Seksowny bolszewik w kolejnej odsłonie. „Mon chéri Soviétique” Karola Radziszewskiego w BWA Wrocław
Mon chéri Soviétique Karola Radziszewskiego to właściwie film ze skromną quasi-kinową instalacją. To bardzo udana produkcja oświatowa, w prosty sposób tłumacząca jak zwycięzcy piszą historię i co się w dominującej narracji znaleźć nie może. Bo Mon chéri Soviétique oparty jest właśnie na cudem uratowanych źródłach, a właściwie ich szczątkach. Nic z tych archiwów miało się nie zachować, bo mogły obciążać zbyt wielu ludzi. Film wyświetlany jest za szafą, jakżeby inaczej; i po ciemku, by zachować sekretny charakter pokazu. Widz zdaje się podróżować w czasie, w przestrzeni sugerującej niewielkie prowincjonalne kino. Artysta od lat uzupełnia publiczne kolekcje o stworzone przez siebie artefakty, wskazując na luki w państwowym zbieractwie, z zasady podlegającym władzy.
Anonimowy narrator filmu to przyjaciel fotografa – niejakiego Staszka, także o nieujawnionej tożsamości. Pan Staszek miał niezwykłą pasję – dokumentował urodę stacjonujących we Wrocławiu żołnierzy radzieckich. Robił to metodycznie, notując konkretne nazwiska i wiążąc je z serią bardzo różnych portretowych zdjęć. Młodzi chłopcy z Armii Czerwonej pozują albo w cywilu, na tle budynków i Wrocławia, albo na ukwieconych łąkach – wówczas romantycznie rozebrani, albo na neutralnych lub trudno rozpoznawalnych tłach – wówczas są otwarcie erotyczni i gotowi na seks. Bywają w mundurach i w dezabilu, blondyni i bruneci, Europejczycy i Azjaci, byczki i chudziny, wyuzdani i nieśmiali – bardzo różni pod zuniformizowanym zielonym strojem żołnierza złowrogiej armii, stacjonującej w Polsce od II wojny światowej do pamiętnego 17 września 1993 roku, gdy ostatni żołnierze opuścili nasz kraj.
Radziszewski idzie śladami Michała Witkowskiego i jego wspaniale soczystej powieści Lubiewo. Razem przemierzali zresztą Dolny Śląsk piętnaście lat temu, w poszukiwaniu lieux de mémoire opisanych w książce Witkowskiego.
Seksualny wymiar tego stacjonowania opisywany jest – w dużym skrócie – w ramach, jakie z jednej strony wyznaczył Paweł Kowalewski w obrazie Mon Cheri Bolscheviq z 1984 roku (dziś płótno jest własnością rodziny Staraków), Jerzy Szumczyk w rzeźbie z 2013 roku Komm Frau (którą po protestach ambasady rosyjskiej usunięto z ulicy Gdańska) oraz z drugiej – właśnie Mon chéri Soviétique Radziszewskiego (jeśli nie liczyć łagodnie pikantnych pomników przyjaźni polsko-radzieckiej z okresu PRL). Kowalewski, eksponując czerwień wydętych ust radzieckiego sołdata i takiej samej, agresywnej gwiazdy, wpisywał się w batailleowski dyskurs jouissance, erotycznego ekscesu i moralnej rejterady – typowej perwersji stanu wojennego i jego zaskakujących erotycznych skutków. Nie mówi się o nich zbyt głośno, ale przecież także polscy herosi podziemia, ukrywając się przed bezpieką, wykonywali przy okazji rożne erotyczne fikołki, nie mające nic a nic wspólnego ze służbą krajowi. Jouissance pod presją, w przestrzeni przemocy, ciągle czeka na niemoralnego piewcę. Radziszewski idzie z kolei śladami Michała Witkowskiego i jego wspaniale soczystej powieści Lubiewo. Razem przemierzali zresztą Dolny Śląsk piętnaście lat temu, w poszukiwaniu lieux de mémoire opisanych w książce Witkowskiego. Powstała wystawa polaroidów Radziszewskiego (pokazana też w Studio BWA) – zapis „umierającego PRL-u”, jak pisano w roku 2006, a przy tym – pomysł na opracowanie jednego z wydań książki, noszącego notabene nazwę „złotej edycji”. Tu dorzucić muszę, że i ja, po przeprowadzce do Wrocławia, szłam śladami opisanymi przez Witkowskiego, i ja pojechałam zobaczyć mur, za którym stacjonowali radzieccy żołnierze, bo – z książką w ręku (choć bynajmniej nie ze „złotą edycją”) – chciałam zobaczyć hałdę koksu, na którą skakali przez mur spragnieni amorów polscy geje, gdy – jak trafnie określił to znakomity pisarz – „para buchała im z gaci”. Tak jak w Krakowie queerowe zwiedzanie miasta wypada rozpocząć od nobliwej gotyckiej płyty Kallimacha, tak we Wrocławiu nie trzeba wchodzić do kościoła i nie trzeba estetycznej sublimacji, by rozpoznać nienormatywnego ducha miasta. Pamiętny mur jest estetycznie mało wyrafinowany, a „wrocławska szkoła” ciotecznego podrywania była szczera i prostolinijna – geje się nie przebierali za kobiety (w przeciwieństwie do „szkoły legnickiej”, wedle której przybywali w damskich ciuchach i oszukiwali co do swych przymiotów cielesnych tak długo, jak długo się dało).
Na film Mon chéri Soviétique składa się archiwum ocalałych cudem zdjęć radzieckich żołnierzy wykonanych przez pana Staszka, udostępnionych przez warszawskie stowarzyszenie Lambda. Radziszewski na filmie ukazuje te zdjęcia w sekwencjach albo w całości, albo kadrując je i robiąc zbliżenia, aby osiągnąć efekt bliższego cielesnego obcowania z modelami. Dodał też dodatkowo do tak spreparowanego filmu – zapewne z podobnego względu – specjalnie nakręcony materiał z wynajętym modelem, czerpiącym przyjemność z prezentowania swojej urody i jurności do kamery. Film zaczyna się w momencie, gdy model rozpina guziki żołnierskiej bluzy i ukazuje nagie ciało. Potem bawi się charakterystyczną czapką z daszkiem i czerwoną gwiazdą, osłaniając nią genitalia, by za chwilę łaskawie i szczodrze ukazać swe męskie wdzięki. Mamy tu więc trochę nostalgicznego fetyszyzmu związanego z mundurem złowrogiej armii, przerabianym już wcześniej w obfitości w związku z mundurami gestapo i SS. Drugi etap ingerencji w dokumenty pana Staszka i uartystycznienie przekazu to domalowanie gwiazd, kwiatków i różowych serc na twarzach portretowanych żołnierzy. Choć konieczne było unieczytelnienie twarzy, by żołnierze pozostali anonimowi (poza wszystkim większość z nich ma dziś – jak się wydaje – żony i dzieci), to decyzja dotycząca malowania na zeskanowanych fotkach alla prima zamaszystym gestem pędzla (podobnie jak wprowadzenie współczesnego modela) wymaga refleksji. Właśnie na ingerencjach Radziszewskiego w archiwum pana Staszka chciałabym się skupić. Bo choć już samo pokazanie archiwum w galerii można uznać za gest artystyczny, to stworzenie narracji z dokamerowym striptizem na kraciastym kocu z dawno minionej epoki oraz malarskimi interwencjami stwarza nie tylko narrację, ale także sposób oglądania i rozumienia.
Fetyszyzm męskiego munduru wzmocniony jest nostalgicznymi gadżetami – po pierwsze jest to kraciasty koc z epoki, a po drugie wielki naręczny zegarek ze święcąco mocno metalową bransoletą na nadgarstku modela, zapewne dodany z powodu zasłyszanych opowieści na temat miłości radzieckich żołnierzy do kolekcjonowania zegarków.
Niewątpliwie decyzja pokazania cudem zachowanego archiwum pana Staszka mogła przybrać różne formy. Najprostsza – czyli pokazanie oryginalnych zdjęć – była o tyle problematyczna, że twarze powinny zostać zakryte. Kolejny przychodzący do głowy pomysł to zeskanowanie zdjęć i wydrukowanie ich w oryginalnym formacie. Zdjęcia są kolorowe, pochodzą bowiem z późnego okresu stacjonowania wojsk radzieckich w Polsce – wręcz samej końcówki. Skali domyśleć się można z kilku fotek przylepionych do meblościanki z epoki – wielkiej paździerzowej szafy oddzielającej w pomieszczeniu Studio BWA część kinową. Zdjęcia te mają format pocztówki i tak zapewne wyglądała cała kolekcja pana Staszka. Ponieważ fotograf był skrupulatny – kolekcja była starannie posegregowana. Można ją było na przykład powsadzać w albumy i przeznaczyć do indywidualnego wertowaniu w czymś w rodzaju klubokawiarni. „Wyśniona armia spacyfikowanych kochanków”, którzy wybrali miłość zamiast wojny i przeszli „na stronę wroga (wroga?)” – jak pisze Michał Grzegorzek, kurator wystawy – mogła zostać poddana samotnemu oglądowi, nie skoordynowanemu z oglądem innych widzów. Decyzja o zrobieniu filmu wprowadza nas w sam środek wspólnoty nieznajomych w ciemnym pokoju. Gdyby bowiem artysta wymyślił z kolei oglądanie przesuwających się zdjęć w dziurze chwały (glory hole), zmieniłoby się to w nieomal duchampowskie podglądactwo, ośmieszające widza, zamiast zachęcania go do nawiązywania bezpruderyjnych kontaktów z innym widzem. A zatem skoro kinowy film to największa ze sztuk, umożliwiająca wspólne katarktyczne uniesienia, pozostaje kwestia modela i zaproponowanej narracji.
Strategie artystyczne Karola Radziszewskiego przy okazji „Potęgi sekretów” analizuje Jakub Gawkowski
Fetyszyzm męskiego munduru wzmocniony jest nostalgicznymi gadżetami – po pierwsze jest to kraciasty koc z epoki, a po drugie wielki naręczny zegarek ze święcąco mocno metalową bransoletą na nadgarstku modela, zapewne dodany z powodu zasłyszanych opowieści na temat miłości radzieckich żołnierzy do kolekcjonowania zegarków. Gdybym powiedziała, że ten szał kolekcjonerski dotyczył raczej lat 40. niż 80. XX wieku – byłoby to czyste historyczne czepialstwo. Nie zauważyłam zresztą na zdjęciach przedstawiających żołnierzy zbyt wielu zegarków. Tak czy inaczej, Radziszewski zrobił sporo, by dzięki rekwizytom nadać modelowi historyczny charakter, a dla artysty urodzonego w czasach gdy Kowalewski malował Mon Cheri Bolscheviq odległa historia to przecież także lata 80. Z kolei decyzja o zamalowaniu każdej twarzy inaczej, za każdym razem powiązywania tej anihilacji tożsamości z indywidualnym gestem pędzla, wydaje się dystansować od ujednoliconych sposobów, w jaki przedstawia się zdjęcia prasowe z ludźmi, którzy muszą pozostać niezidentyfikowani. Mają oni z reguły czarną opaskę na oczach, rodzaj powtarzalnego szablonu. Taki szablon wydaje się bezcześcić ich twarze, nadawać im piętno. Tymczasem różowe serduszka czy kwiatki wprowadzają motywy sympatyczne i czułe. Wydaje się, iż kolorowe maziaje przesłaniają oczy i twarze w jakieś nieznanej grze, kojarząc się raczej z erotyczną przekomarzanką, niż z biurokratycznymi procedurami organów ścigania. To coś w rodzaju archiwalnej pieszczoty – czułego gestu, na który pozwolić sobie może artysta w ramach tego, co nazywamy badaniami artystycznymi, a co ciągle jest wątpliwe w ramach badań naukowych.
Na zdjęciach pana Staszka chodzi o fascynację urodą i młodością. Estetyzacja w filmie Radziszewskiego to jednak kreowanie określonego obrazu środowisk nieheteronormatywnych, ma więc wymiar polityczny.
Dlaczego z tej solidnej, z miłością wykonanej prezentacji archiwum, nie przekonuje mnie jedynie przystojniaczek ze świecącym zegarkiem, żonglujący czapką na penisie i wyginający się na kocyku w kratkę? Chyba dlatego, że dobra dydaktyka i poglądowo przybliżony materiał dokumentalny nie dorównuje niestety soczystej, rabelaisowskiej prozie Witkowskiego. Idealne ciało, spokojnie i metodycznie wywołujące podniecenie wedle sprawdzonych sposobów, wprowadza język glamour jako czytelny język mainstreamowego gejowskiego kodu. U Witkowskiego natomiast ktoś siedzi z „owłosioną, rudą dupą” i sobie gmyra, komuś włosy zaczynają się tuż nad oczami – ale wszystkim „para bucha z gaci”. To prawda, żołnierze radzieccy na zdjęciach pana Staszka są młodzi i piękni, prawdziwe ciacha. Przywołując ich dzisiaj dla polskiego widza w sali kinowej Radziszewski chce jednak uczynić ich na nowo ciachami dla nowych pokoleń widzów. Seksualne zabawy z nazistami zastępując erotyzacją sowietów, powtarza z premedytacją wytarte wzorce obrazowania, powraca do imaginacji przedyskutowanej chociażby w Nazistach Piotra Uklańskiego. Rozumiem, że film ma mówić prostym językiem i przemawiać prosto do widza. Oczywiście, na zdjęciach pana Staszka chodzi o fascynację urodą i młodością. Estetyzacja w filmie Radziszewskiego to jednak kreowanie określonego obrazu środowisk nieheteronormatywnych, ma więc wymiar polityczny. Być może tak to trzeba robić w nietolerancyjnym kraju, gdzie zagląda się ludziom do łóżek. Nie wiem. Dla mnie jednak najciekawszy jest pan Staszek i te wszystkie brzydkie stare cioty, które skakały przez mury z narażeniem połamania nóg, a potem – po odejściu Czerwonej Armii – przechowywały w plastykowych workach przepocone onuce swych adonisów, by od święta zaciągać się nimi z sercami przepełnionymi tęsknotą. Najciekawsze jest jednym słowem to, czego na zdjęciach pana Staszka nie widać.
To właściwie nie jest krytyka obranej przez Radziszewskiego strategii – artysta obraca się w formule oświatowej w bardzo konkretnym momencie historycznym. I jest w tym bardzo dobry, inteligentny, lekki i przyjemny. Więc chwała mu za to.
Anna Markowska – historyczka sztuki, profesorka, wykładowczyni na Uniwersytecie Wrocławskim. Ostatnie książki: Sztuka i rewolucja. Wieloperspektywiczne ujęcie sztuki polskiej zaraz po wojnie (2023); Natalia LL (2022), Gry z miejscami.Wrocławskie galerie: Katakumby, Zakład nad Fosą, Ośrodek Działań Plastycznych (2022); Dlaczego Duchamp nie czesał się z przedziałkiem? (2019). Mieszka we Wrocławiu i Krakowie.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Karol Radziszewski
- Wystawa
- Mon chéri Soviétique
- Miejsce
- Studio BWA Wrocław
- Czas trwania
- 27.11.2021–19.02.2022
- Osoba kuratorska
- Michał Grzegorzek
- Strona internetowa
- bwa.wroc.pl/wydarzenie/karol-radziszewski-mon-cheri-sovietique/