Skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze? O krytyce artystycznej dzisiaj
Kurczenie się sfery publicznej, szczególnie mocno zauważalne w obrębie świata sztuki, wymusiło w ostatnim okresie spore zmiany nie tylko w porządku instytucjonalnym, ale też w sposobie i formach funkcjonowania krytyki artystycznej. Jakie nowe tematy i zjawiska wyłoniły się na styku sztuki i jej odbioru i czy to ciągle jest jeszcze krytyka artystyczna?
Anna Mituś
***
Co dzieje się z krytyką artystyczną? Komu i czemu ona służy? Do czego jest potrzebna? Kto ją uprawia? Kto ją czyta? Czy straciła krytyczne ostrze i zaprzedała się instytucjom sztuki? Czy też, wykorzystując do rozpowszechniania media elektroniczne, przeżywa swoją drugą młodość?
W 18. numerze „Biura” przyglądamy się dzisiejszej krytyce artystycznej. Patrzymy na nią przez diagnozy praktykujących autorek i autorów, panel dyskusyjny i głosy w debacie. Komentarze wizualne dostarczą niezbędnego dystansu do zamieszczonych wypowiedzi, wprowadzając krytykę krytyki. Z kolei ABC przyniesie zarys typologii świata krytycznego, dodając rzadko poruszany wątek teorii krytyki artystycznej.
Magdalena Ujma
***
Krytycy, co oczywiste, najbardziej lubią krytykować. Rzecz w tym, że uwielbiają krytykować także własną dyscyplinę. Można by uznać, że nie ma w tym nic złego; bez rzeczowej krytyki nie ma samoświadomości, bez samoświadomości nie ma postępu. Odnoszę jednak wrażenie, że krytyka krytyki przez krytyków i krytyczki stała się rytualna. I zupełnie przestała przystawać do dzisiejszej kondycji dyscypliny. Kiedy Magdalena Ujma zaprosiła mnie do udziału w niniejszym numerze „Biura”, pisała, że zeszyt ten będzie poświęcony „drogom wyjścia z przewidywalności i marginalności” krytyki. To dobry przykład na to, że krytyka krytyki weszła nam w krew. „Przewidywalność i marginalność”. Też mi zachęta! Ale to i tak niewielkie zarzuty. Każdy krytyk wprawiony w krytyce krytyki może bez trudu pociągnąć tę litanię: krytyka ma małe oddziaływanie społeczne i zasięgi, nikt jej nie czyta, nie poważa, krytyka niczego nie zmienia, rynek jest silniejszy, a pole instytucjonalne to już w ogóle…
Chwila. Moment.
Zanim zaczniemy gadać o kryzysie, zróbmy prasówkę. W „Tygodniku Powszechnym” o sztuce pisze Piotr Kosiewski, w „Gazecie Wyborczej” Karol Sienkiewicz, w „Polityce” Piotr Sarzyński, w „Newsweeku” Aleksander Hudzik, w „Do Rzeczy” Monika Małkowska, w „Przekroju” Stach Szabłowski, ja ostatnio zakotwiczyłem we „Wprost”. Działowi kultury „Vogue” szefuje Anda Rottenberg (nic więc dziwnego, że Sienkiewicz pisze także i tu). W pismach typu „Twój Styl” sztuka współczesna już od dawna nie kojarzy się z Joanną Sarapatą, ale z Wilhelmem Sasnalem i jego małżonką Anną (świetnie wyglądają na zdjęciach!). Idźmy dalej. Własne periodyki z szeroko rozumianą krytyką artystyczną wydają lub do niedawna wydawały najważniejsze instytucje publiczne (nigdy nie rozumiałem po co, ale robią to): BWA Wrocław ma „Biuro”, Arsenał Poznań „Magazyn RTV” (wcześniej „Punkt”), Galeria Sztuki Współczesnej w Opolu „Art Punkt”, CSW Zamek Ujazdowski „Obieg”. Do wszystkich tych tytułów piszą krytyczki i krytycy, poruszając tematy niekoniecznie związane z programem poszczególnych placówek (czego niniejszy numer „Biura” jest najlepszym przykładem). Własne pisma wydają również akademie: warszawska „Aspiracje”, wrocławska „Format”, krakowska „Wiadomości ASP”, poznański UAP „Zeszyty Artystyczne”; tam również znajdziemy krytykę artystyczną. Ale idźmy dalej – wprost do prasy branżowej. Czytelnicy i czytelniczki mają do dyspozycji jej szeroki wachlarz: ZPAP wydaje „Ars Forum”, Stowarzyszenie Kulturalne Artes „Artluk”, jest też „Miej Miejsce”, „Arteon” [tekst pisany był jesienią 2019 – przyp. red.], „Szum”, „Notes na 6 Tygodni”, „Culture.pl” i oczywiście „Dwutygodnik”. Dodajmy do tego czasopisma naukowe, które wszakże też publikują krytykę: „Sztukę i Dokumentację”, „Widok” czy „Miejsce”. Oraz pisma opinii: w „Kulturze Liberalnej” o sztuce pisze Wojciech Albiński, w „Krytyce Politycznej” Jakub Majmurek, Mikołaj Iwański czy Jakub Gawkowski. Nie zapominajmy o undergroundzie: krakowskim „Łałoku” czy trójmiejskim „Dyskursie Lokalnym”. Krytyka wszędzie. Co tydzień, co miesiąc, co kwartał. Wszystkie te tytuły zatrudniają bądź regularnie współpracują z dziesiątkami krytyków i krytyczek. Jasne, chciałoby się, żeby z setkami, ale nie jest chyba tak źle. Wszystkie płacą. Jasne, chciałoby się więcej. Ale periodyki branżowe nie płacą wiele mniej niż tygodniki, a czasem tyle samo. Niewykluczone, że w Polsce jest mniej dziennikarzy śledczych niż krytyków sztuki.
Na krytykę najchętniej narzekają akademicy i akademiczki, którzy i które krytykę uprawiają incydentalnie bądź wcale, lub też krytycy i krytyczki, którzy okres swej największej aktywności zawodowej mieli w okolicach roku 2005.
Z powyższego wyliczenia wynika niezbicie, że jeżeli ktoś interesuje się szeroko rozumianą sztuką współczesną, informacje na jej temat – a także recenzje, wywiady, eseje, polemiki, pamflety, rankingi – znajdzie w prasie wszelkich gatunków, periodyzacji i odcieni ideowych. Od prasy codziennej, przez tygodniki i miesięczniki, aż po kwartalniki i roczniki. Od lewa do prawa. Od krytyki popularyzatorskiej po branżowy hardkor. Wydaje się wręcz, że trudno znaleźć kogoś, kto by to wszystko czytał. „Marginalność”? Należy powiedzieć to wprost: z polską krytyką artystyczną nigdy nie było tak dobrze, jej głos nigdy nie był tak polifoniczny, poziom tak wyśrubowany, a zasięg tak duży. Krytycy i krytyczki nigdy nie byli tak słyszalni, aktywnie uczestnicząc w debacie publicznej. Jasne, nie na takim poziomie jak komentatorzy polityczni. Ale przecież ci ostatni bywają już krytykami sztuki – i odwrotnie. Jeśli porównać to do stanu sprzed 20, 15, a nawet 10 lat – zmiana jest oczywista.
Skąd więc to rytualne wyrzekanie? Odpowiedź wydaje się banalnie prosta: stąd, że płynie od osób, które krytyką się na co dzień nie zajmują, nie żyją jej codziennym rytmem, nie piszą, nie czytają. No dobrze, łagodniej – robią to sporadycznie. Wiadomo, wszyscy nie mamy czasu, na nic. Jednak sprawa jest. Jako członek zarządu Sekcji Polskiej AICA od 2015 roku, a wcześniej zwykły członek stowarzyszenia, zauważyłem frapujące zjawisko: na krytykę najchętniej narzekają akademicy i akademiczki, którzy i które krytykę uprawiają incydentalnie bądź wcale, lub też krytycy i krytyczki, którzy okres swej największej aktywności zawodowej mieli w okolicach roku 2005. (Tak, nie ma co ukrywać: AICA to raczej związek branżowy tej części środowiska, która nie należy do ZPAP, niż stowarzyszenie aktywnych krytyków i krytyczek). Kiedyś to, panie, było! Za pierwszego „Obiegu”, ho ho! A „Magazyn Sztuki”, to dopiero było coś! A pamiętasz jak Rypson…? A Michalski w 1998…? Chyba wydał ostatnio jakąś książkę, bodaj coś o krytyce, i chyba nadal publikuje na stronie Zderzaka…? I tak sobie narzekamy (my, branża) – zza biurek instytucji, w których krytycy od dawna mają etaty, i uniwersyteckich katedr, gdzie od lat wykładają – a także zza szkolnych zeszytów, bo krytycy też mają dzieci. Raz do roku krytycy narzekają gremialnie: w kuluarach „walnego” AICA (jeśli uda się dojechać, rzecz jasna). Raz na dekadę – tubalnie, na wielkiej konferencji o kryzysie krytyki (bo przecież nie o jej sukcesach). […]
Niewykluczone więc, że aby docenić dzisiejszą krytykę artystyczną, wystarczy ją po prostu… śledzić. Regularnie. […] Krytyka artystyczna cały czas fluktuuje, pulsuje, zmienia swoje oblicze. […] A kto tego nie widzi, ten po prostu nie śledzi krytyki na bieżąco, koniec kropka. Jeżeli bowiem by śledził, to wiedziałby jak bałamutny jest postawiony przez Ujmę problem „przewidywalności”. Abstrahując już od tego, w jaki sposób tak zróżnicowana scena może być przewidywalna, to… serio? To mniej więcej tak, jakby powiedzieć, że „marginalne” i „przewidywalne” są dziś instytucje wystawiennicze. Może tak powiedzieć tylko ktoś, kto nie śledzi ich programów.
Ale skoro ktoś nie śledzi i nie czyta, to może warto mu przypomnieć, że o sztuce piszą dziś regularnie nie tylko krytycy i krytyczki, ale także historycy sztuki, kulturoznawczynie, dziennikarze, a nawet krytycy filmowi i teatralni, bo sztuka – ot, zdziwienie! – z kinem i teatrem ma dziś sporo wspólnego. Piszą teksty krótkie i długie, stonowane i wykrzyczane, dyskursywne i felietonowe, z przypisami i bez, testują rozmaite formaty (krytyka gonzo, krytyka prozą, ciało jako krytyka), ale w użyciu ciągle są też te klasyczne. Ostatnio Karolina Plinta ogłosiła nawet „zwrot kynologiczny” w sztuce polskiej (to był żart, ale nie do końca, kto śledzi scenę, ten wie, o co chodzi). Krytyka artystyczna funkcjonuje na papierze, online, na fejsie i Insta, koniecznie z hasztagiem. Krytycy szarpią za nogawki artystów, a artyści podszczypują krytyków na łamach swoich zinów. Najważniejsze wystawy postrzegane są dziś w prasie mainstreamowej tak jak najważniejsze premiery teatralne, literackie i filmowe. Jednak krytycy śledzą nie tylko blockbustery w najważniejszych instytucjach – otóż oni jeżdżą po całym kraju, a czasem – ho, ho! – nawet wypuszczają się za jego granice […]. Piszą, śledzą, rozmawiają, komentują, informują i oczywiście fotografują, żeby potem wrzucić wszystko do netu. A mają o czym: miniona dekada to nie był problem aktualności Raportu o stanie krytyki z 1980 roku, tylko problem prekarności, selfie-feminizmu, zwrotu performatywnego, afektywnego malarstwa, poprawności politycznej, nowego minimalizmu, sztuki postartystycznej, katastrofy klimatycznej… Krytycy spierają się też między sobą, choć odkąd zdezerterował Iwo Zmyślony, dzieje się to już rzadziej. Nadal ma się dobrze krytyka krytyczna, a nawet krytykanctwo, ale jeśli ktoś ma bardziej delikatną naturę, zawsze może poczytać Alka Hudzika. Tu przy okazji warto odnotować, że w tygodnikach opinii krytyka artystyczna to już nie tylko teksty Piotra Sarzyńskiego, ale wypasione story, sesje zdjęciowe i ogólnie lans, że ho ho. Zgrzebnie już było. Czy nie o taką krytykę walczyliśmy – my, weterani blogów (gimby nie znajo), prekariusze in statu nascendi, którzy pisali 24/7, nie widząc, co czynią, niewyżyci polemiści i permanentni narzekacze na nie dość wysokie stężenie krytyki w krytyce?
Ja tak.
Po 1989 roku polska krytyka artystyczna nigdy nie miała się lepiej niż dziś. Nigdy nie była tak różnorodna, wielonurtowa i ciekawa, nigdy nie była też na tak wysokim poziomie – o sztuce nigdy nie pisało tak wielu tak znakomicie wykształconych i tak dobrze zorientowanych w światowej sztuce autorów i autorek. Być może zbyt szybko znaturalizowaliśmy ten fenomen.
Dlatego kiedy podczas zorganizowanej w czerwcu przez Sekcję Polską AICA konferencji Karol Sienkiewicz, mój znakomity rówieśnik, zaczął narzekać na to, na tamto, na wszystko – zapytałem go mniej więcej o to, o czym piszę w tym właśnie miejscu. Skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze? Karol mówił, że redakcje mało płacą, a czasem nawet nie zwracają za bilety. Cóż, polecam zmienić redakcję. Żart. […] Ale oczywiście zgoda – nie każdy krytyk może mieć etat, a stawki zawsze są za niskie. Do tego – jak mówił Karol – instytucje publiczne wolą wykupić sponsorowaną rozkładówkę w „Wyborczej” niż przejmować się krytycznymi recenzjami. Ot, problemy pierwszego świata (krytyków). Karol mówił nawet, że sam czasem nie wie, czy pisze artykuł sponsorowany, czy nie – cóż, jakby co, my w „Szumie” zawsze wiemy, a nawet to oznaczamy.
Nie bagatelizuję tych problemów. Tyle że one nie są immanentnie związane z krytyką. To problemy całego pola kultury, nauki, trzeciego sektora. Brak forsy, brak ubezpieczeń, brak stabilności, zapaść prasy – znamy to. Jednak nie zmienia to faktu, że po 1989 roku polska krytyka artystyczna nigdy nie miała się lepiej niż dziś. Nigdy nie była tak różnorodna, wielonurtowa i ciekawa, nigdy nie była też na tak wysokim poziomie – o sztuce nigdy nie pisało tak wielu tak znakomicie wykształconych i tak dobrze zorientowanych w światowej sztuce autorów i autorek. Być może zbyt szybko znaturalizowaliśmy ten fenomen.
Ktoś zapyta (niech padnie w końcu i ta rytualna kwestia): ale czy krytyka ma dziś jakieś znaczenie? Jakiś wpływ? Odpowiadam: tak, chociaż mniejsze niż krytyka literacka, teatralna i filmowa. Tak jak sztuki wizualne mają w polskim życiu kulturalnym niższą rangę niż literatura, teatr i film. Problem ten analizowano wielokrotnie, od lat, do znudzenia – najgłębiej chyba Maria Poprzęcka, która pisała, że przynajmniej od XIX wieku polska kultura jest kulturą słowa. Znamy też narzekania na edukację plastyczną na szczeblu szkolnictwa podstawowego i średniego. To wszystko prawda. Ale prawdą jest też, że w ostatnim trzydziestoleciu ranga sztuki współczesnej wzrosła niepomiernie, wprost nieprawdopodobnie – wystarczy przeanalizować statystyki sprzedaży biletów w muzeach i galeriach, zobaczyć tłum podczas WGW i pełne sale na spotkaniach w instytucjach publicznych. Publiczność zagłosowała nogami – to fakt, nie opinia. Krytyka nie tylko ma w tym sukcesie swój niebagatelny udział, ale jest także jego beneficjentem. […] Krytyka nie miała, nie ma i nie będzie miała kilkudziesięciotysięcznego audytorium. Można nad tym rozpaczać albo można też dostrzec, że na wyciągnięcie kilku kliknięć dysponujemy dziś setkami tekstów, wywiadów, opinii.
Krytyka nie prowadzi już heroicznej walki o to, aby Magdalena Środa zrozumiała, że zdjęcia nazistów mogą być sztuką, nie lepi wspólnoty młodych wannabe kolekcjonerów, marszandów i kuratorów – bo już ją ma. Krytyka wygrała już swój bój o gust elit. Można oczywiście żyć iluzjami, że można przekonać wszystkich. Ale to tylko iluzje.
No dobrze, ale wróćmy do fundamentalnego pytania – czy to kogokolwiek obchodzi? Oczywiście – krytyk nie złamie dziś nikomu kariery, recenzje to już nie są wyroki śmierci, na dobre i na złe. Nie dlatego, że krytyka przestała działać. Ona działa, jednak wzmocniły się również inne segmenty pola, wcześniej niedomagające, a więc przez krytykę regularnie ostrzeliwane – jak instytucje czy rynek. Tak było po 1989, i po 1999, pewnie jeszcze w latach 2000. A dzisiaj? Krytyka nadal rezonuje, tylko w nieco innych rejestrach, nie jest tak hałaśliwa jak wcześniej – za to bardziej pewna siebie. Jednocześnie coraz rzadziej ze sobą rozmawia, problem „baniek” występuje i u nas. Kiedyś, szmat czasu temu, bo w 2012 roku, w tekście Archipelag, link, troll („Dwutygodnik”) sam dawałem wyraz nostalgii do czasów permanentnych polemik, rozgrzanych do czerwoności sporów, wielodniowych dyskusji. Wtedy wydawało mi się, że znaczenie krytyki równa się hałasowi, jaki wokół siebie robi; temu, że walczy o wszystko. Ale przez te siedem lat zmieniło się wiele, w tym również ja. Nie ma co wzdychać do czasów, w których „Raster” bronił sztuki współczesnej jak nieodległości, a sfera publiczna była podzielona między wąskie środowisko artystyczne, nastroszone i niezrozumiałe, oraz resztę świata. To se nevrati, i dobrze. Nie wróci też krytyka, która ferowała wyroki, wytyczała obowiązujące przez kilka lat kierunki, gnębiła kołtuna, a jednocześnie pełniła funkcję środowiskowego psychoterapeuty. Dziś kołtun kupuje na WGW, a w „Newsweeku” czyta rozkładówkę o Bowniku, gdzie zdjęcia zajmują więcej miejsca niż tekst. I bardzo dobrze. Innymi słowy: jest znacznie nudniej niż w szalonych 90. i pierwszej dekadzie 2000. Mniej intensywnie. I tak być musi, bo normalizacja, czyli rewers modernizacji, która już się dokonała – jest nudna z definicji. […] Oczywiście krytyka nadal walczy o tę czy inną instytucję, o to czy inne zagadnienie – ale nie walczy już ramy samego systemu sztuki.
Wszystko to nie oznacza bynajmniej, że krytyka jest dzisiaj zaledwie kronikarstwem. Nie chcę, żeby tak to zabrzmiało – wtedy zresztą fach krytyka straciłby sens. Z pewnością krytyka nadal ma znaczenie dla artystów i artystek – choćby nie wiem ilu rozkładówek z reklamą ich wystawy nie wykupiłaby „Wyborcza”, choćby nie wiem ile prac by sprzedali. Zresztą dla instytucji krytyka też ma znaczenie – nie wszystko da się kupić. Dyrektorzy i dyrektorki, kuratorzy i kuratorki, wolontariusze i wolontariuszki – też czytają, też reagują i też się przejmują. Kluczowe pytanie dotyczy zapewne rynku – czy tu krytyka też ma znaczenie? To zależy. Rynek sztuki również się zmodernizował, to znaczy funkcjonuje już w ramach normalizacji. Dobitnie pokazała to prywatyzacja stowarzyszenia Warsaw Gallery Weekend. Dziś nikt nie może już udawać, że rynek ma inne stawki poza handlem […]. Skoro jednak wiemy już, że stawką rynku jest sprzedaż, to należałoby zapytać, czy negatywna recenzja może sprzedaż prac danego artysty zahamować. Sądzę, że nie. Bardziej liczy się zręczność galerzysty, opinia kolekcjonerów, medialna widzialność. W pewnym sensie rynek jest już dla krytyki za silny – tak jak kiedyś był za słaby. Galerzyści nie przejmują się pisaniną jakichś tam krytyczek – przynajmniej doraźnie. Stan gry mogłaby zmienić konsekwentnie zła prasa, ale przy tak dużym pluralizmie krytyki takie zjawisko nie jest już możliwe. Było w kraju dwóch gazet codziennych, trzech tygodników i jednego „Rastra”.
Czy krytyka jest więc dziś sprawcza? Oczywiście, ale jest to już sprawczość inna, bo odsunięta w czasie – sprawczość archiwalnych numerów czasopism, pęczniejących archiwów internetowych, odkładających się tekstów i kształtujących się z czasem opinii. Łatwo to przeoczyć, ale to fundamentalna zmiana. Dzisiaj krytyka to już nie szybkie reagowanie i szybki skutek. Nie należy wymagać od krytyki rewolucyjnych celów w czasach normalizacji. Czas burzy i naporu minął, nie walczymy już o lepszy świat sztuki, za to opisujemy sztukę współczesną i zajmujemy się problemami świata jako takiego. Tylko i aż tyle. Sprawczość dzisiejszej krytyki, nawet jeśli miewa ona momenty sprawczości natychmiastowej, polega więc raczej na tym, że jest jednym ze sposobów pisania historii sztuki. I w tym sensie ma znaczenie nawet dla rynku.
Teksty pochodzą z magazynu „Biuro” nr 18. „Krytyka artystyczna i po krytyce”.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
Więcej