną oceną prostodusznych, choć trochę naiwnych działań Wójcik.
Rozwijająca się historia Tęczy wydaje się także ciekawym przykładem w dyskusjach o tym, czy artystyczna świadomość jest istotnym faktem w wartościowaniu dzieła artystycznego. Swojego czasu w Facebookowych dyskusjach zwracał mi na to uwagę Kuba Szreder, przypominając teorie Marcela Duchampa o funkcjonowaniu dzieła artystycznego. Marcel Duchamp jest oczywiście trudnym do zbycia autorytetem w tej kwestii, nie wiem jednak czy postmodernistyczne teorie autorstwa są wystarczającym argumentem, by zwolnić artystów i artystki od myślenia. Mam nadzieję, że nie.