Tańczyć dla was nie będziemy. O „Układach odniesienia”
Czego się spodziewać, jadąc na wystawę choreografii? Moje dotychczasowe doświadczenie z performansem podpowiadało mi, żeby przygotować się na coś w rodzaju spektaklu. Jest to dosyć przyjemna okoliczność – w końcu wszystko już zostało przygotowane i zaplanowane, a ja przyjadę na gotowe i będę z tego korzystać. Wokół będzie się pewnie sporo działo, ja za to nie będę musiała się za bardzo wysilać, tylko po prostu przyjdę, zobaczę i wymknę się niezauważona. Tak jest zawsze najwygodniej i najłatwiej.
Oczywiście, idąc na jakiekolwiek wydarzenie związane z performansem trzeba też przyjąć, że coś może pójść źle i nie będzie nam wcale tak miło. Na przykład, w drodze do muzeum możesz spotkać znajomego, który z konsternacją wypisaną na twarzy oświadczy: „No wiesz, będziesz musiała porozmawiać z tymi artystami, bo inaczej to nie ma sensu”. W takim wypadku wiadomo, że spełnia się oto najgorszy scenariusz, a ty stajesz przed dwoma ewentualnościami: albo ochoczo weźmiesz udział w instytucjonalnym speed datingu, albo wyjdziesz na głupka, który z wystawy wychodzi jeszcze zanim na dobre na nią wszedł. Każda z tych opcji jest na swój sposób kłopotliwa, a druga wyjątkowo łatwa do wykonania, jednak po takim akcie rozpaczy pozostaje jeszcze pytanie, co robić w tak zakazanym mieście jak Łódź samemu przez kilka godzin aż do pociągu.
No więc wchodzisz do muzeum.
Co jednak, jeśli w środku się okaże, że nikt nie czeka tu na ciebie z otwartymi ramionami i nie łapie tęsknie spojrzenia? Ja po wejściu do sal Muzeum Sztuki, gdzie trwała właśnie wystawa Układy odniesienia, miałam w zasadzie poczucie, że jako gość jestem tutaj jakby trochę na doczepkę. Każdy z performerów był na dobrą sprawę zajęty sobą, do czegoś się przygotowywał lub koncentrował na własnym działaniu. Czy tańczyli? Rzadko i raczej oszczędnie, tak jakby raczej czegoś próbowali i robili risercz do następnych projektów.
Ten dziwny stan ni to działania, ni to biernego trwania na wydarzeniu dedykowanemu choreografii może dziwić, ale warto pamiętać o jednym: jesteśmy w końcu na wystawie, a to dość niecodzienny format jak na prezentację działań performatywnych. Dzień przed wyprawą do Łodzi wybrałam się do Galerii Labirynt na kolejną odsłonę Performance Meeting i tam wszystko odbyło się po bożemu: była ustalona konkretna godzina, trzy wystąpienia zapowiedziane przez dyrektora galerii, a po nich koniec i rozejście się do domów. Zaproszeni do Lublina artyści dopasowali się do tej sytuacji, z wyjątkiem Przemysława Branasa, który swój performans przeprowadzał cały dzień na terenie miasta, a do galerii przybiegł tylko z mapą i enigmatyczną dokumentacją działań, w ten sposób kończąc swoją akcję. Natomiast w Łodzi przebywać na wystawie „performensowej” można było równe osiem godzin, od otwarcia muzeum do jego zamknięcia, przez cały tydzień. I jak to na wystawie, było na niej całkiem sporo przedmiotów, które mają zostać w muzeum i opowiadać o przeprowadzonych tam działaniach już po wyjeździe artystów. Performerzy zakończyli swoją pracę w minioną niedzielę, a wystawa potrwa do 8 maja.
Wystawa została podzielona na osiem pokoi, z których każdy został oddany jednemu artyście. Po niektórych z tych pomieszczeń trudno było poznać, że goszczą one choreografów. Weźmy na przykład przestrzeń zaanektowaną przez Katarzynę Wolińską: artystka zainstalowała na środku sali niewielką wyspę z dmuchaną palmą i egzotycznymi roślinami, na jednej ze ścian rzuciła projekcję rajskiej plaży, pokój podświetliła na zielono, a sama poruszała się w piankowym ogonie syreny. Gdy weszłam na wystawę, ona akurat sunęła przez salę Przemysława Kamińskiego i sprawiała wrażenie wyjątkowo udręczonej, zdawała się być także myślami nieobecna. Później się dowiedziałam, że przygotowane przez nią działanie jest częścią kilkuletniego projektu Hi Mary, poświęconego gościnności. Wolińska, podobnie jak reszta zaproszonych do wystawy artystów, działa w głównej mierze solo – w polskich warunkach trudno na razie wyjść poza tą taktykę (praca solo jest tańsza i łatwiejsza). Prowadzony od 2013 roku performans, który stał się w zasadzie jej stylem życia, odnosi się właśnie do konieczności działania w pojedynkę i jest próbą przezwyciężenia tej sytuacji. Wolińska nie chce działać solo, czeka więc cierpliwie na Marię, a przy okazji stara się ugościć przypadkowych uczestników performansu. Do Muzeum Sztuki zabrała swojego królika i piekła brownies w mikrofalówce, urządziła tu przytulny pokoik z poduszeczkami i figurynkami króliczków (ponoć tak wygląda jej własny pokój) – a jednak coś nie zadziałało. W rozmowie Wolińska przyznała się do porażki. Zamiast gościć, Wolińska wolała się wyalienować, aż w końcu uciekła (wypłynęła?) ze swojej uroczej oazy.
Zupełnie innym temperamentem i estetyką charakteryzuje się projekt Marty Ziółek, ale efekt końcowy jest w zasadzie podobny. Na wystawę Ziółek przyjechała z dokumentacją swojego performansu Black on black – kostiumami i planszami przedstawiającymi kolejne etapy procesu stawania się czarną bestią, w którą wciela się w tej akcji. Przebrana za mroczną wojowniczkę tudzież herszta gangu, wyglądała naprawdę groźnie i raczej nie zachęcała do rozpoczęcia zapoznawczego small talku. Była zajęta sobą, grzebała w laptopie, co i rusz wychodziła tańczyć przed lustrem w innej sali, a na gości rzucała niechętne spojrzenia. Zamiast pokazać co potrafi, wolała rozłożyć się na podłodze i zajadać ciasto. Jedyne, co pozostało mi w tej sytuacji zrobić, to odetchnąć, że to nie ja jestem tym ciastem. Jestem przekonana, że Ziółek nie ma ludzkich zębów, tylko kły drapieżnika.
Zdarzały się jednak także sytuacje, kiedy bliższe spotkanie z performerką (warto zauważyć, że na wystawie dominowały kobiety) było nie do uniknięcia. W ramach działania Magdaleny Ptasznik wręcz trzeba było poprosić o oprowadzenie po zaaranżowanej przez nią minimalistycznie przestrzeni, a później znieść krótki spacer podczas którego artystka trzymała gościa za rękę, patrzyła mu głęboko w oczy i wykonywała nieznaczne działania (podejście do ściany, odsunięcie do partnera, upadek na podłogę). Ja także zdecydowałam się na oprowadzenie, ale w zasadzie do końca nie wiedziałam, czy mam naśladować ruchy performerki, czy mogę wpływać na sytuację i decydować, jak będzie wyglądał przebieg spotkania. Nie czułam się też w tej relacji zbyt komfortowo i miałam poczucie, że nie przystaję do tej na dobrą sprawę uduchowionej akcji. Zdecydowanie wygodniej – w dosłownym sensie – było w pokoiku Anny Nowickiej, która przygotowała w Muzeum jaskinię śnienia i przebywała w niej przez większość czasu. Wyciemniony, wyłożony materacami i urokliwymi bibelotami, zachęcał, by zostać w nim na dłużej i wejść w interakcję z artystką.
Układy odniesienia to jednak nie tylko wystawa o spotkaniu młodych choreografów z publicznością, ale także możliwość przyjrzenia się technicznemu zapleczu, jaki stoi za działalnością każdego z zaproszonych artystów. Ten osobliwy model publicznego warsztatu najbardziej dosłownie zrealizowała Iza Szostak, która w ramach wystawy pracowała nad nowym projektem o intymności. Wchodząc do jej sali, można było wczytać się w plansze stopniowo zapisywane przez artystkę, na których znalazły się jej przemyślenia, cele, plan działań w muzeum i wnioski płynące z kolejnych etapów przygotowań. Były tu inspiracje, jak zdjęcia Ren Hang, pozostałości po działaniach z poprzednich dni (np. kącik do zapisywania swoich wstydliwych tajemnic), a na jednej ze ścian Szostak wymalowała duży napis „Rozbiorę się do NAGA przy dziewczynach sms 603 306 891). Nie wysłałam jej smsa, ale za to trafiłam na moment, kiedy trenowała lap dance – odmianę tańca erotycznego. Jak deklaruje, częścią jej praktyki są także odwiedziny w klubach go-go, więc podejrzewam, że się nie nudzi.
Wreszcie, przygotowana w Muzeum Sztuki wystawa była okazją dla samych artystów, by zmierzyć się z nowym formatem, zakładającym prezentację swojej działalności nie jako jednorazowego wydarzenia, ale permanentnego procesu, składającego się na trwanie i eksperymenty z materialnością. To zderzenie wypadło dosyć grzecznie – artyści rozlokowali się w przyznanych sobie salach i tylko w nielicznych wypadkach przekraczali tę granicę. Dla niektórych pobyt w muzeum był zaskoczeniem, jak dla Katarzyny Wolińskiej, nie każdy pomysł był także trafiony, jak na przykład instalacja Przemka Kamińskiego, który w swojej sali ustawił kilka stołów z rzeczami do dotykania, ale obok nich zostawił wskazówkę, żeby ich nie dotykać. Jego praca miała być eksperymentem z doświadczania zmysłu dotyku bez jego użycia, ale nie sposób zauważyć, że akurat w muzeum tego typu zadanie nie wydaje się interesujące. Jesteśmy w końcu w miejscu, gdzie z reguły nie można dotykać, można więc uznać, ze publiczność muzeum jest raczej wyćwiczona w zadaniu doświadczania bez fizycznego doświadczenia. I zdecydowanie nim znudzona.
Układy odniesienia to zapewne nie jest największy hit choreograficzny tego sezonu, ale pod względem poznawczym wypada interesująco. Bądź co bądź znalazła się na niej śmietanka naszego choreograficznego światka i są to ludzie, których nazwiska zdecydowanie warto zapamiętać. Skąd się to towarzystwo wzięło? Właściwie to znikąd. Żeby zdobyć odpowiednie wykształcenie, wszyscy musieli wyjechać za granicę (Amsterdam, Londyn, Berlin, Frankfurt, i tak dalej) i dopiero po zdobyciu edukacji wracają do Polski ze swoimi projektami, które bez żadnej przesady można uznać za nową jakość. I oni to wiedzą. Są pewni siebie, ciekawi, chcą przekraczać granice swojego zawodu. Lepiej nie nazywać ich po prostu tancerzami… To są artyści, którzy też mają swoje oczekiwania. Na moje pytanie o plan wydarzeń („Przepraszam, czy zaraz coś się zacznie?”) współkurator wystawy Mateusz Szymanówka tylko wzruszył ramionami – bo niby dlaczego ci artyści mają czekać na publiczność i coś nam pokazywać? Następnie wyłożył się nonszalancko na trawniczku w pokoiku Wolińskiej i zaczął spontaniczną rozmowę o problemach współczesnej choreografii, razem z drugą kuratorką Katarzyną Słobodą przerzucając się ważnymi dla nich nazwiskami: Tino Sehgal, Anne Teresa De Keersmaeker, André Lepecki… Słuchało się ich z przyjemnością. Osobiście potraktowałam to jako rodzaj sesji terapeutycznej, znakomitej po moich ubiegłorocznych doświadczeniach z performansem w Sopocie lub Sokołowsku, które w zasadzie mogę podsumować jednym słowem: trauma. A teraz, uff, nareszcie performans, który ma ręce i nogi, współczesny i otwarty na rzeczywistość.
Dzisiaj zaczyna się cykl konfrontacji młodych choreografów z nestorami performansu w Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu. Na pierwszy ruszt idzie Ziółek i Ptasznik, po ich występach planowana jest dyskusja z Józefem Robakowskim. Formuła tych spotkań nie wydaje się już tak eksperymentalna, ale i tak jestem ciekawa, jaką minę na widok działań młodych choreografek będzie miał stary mistrz.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Alex Baczyński-Jenkins, Przemek Kamiński, Ramona Nagabczyńska, Anna Nowicka, Magdalena Ptasznik, Agata Siniarska, Iza Szostak, Kasia Wolińska, Marta Ziółek
- Wystawa
- Układy odniesienia
- Miejsce
- Muzeum Sztuki w Łodzi
- Czas trwania
- 5.04. - 8.05.2016
- Osoba kuratorska
- Katarzyna Słoboda, Mateusz Szymanówka
- Fotografie
- Anna Taraska-Pietrzak
- Strona internetowa
- msl.org.pl