Prężenie muskułów. Cezary Poniatowski w Piktogramie
Pozycja młodych jest dziś bardziej niż niepewna. Moje pokolenie (late 80’s) jest chyba pierwszym od ponad dekady, któremu nie towarzyszy aplauz establiszmentu. Hejtują nas starzy mistrzowie (Zbigniew Libera i jego teza „czasów beznadziei”), krytycy niegdyś zajawieni na młodość (Stach Szabłowski) i tacy, którzy nigdy młodością się nie interesowali (Karol Sienkiewicz) czy kuratorzy-trendsetterzy (Sebastian Cichocki i Łukasz Ronduda). Głosy niezadowolenia dobiegają także z loży galerzystów, atmosfera jest więc co najmniej nieprzyjemna. Nic więc dziwnego, że kariera staje się dla niektórych młodych artystów głównym tematem twórczości, jeśli nie chorobliwą obsesją, jak to ma miejsce w opisywanym przez mnie kiedyś przypadku Norberta Delmana.
W tym zdesperowanym tłumie zdarzają się jednak i tzw. „artyści sukcesu”, których czołowym reprezentantem jest Cezary Poniatowski. Taki młody, a już ma galerię, i to nie taką spod znaku „dwóch lewych rąk”, ale z porządnym kapitałem symbolicznym i w Warszawie. Był na Co widać, wygrał Gepperta, jego posty są lajkowane. Wielu mu pewnie zazdrości, inni zastanawiają się jak powielić ten schemat. Pamiętam spotkanie w Salonie Akademii rok temu zorganizowane przez „Periodyk Akademicki”. Tematem przewodnim był – zdaje się – właśnie sukces w sztuce, a Poniatowski występował jako jego przykład. Studenci ASP pytali się go o porady, a on właściwie nie widział co powiedzieć i nie wyglądał na szczególnie szczęśliwego.
„Co to znaczy właściwie dzisiaj być takim młodym artystą-szczęściarzem?” – zastanawiałam się, idąc na sobotni wernisaż Poniatowskiego do Piktogramu. W odpowiedzi przywitała mnie karawana czarnych obrazów, z których żaden nie wróżył niczego dobrego. Teoretycznie nastrój tego malarstwa jest frywolny – obrazy Poniatowskiego zapełniają antropomorficzne postaci, nieraz uśmiechnięte i zastygłe w komicznych pozach. Ta cyrkowa menażeria mogłaby zagościć w kolejnej produkcji Tima Burtona, wydaje się bowiem zdecydowanie odpychająca i skora do drobnych złośliwości. Kogo przedstawiają? Na jednym z obrazów powieszonych przy wejściu wije się ozdobny napis „Homo sapiens”. Obok są gwiazdy, jakieś kule (Ziemia?), które ewentualnie mogłyby być też głową. Na obrazie obok znajduje się z kolei szachownica, laska eskulapa i okalający ją napis „HEADACHE”. Stałym motywem na pracach Poniatowskiego są uśmieszki – ograniczone do dwóch kropek i linii, jak w emotikonach. Tutaj zyskują jednak złowieszczy rys, są zdeformowane, tak wywinięte, że w zasadzie zaczynają oznaczać zgoła inne emocje niż radość.
Prawdziwie pogrzebowy nastrój panuje w następnej sali. Półmrok zapewnia ciężka kotara i przyćmione światło. Na dwóch ścianach powieszonych jest kilka wielkoformatowych płócien. Zbite w kupę, wyglądają ciężko; podwieszone na żelaznych łańcuchach, zdają się spadać na widza. Trochę kojarzy się to z XIX-wiecznym salonem, z całym jego zwalistym umeblowaniem, a trochę z galerią portretów trumiennych. Jednak zamiast wąsatych szlachciców znów znajdziemy na nich groteskowe sylwetki ni to ludzi, ni to stworków z obrazów Boscha. Jeden wchodzi na jakiś postument, inny zdaje się żonglować czaszką. Jest też taki, który wygląda jak muminkowa Buka, ale jak się mu przyjrzeć, to może być też profilem błazna, w którym oczy, usta i nos zostały zastąpione pustymi prostokątami. Jak okna na pulpicie komputera czekające na zapełnienie niecnymi zapiskami.
Z wszystkich obrazów w oczy rzuca mi się jeden, który zdaje się nie pasować do pozostałych. Są na nim symbole zakazu wstępu, coś jakby zarys muru i postaci w burkach. Malarstwo Cezarego Poniatowskiego nigdy nie miało politycznego przesłania, podejrzewam więc, że artysta nasłuchał się nowej piosenki M.I.A. Borders. Zresztą, podkładem muzycznym podczas wernisażu był rap, co jakoś potwierdza to przypuszczenie.
Cyrkowe popisy wzmagają się w następnej sali, zdominowanej przez mural zajmujący dużą część ściany. Jak zostaję poinformowana, przedstawia on trikstera żonglującego pracami Poniatowskiego. Zamiast głowy nasz bohater ma tylko uśmieszek, w którym rolę oczu odegrały dwa płótna. Żongluje także nogami, z tego względu przysiadł na starszym płótnie artysty – warto się mu przyjrzeć, ponieważ uzmysławia on pewną ewolucję twórczości Poniatowskiego. Jego wcześniejsze prace były spokojniejsze, kompozycje oszczędniejsze i bardziej subtelne. Teraz to jest barok oraz nasilający ścisk form, wlewających się i rozpychających kształtów. Artysta nadal jest wierny czerni i bieli, ale operuje nimi w coraz bardziej różnorodny sposób. Farba czasem jest tu nałożona gładko, czasem niechlujnie nabazgrana lub zmieszana z brokatem; kontury stały się bardziej ekspresyjne, nierówne i poszarpane. Jak widać, konsekwentna rezygnacja z koloru zmusiła Poniatowskiego, by szukać innych dróg wyrazu. On sam z kolei porównuje się do mieszkańców wyspy Pingelap na Pacyfiku – nieliczna ludność tej wysepki, od dawna odciętej od reszty świata, jest złożona w stu procentach z daltonistów. Na skutek utraty zdolności widzenia barw rozwijają się u nich inne zdolności: potrafią widzieć lepiej w ciemności lub pod wodą. Symboliczne odniesienie to sytuacji „innego widzenia” młody malarz ujął w jednym ze swoich obrazów, przedstawiającym wodny wir, morskie chochliki i układający się niczym nuty napis „Pingelap”.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że na wystawie w Piktogramie Poniatowski pręży muskuły. Czy to poprzez krzykliwość form, śmiałość twórczego gestu, czy wręcz dosłowne przedstawienia muskularnych postaci z dobitnie zaznaczonym przyrodzeniem (ho ho!), które wdrapują się na postumenty w poszukiwaniu sławy. Młody artysta nie boi się sugerować, że jego wyobraźnia potrafi zaprowadzić go tam, gdzie zwykły śmiertelnik nie zagląda. Jego dobrym duchem jest w końcu trikster, który a to pojawia się na muralu jako wielki impresiario-menedżer, a to jako zjawa przenikająca przez ściany. Oczywiście, wszystko to Poniatowski robi z przymrużeniem oka, nutką ironii, która zdradza jego zdystansowanie wobec własnej pozycji. O swoich pracach mówi, że tak naprawdę są pesymistyczne, i wskazuje jedną z nich – obraz z ciągnącym się hasłem „Life too long”. Nawet jego menago, choć wyszczerzony w uśmiechu, nie może mu do końca zapewnić powodzenia i rozkłada ręce w takim geście, jakby chciał powiedzieć „Panie Poniatowski, no nie wiem co z tego będzie, sukces będzie albo nie będzie”. Swoją drogą, jest to gest zaczerpnięty z niszowego fanpejdża „Na dwoje babka wróżyła”, który być może nie posiada żadnego konkretnego przesłania, za to ochoczo epatuje absurdalnością.
Jakkolwiek zakończy się przygoda Poniatowskiego ze sztuką, na razie chyba możemy sobie powiedzieć, że dobrze jest (albo nie jest). Artysta może nie zaoferował widzom nowej, jeszcze bardziej atrakcyjnej wersji siebie, ale konsekwentnie dociska interesującego go wątki i udowadnia, że potrafi to robić ze swobodą i fantazją. Ikonografia internetu miesza się tutaj z oldskulową wizualnością polskiej prowincji, energia sztuki ulicy z ekspresją lat 80. Chciałoby się powiedzieć, że Cezary Poniatowski to nasz Christian Rosa, tyle że podszyty Ryszardem Grzybem. W zasadzie nie znam nikogo, kto by nie lubił jego twórczości, więcej, nawet mnie wydaje się sympatyczna, choć jak może niektórzy pamiętają, z triksterami (męskimi) w polskiej sztuce mam pewien problem.
Podczas wernisażu trudno porozmawiać z artystą. Co i rusz podchodzą do niego znajomi, poklepują po plecach, ściskają dłonie, padają pomruki „Czarek, jest super… No ekstra… Sztos”. Młody artysta zdaje się pęcznieć, a na pewno puchnie jego ego. No cóż, to jego wieczór, niech się nacieszy, bo co będzie dalej – czas pokaże. Rzeczywistość w końcu nie jest łatwa, a chętnych na podium jest wielu, każdy rozpycha się łokciami jak może. Całkiem jak na obrazach w Piktogramie, gdzie wszystko się kotłuje i przygniata resztę.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Cezary Poniatowski
- Wystawa
- No Center No Edges
- Miejsce
- Piktogram
- Czas trwania
- 19.03 – 30.04.2016
- Osoba kuratorska
- Michał Woliński
- Fotografie
- Bartosz Górka
- Strona internetowa
- www.piktogram.org