Post-PiS Survival Guide
Poproszony o podsumowanie roku Grzegorz Kowalski napisał nam, że mijający rok był zły, a kolejny będzie jeszcze gorszy. Czy jednak na pewno było aż tak źle? W ramach corocznego podsumowania postanowiliśmy sprawdzić jak w „dobrozmianowym” 2017 roku poradziło sobie polskie środowisko artystyczne w całej swej bogatej złożoności. Warto się wczytać. Wtedy na pewno uda się przeżyć kolejne 365 dni.
W sumie to najlepiej być jak Adam Szymczyk – zafundować sobie pięć upojnych lat w Grecji, zrobić rozpadającą się wystawę, a na koniec krytykować system i polityków, którzy nie potrafią utrzymać w ryzach nie tak w sumie dużego budżetu. Można też, jak Grażyna Kulczyk, zamknąć kulejący biznes w Polsce i przytulić nowy malutki browarek w neutralnej części Alp (zapraszamy do Sush!). Zamknięcie jest rozwiązaniem tyleż drastycznym, co spektakularnym. Nic więc dziwnego, że było ich więcej – również galerzystka Kasia Michalski uznała, że polski rynek sztuki to jednak nie to i że Szwajcaria jest znacznie fajniejsza. Z pewnością Polska różni się od krainy górskich jezior, lodowców, domów spokojnej starości i najlepszych targów sztuki. Również Andrzej Walczak zmęczył się szarpaniną z łódzkim establiszmentem i ot tak, po prostu zamknął Atlas Sztuki. To z kolei skłoniło kierującego galerią Jacka Michalaka do zajęcia się krytyką artystyczną – na łamach „Szumu”, rzecz jasna.
MSN stał się idealną przestrzenią do tego, żeby rodzinom spacerującym po bulwarach pokazywać syrenki, rave i trącące myszką wystawy o utopijnych projektach modernizacyjnych sprzed pół wieku. Rzecznik muzeum przekonuje, że to wciąż ta sama co zawsze, gorąca sztuka polityczna.
Trendsetterem w „wypierdalaniu ze sztuki” (jak sam to nazwał) okazał się w roku 2017 artysta wizualny Karol Komorowski. Odpowiedzialny – wraz z Anną Sidoruk – za stołeczną Różnię wypierdolił z naszego grajdołka na Sycylię, a jeśli wraca, to tylko na chwilę i w aurze zwycięstwa: zrelaksowany włoskimi wakacjami Komorowski otworzył pod koniec roku kilka wystaw od Szczecina po Warszawę. Można też, jak kuratorzy Triennale Młodych – Aurelia Nowak, Tomek Pawłowski i Romuald Demidenko – postawić na luz, fajne relacje i wspólne posiłki. Wyszło jak wyszło, ale i tak lepsze to niż Spojrzenia. À propos Doroty Monkiewicz, Triennale i Spojrzeń – po ESK i Festung Breslau zawsze można pobujać się na huśtawce w parku rzeźby w Orońsku i tak przetrwać rok, a może i kilka lat. Ktoś jednak zapyta – i słusznie – po co od razu rezygnować z fotela?! Raz człowieka odspawają, to potem można już wypaść z obiegu. Może więc lepiej po prostu usunąć się w cień – jak Masza Potocka – i po prostu być. Być w sztuce, oczywiście. O cień jakby łatwiej pod Wawelem, gorzej w stolicy, gdzie każdej dyrektorce instytucji z okolic Traktu Królewskiego wydaje się, że jest na ministerialnym widelcu. W takiej sytuacji można, jak Agnieszka Morawińska i Piotr Rypson, pójść w fotografię węgierską (Budapeszt w Warszawie i min. Waszczykowski na wernisażu, hell yeah!) oraz biedermeier (to ten dekoracyjny styl dla drobnych mieszczan z XIX-wieku, pamiętacie?). Ale to jeszcze nic. Tuż przed Wigilią gruchnęła wieść, że dyrektorka Zachęty Hanna Wróblewska jak gdyby nigdy nic przetrwała dobrą zmianę i dostała nominację na kolejne cztery lata – tym razem od ministra PiS (gratulujemy!). W związku z tym wszystkim dyrektorom, którym kończą się kontrakty polecamy udział w konferencjach organizowanych przez Centrum Myśli im. Jana Pawła II (pod patronatem „Szumu”, a jakże). Tylko co z tym Niemiec Bankiem, co to nagrody daje? Spolonizować? Tak czy owak – na prawicy stypa. Piotrowi Bernatowiczowi pozostaje już chyba tylko program w TVP Poznań i felietony w „Gościu Niedzielnym”. To scenariusz taki sobie, chyba żeby znów przyatakować poznański Arsenał – wybory samorządowe tuż tuż. Bo jeśli konkurs idzie nie po myśli, to można, jak Marek Wasilewski, po prostu go olać i dostać instytucję z politycznego przydziału. Przykład idzie przecież od góry, a demokratyczny i otwartościowy dyskurs pola sztuki jakoś to wszystko usprawiedliwi (mafia bardzo kulturalna? e tam, gadanie!).
Można też, jak Breslauer Piotr Oszczanowski, pójść w orient i robić wystawy o życiu mieszkańców Chin pod koniec panowania dynastii Ming. To jednak nic. Wszystkie oczy i tak skierowane są na duet Andrzej Szczerski/Andrzej Betlej (kolejność nieprzypadkowa), który nadaje ton salonowi krakowskiemu i nowej polityce kulturalnej IV RP. Gdyby tak można zamienić się z nimi stołkami, eh! Po detronizacji Zofii Gołubiew sprawy potoczyły się wartko. Zaczęło się od kupna kolekcji Czartoryskich z Leonardem w pakiecie (nie dość, że autentyk, to jeszcze po taniości, przynajmniej w porównaniu do Christies), potem MNK nabyło soc(!)modernistyczny hotelik Cracovia, by przypieczętować rok #dziedzictwem. To się nazywa #rozmach! Można też dla odmiany, jak Karol Radziszewski, zrobić dobrą wystawę Dziedzictwo, i to w jednej salce na piątym piętrze wyklętego PKiN.
Można, jak Stach Szabłowski, pożegnać się z etatem i wciąż być na fali. Można, jak Adam Budak i Piotr Sikora, wyemigrować do Pragi. Można, jak Łukasz Ronduda, nakręcić kolejny film potwierdzający istnienie zwrotu kinematograficznego, który sam ogłosił.
Zapytacie co z MSN? Słusznie – niedawny lider instytucjonalnej stawki otworzył nad Wisłą nową siedzibę tymczasową. Pawilon wzięty po kosztach od Niemca pstrokatymi maziajami przyozdobił Sławek Pawszak (prawie jak w odwilżowym 1955). Dzięki temu nowy oddział MSN stał się idealną przestrzenią do tego, żeby rodzinom spacerującym po bulwarach pokazywać syrenki, rave i trącące myszką wystawy o utopijnych projektach modernizacyjnych sprzed pół wieku. Rzecznik muzeum przekonuje, że to wciąż ta sama co zawsze, gorąca sztuka polityczna. Czemu jednak nasze najbardziej awangardowe muzeum nie mówi już o aktualnej sytuacji w sercu kraju, tu i teraz, w duchu tradycji muzeum krytycznego? Nie mamy pojęcia. Aha, o aktualnym terminie otwarcia głównej siedziby nie piszemy, bo już się w tym pogubiliśmy, ale podoba nam się idea przesuwania dedlajnów w nieskończoność (to też jest jakiś przepis na następny rok).
Tylko na pierwszy rzut oka świat sztuki idzie w konformizm. Jeśli się dobrze przyjrzeć, staje się jasne, że nie wszyscy się poddają – na przykład na Wybrzeżu walka trwa. Walczą ze sobą mianowicie Aneta Szyłak i Grzegorz Klaman. W wyniku tej batalii ma szansę powstać Nowe Muzeum Sztuki aka NOMUS. Można więc walczyć, ale można też spróbować połączyć ogień z wodą, co postanowił zrobić Jarosław Suchan, którego Rok Awangardy zdominował scenę w minionym roku – na dobre i raczej na złe. Idea pospolitego ruszenia okazała się nad wyraz nośna, a awangarda – zaskakująco elastyczna i bezpieczna, a do tego wiekowa; najwyraźniej współczesne odniesienia nie mieściły się w tym historycznym projekcie. W efekcie awangarda, w tym chrześcijańska – okazała się hitem sezonu. Może więc w nadchodzącym roku zorganizować jeszcze jeden rok awangardy, tym razem tej niepodległościowej? Jest sto baniek do przytulenia (świat sztuki pozdrawia ministra Glińskiego, za PiS nakłady na kulturę po raz pierwszy po 1989 roku przekroczyły wytęskniony i obiecany przez łże-Tuska 1% budżetu!).
Nie wszyscy płyną jednak z prądem, spokojnie niesieni dyrektorskimi i artystycznymi ambicjami. W naszym poradniku musi się znaleźć też strategia kamikaze – choć nie politycznego. Na przykład taka Małgorzata Ludwisiak, która po kolejnych kosztownych „konsultacjach” najbardziej rozpoznawalną nazwę instytucji w Polsce zmieniła na bardziej u-jazdowską, korzystając z Lex Szyszko wycięła parę drzew w parku, ogrodziła parking, zglanowała związki zawodowe i wywaliła ostatnich fajnych kuratorów (zrobiła też ponoć jakieś nudne wystawy). Za to co tydzień w „Co Jest Grane” ma wybitnie pozytywną prasę, i to często na całą stronę. I po co komu jakaś tam krytyka artystyczna? Jak widać, cały rok można przejechać bez niej. Można też, jak Stach Ruksza, z niezdrowym entuzjazmem reanimować instytucję w rozkładzie, na zadupiu, i jeszcze się z tego cieszyć. Znakiem czasu jest też wystawa Davida Lyncha w CSW w Toruniu. Słabsza od Dudy-Gracza, ale o niebo lepsza od Bryana Adamsa – tylko co z głodówkami miejscowych artystów dyrektorze Kuczma? Mamy też ciągle zdecentralizowane BWA i kresowych wiecznych dyrektorów, zawsze na posterunku, od lat. Trwajcie dalej, towarzysze!
Można, jak Mirosław Bałka, pozostać sobą. Można, jak Zofia Krawiec, zostać gwiazdą Insta i wywołać gównoburzę o pizzę z Biedronki. Można, jak Sebastian Krok, z powodzeniem malować stocki. Lub, jak Bartosz Kokosiński, co roku zgarniać 10 tysięcy z okazji Kompasu Świstaka.
Zwróćmy też uwagę na strategie indywidualne. Można, jak Stach Szabłowski, pożegnać się z etatem i wciąż być na fali. Można, jak Adam Budak i Piotr Sikora, wyemigrować do Pragi. Można, jak Łukasz Ronduda, nakręcić kolejny film potwierdzający istnienie zwrotu kinematograficznego, który sam ogłosił. Albo, jak Tomek Pawłowski, wschodząca gwiazda polskiego kuratoringu, zrobić kolejne 15 wystaw gdzie się da, z nadzieją, że ktoś o nich usłyszy. Lub, jak Agata Pyzik, można wpaść w manię i jeździć z konferencji na konferencję, z dyskusji na dyskusję, z panelu na panel, z kongresu na kongres w nadziei na detronizację królów konferansjerki politycznie słusznej – Jana Sowy i Edwina Bendyka. Można być jak Mikołaj Iwański, któremu fala #metoo nie straszna, i po wejściu na wystawę feministyczną zachowywać się jak lis w kurniku i zasłużyć na zaszczytne miano (razem ze Stachem Szabłowskim) krytyka testosteronowego. Można, jak Piotr Słodkowski i Agata Pietrasik, napisać trzytomową antologię krytyki z lat 50. i dostać za to Dettloffa. Można też napisać kolejną książkę o znajomych z kanapy w MSN i wydać ją w Karakterze, jak Karol Sienkiewicz. Można też zdobyć się na szczerość, jak Iwo Zmyślony, który w końcu przyznał, że siedzi na jednej ławce z Moniką Małkowską, Kazimierzem Piotrowskim i Andrzejem Biernackim. Uważajcie, drodzy wykluczeni, bo Iwo jest obrotny i zaraz was z tej ławeczki zepchnie! Można w końcu, jak Piotr Policht, obrazić kogo się da (Seba, przepraszamy, nie jest źle, maluj dalej!), a potem, z rekomendacji „Szumu”, przytulić etat w Culture.pl. A w międzyczasie zrobić wystawę o tym, że nienawidzi się wszystkich.
A co tam, panie, na rynku? Nienajlepiej. Galerie się zwijają, CBA walczy z gentryfikacją, targi coraz droższe, a rekordy aukcyjne bije Wyspiański. Zawsze jednak można, jak WGW, maskować złe trendy, zapraszając kogo się da, byle tylko pozorować rozwój. Można też działać z rozmachem, jak Dawid Radziszewski, który niczym policjanci z Miami śmiga w grudniu motorówką po bagnach Tampy, świętując kolejny sukces targowy (ale on nie płacił, bo wygrał stand). Można żyć na minimalu, ale godnie (i chłodno), jak Stereo. Można, jak Piotr Drewko, udawać, że Wschód jest Zachodem (a może odwrotnie?). Lub, jak Michał Woliński, uznać zasadę rzeczywistości i robić niby-targi na niby-rynku; za to dość fajne. Można też zamknąć galerię i otworzyć instytut, jak Marika Zamojska i Justyna Wesołowska. Można w końcu coś sensownego robić poza Warszawą, ale wtedy trzeba to nazwać Potencją, żeby się należycie utrwaliło.
Na koniec artyści. Artyści mają zawsze najgorzej. Ale przecież nie wszyscy. Można, jak prezes ZPAP Janusz Janowski, ulec lewackiej kongresomanii i zorganizować Ogólnopolską Konferencję Kultury i na niej wypłynąć wymachując nie swoją książką (brawo!). Można, jak Mirosław Bałka, pozostać sobą. Można, jak Zofia Krawiec, zostać gwiazdą Insta i wywołać gównoburzę o pizzę z Biedronki. Można, jak Sebastian Krok, z powodzeniem malować stocki. Lub, jak Bartosz Kokosiński, co roku zgarniać 10 tysięcy z okazji Kompasu Świstaka. Stabilność zapewnia również siedzenie w potoku, co od dwóch lat uskutecznia Alastair MacLennan w ramach sokołowskich Kontekstów. Można też, zamiast robić sztukę, zfabularyzować własny związek (Wosiu i Główny Kot). Albo, jak Hubert Gromny, Dawid Misiorny i setki, tysiące innych prekariuszy, wyjechać na saksy i zarobić prawdziwą kasę, by robić sztukę w kraju. Najlepiej jednak, jak Agnieszka Polska, wypierdolić do Berlina, zmienić ligę, wygrać najbardziej prestiżowy konkurs w Niemczech, a na koniec zażądać więcej. A jak się nie chce komuś ruszać, to może spróbować wygrać konkurs Niemca u Polaka, czyli Spojrzenia – na przykład, jak Honorata Martin, za kolejny namiot. Lub, jak Przemysław Branas – powtórzyć gest klasyka awangardy i strzelić sobie w ramię (dobrze, że nie w łeb). Lub, jak Łukasz Surowiec, zrobić nonkonformistyczny projekt pod egidą globalnej banksterki. My tymczasem stawiamy na porządną zbiorową auto-arte-terapię i warsztaty z młodzieżą – jak Sharon Lockhart, która opędziła to samo w Rudzienku, Warszawie, LA, Wenecji i gdzie tam jeszcze. Jeśli nie pomoże, na pewno nie zaszkodzi.
Jak więc widać, ten rok nie był wcale taki zły. Dziwicie się, że dobra zmiana nie wzięła się jeszcze za sztuki wizualne? Hm, a czego ma się niby z naszej strony obawiać? Przecież już jest dobrze!
Do zobaczenia w 2018!