Post (?) covid (p)arty life. Odmrażanie warszawskich galerii
COVID-19 to taka choroba, która z jednej strony wydarza się realnie, a z drugiej dla wielu jest przede wszystkim stanem umysłu. Według bezlitosnych statystyk epidemia trwa w najlepsze, ale w głowach i nastrojach jest jej jakby mniej, żeby nie powiedzieć – wcale. Wygłodniali kontaktu ludzie z ochotą zamieniają markotne zoomówki na zabarwione posmakiem wirusowego ryzyka covidówki; duszące maski, nerwowo macane i poprawiane, w końcu lądują w kieszeniach wesołych covidowiczów; dozowniki z wypalającym skórę płynem antybakteryjnym niektórym ciągle mogą kojarzyć się z higieną, jednak u innych budzą już tylko obrzydzenie.
Ciekawostka – okazało się, że koronawirusa nie ma nie tylko w lasach czy parkach, ale także w kawiarniach, barach i zakładach fryzjerskich, choć – co trochę mnie zastanawia – ciągle krąży po wielu bibliotekach i instytucjach sztuki, które teoretycznie mogły otwierać się jako jedne z pierwszych. Środowisko artystyczne rozkręca się raczej ostrożnie, po galeriach raczej nie krążą tłumy, choć słyszałam, że w Młodszej Siostrze już bywają.
Naukowcy nadal nie wynaleźli szczepionki na SARS-CoV-2, ale jeśli chcesz pozbyć się wirusa ze swojego umysłu, najłatwiejszym sposobem jest po prostu wyjście z domu. Ja na przykład w drugiej połowie kwietnia wyszłam z domu, pojechałam na dworzec i wsiadłam do pociągu relacji Szczecin-Warszawa – wyjątkowo krótkiego, bo PKP oszczędza i zmniejszyło ilość wagonów. Ludzi tyle co zwykle, tuż po ruszeniu jedna z moich współpasażerek zsunęła maseczkę z ust i beztrosko zaczęła chrupać czipsy. Ach, czymże jest zaraza w obliczu paczuszki paprykowych?
Kierując się tą logiką, tydzień później pojechałam PKP do Krakowa (wagon bezprzedziałowy, ile emocji!), by zobaczyć Pieszymaj – jeśli mam być szczera, dosyć cienki i dowodzący pandemicznej impotencji artystów i artystek krakowskich, którzy nie za bardzo skumali, że sztuka balkonowa może mieć polityczny potencjał. Więcej funu przyniosła mi warszawska akcja List, której miałam sposobność przyglądać się z bliska – mandatu na razie nie dostałam, ale jeśli chcecie wpłacić jakiś datek na moje konto, chętnie podam numer.
Życie artystyczne online dostarcza raczej umiarkowanych emocji, a wyniki ministerialnego programu „Kultura w Sieci” też raczej nie napawają optymizmem, jeśli chodzi o rozwój artystycznych internetów; wygląda więc na to, że w najbliższym czasie przyjdzie nam desperacko chwytać się każdego wydarzenia offline, nawet jeśli te inicjowane są nieśmiało i z gumowymi rękawiczkami na dłoniach. Wernisażowe szlaki przetarł lokal_30, gdzie 15 maja otworzyła się wspólna wystawa Jana Możdzyńskiego i Jakuba Glińskiego Wypowiadam się jako nikt konkretny. Obaj to sympatyczne chłopaki, ale wiadomo jak to bywa w takich przypadkach – sytuacja towarzyska to jedno, a sztuka drugie. Wystawę w lokalu_30 można oczywiście rozpatrywać w kategoriach towarzyskich, w końcu to pokaz dwóch kolegów. I to do siebie podobnych: obaj są modnie ubrani i mają tatuaże na rękach, no i ładne dziewczyny, jeśli jednak chodzi o sztukę, sporo ich dzieli.
Dobre malarstwo wcale nie musi być kolorowe i hipernarracyjne. Udowodniła to wystawa Olgi Chernyshevej GRIDS@RIPS w Fundacji Galerii Foksal. Chernysheva to malarska realistka, debiutowała w środowisku moskiewskim w latach 90. Jej obrazy pokazują rzeczywistość banalną, bezosobową i przez to często ocierającą się o surrealizm.
Jakub Gliński jest artystą łatwym do zdefiniowania. To malarski rozrabiaka, polski reprezentant New „Bad” Painting (obok Mateusza Sarzyńskiego, Konrada Żukowskiego czy Stacha Szumskiego), artysta żywiołu, który dużo robi i stara się przy tym jak najmniej myśleć. Jego obrazy (oraz inne działania) moją bardzo ekspresyjny charakter, można wręcz powiedzieć, że kompulsywny. Fascynuje go estetyka trashowa i lubi śmieciowe imprezki, które organizował razem z Dominikiem Jałowińskim i Nikodemem Beiserem jako Galeria Śmierć Frajerom. Jego obrazy wyglądają jak zaświnione ściany, na które narzygał street artowiec na kacu. Gliński znany jest w środowisku także jako tatuator, preferujący niechlujną, „więzienną” stylówkę i (wedle tego, co mówi plotka) brudne igły, co także widać w jego malarstwie. Pokazywane w lokalu_30 płótna Glińskiego na dobrą sprawę są niemalże abstrakcyjną mieszaniną bazgrołów, przypadkowych, intuicyjnych napisów czy najntisowych symboli wynurzających się z nerwowych smug szarości, których niepokojący nastrój podkreślają katastroficzne tytuły (HAVE A GOOD DIE, Most of us are not even humanlike [gene degeneration] itd.). Można by powiedzieć, że to, co robi Gliński, to malarstwo wixapolskie, dające wgląd w światy po ostatecznym przegrzaniu kapitalizmu. Niezbyt to oryginalne, ale w swojej strategii Gliński jest dość przekonujący – sztuka wychodzi mu z lekkością, jest szybka i bezpretensjonalna.
W porównaniu do swojego maczo-kolegi Janek Możdżyński wypada trochę jak uczeń z pierwszej ławki, z dużym ciśnieniem na czerwony pasek politycznej poprawności. Swoją męską perspektywę (Możdżyński to także bokser i zapalony gamer) dyscyplinuje teoriami genderowymi, w związku z czym każde oprowadzanie w jego wykonaniu brzmi jak wygłaszanie referatu na uniwersyteckim seminarium. Mówi o sobie, że jest feministą, popiera niebinarność płci, wierzy w emancypacyjną moc BDSM, a po studiach na ASP wybrał się na Gender Studies w PAN. I chwała mu za to, jednak niestety nie oznacza to automatycznie, że Możdżyński jest także dobrym malarzem. On raczej próbuje, dobierając atrakcyjne tematy i estetykę, sytuującą się gdzieś pomiędzy pop-artem i Picassem. Patrząc na jego obrazy, mam często wrażenie, że są to po prostu wykoncypowane rysunki, na które później nałożony został kolor. Brak mi w tych pracach intuicji, zręczności, wczucia się w samą malarską robotę. Tak jakby Możdżyński te obrazy nie tyle malował, co właśnie odrabiał, główkując nad algorytmem na malarski sukces. Pytanie kiedy ten przepis odkryje; w każdym razie to jeszcze nie teraz.
Dobre malarstwo wcale nie musi być kolorowe i hipernarracyjne. Udowodniła to wystawa Olgi Chernyshevej GRIDS@RIPS w Fundacji Galerii Foksal, która pierwotnie miała być pokazywana podczas tegorocznego Friend of a Friend. Chernysheva to malarska realistka, debiutowała w środowisku moskiewskim w latach 90. Jej obrazy pokazują rzeczywistość banalną, bezosobową i przez to często ocierającą się o surrealizm. Wystawę otwiera cykl rysunków przedstawiających widoki z okien ekspresowego pociągu Petersburg-Moskwa. Ponoć nie zatrzymuje się on na żadnej stacji pośredniej, pędząc od metropolii do metropolii. Prowincjonalna Rosja staje się w tej sytuacji tylko migawką, na której widać rozmazane cienie ludzkie. W FGF pokazano także kilka obrazów na których urban-alpiniści myją przeszklone fasady nowoczesnych wieżowców – wyglądają na nich trochę jak pełzające po lustrze robaczki, ich sylwetki i odbicia zespalają się ze sobą, przypominając plamy z testu Rorschacha. Ponoć realizm Chernyshevej jest nie tyle krytyczny, co empatyczny, co chyba można rozumieć jako ciekawość tego, na co się patrzy i umiejętność wydobycia z tych obrazów zakodowanych wiadomości. Chernysevą fascynują dziury w płocie, rejestruje na filmie syzyfowe wysiłki robotników na ulicy, podkładając do nich muzykę anonimowego twórcy, którego płytkę kupiła kiedyś w podziemiach metra. Mało spektakularne sytuacje są przez nią opowiadane w prosty, lecz wirtuozerski sposób – sylwetki na jej obrazach oddane są w zręcznych, niezwykle plastycznych plamach, a niektóre płótna wibrują od wewnętrznego światła, jak choćby obraz przedstawiający pasażerów czekających na peronie moskiewskiego metra. W porównaniu do malarstwa w lokalu_30, w którym pędzel służy zasadniczo do przedłużania własnego ego, Chernyseva używa go jak dobrze opanowanego narzędzia, który ma służyć większej sprawie.
Takie malarstwo najlepiej ogląda się na żywo – tu wirtualny spacer po galerii byłby jałowym doświadczeniem. Zresztą podczas otwarcia sam Andrzej Przywara deklarował, że tryb funkcjonowania offline jest mu szczególnie bliski. Jakby na dowód, w środku kwarantanny na tarasie Fundacji stanęła klocowata rzeźba Pawła Althamera, przedstawiająca tajemniczą, paleolityczną parę, siedzącą majestatycznie na prostej ławeczce. W czasie, gdy część środowiska rzucała się na działania online i kusiła doznaniami VR, FGF postawiło na materialną figurację rodem z lat 50. XX wieku.
Czy polski konsument jest gotowy, by zamienić egalitarną kicz-sztukę z aukcji na coś bardziej wyrafinowanego? Galeria Stereo kusi publiczność wystawą najnowszych prac Gizeli Mickiewicz, na swój sposób bardziej przystępnych od wcześniejszych realizacji tej artystki. Po latach tworzenia obiektów, Mickiewicz zdaje się powracać do rzeźby, i to figuralnej.
Nieufność wobec świata wirtualnego można zauważyć zresztą w podejściu innych warszawskich galerii. Na początku kwietnia w Radiu Kapitał rozmawiałam z Zuzanną Hadryś i Piotrem Drewko na temat sytuacji galerii prywatnych podczas lockdownu – oboje zarzekali się, że nie wyobrażają sobie funkcjonowania w trybie online. „W prowadzeniu galerii niezbędne jest spotkanie” – deklarowała wtedy Hadryś. Zgodnie z tym założeniem galeria Stereo przetrwała najgorszy moment kwarantanny w uśpieniu i dopiero w ubiegłą sobotę zaprosiła do swoich nowych przestrzeni przy Brackiej, które dzieli z galerią Wschód. W porównaniu do Domu Słowa Polskiego, przygnębiającej pół-ruiny, nowa siedziba obu galerii prezentuje się o niebo lepiej – sale do prezentacji prac są wysokie, jasne i przestronne, jest normalna przestrzeń biurowa i obszerny magazyn. Zamontowane pod oknami grzejniki sugerują, że obie galerie będą mogły funkcjonować także zimą, co też jest istotnym novum. Jednym słowem, kiedy w Warszawie wreszcie pojawią się jacyś międzynarodowi goście, wstydu nie będzie. Choć z tymi międzynarodowymi wizytami, to nie wiadomo, kiedy faktycznie nastąpią. Jak ćwierkały wernisażowe ptaszki, tegoroczna edycja WGW będzie dużo bardziej kameralna i nastawiona przede wszystkim na lokalną klientelę. Stołeczni galerzyści chcą podobno zawalczyć o uwagę publiczności, która do tej pory preferowała aukcje w Desie. Jestem szczerze ciekawa, jak galerzyści planują to zrobić – bo chyba nie dopasowując się do gustów bywalców aukcji tzw. młodej sztuki; tym bardziej, że według doniesień prasowych domy aukcyjne podczas pandemii ponoć mają się świetnie – im tryb offline nie przeszkadza.
Czy polski konsument jest gotowy, by zamienić egalitarną kicz-sztukę z aukcji na coś bardziej wyrafinowanego? Galeria Stereo kusi publiczność wystawą najnowszych prac Gizeli Mickiewicz, na swój sposób bardziej przystępnych od wcześniejszych realizacji tej artystki. Po latach tworzenia obiektów, Mickiewicz zdaje się powracać do rzeźby, i to figuralnej. Nowa seria prac jest ponoć inspirowana doświadczeniem macierzyństwa, a sama Mickiewicz chętnie podczas ich opisu odwołuje się do twórczości rumuńskiego pisarza Maxa Blechera. Pod koniec lat 20. XX wieku Blecher wyjechał do Paryża, gdzie zdiagnozowano u niego gruźlicę kręgosłupa. Choroba przykuła go na ostatnie 10 lat życia do łóżka, co Blecher drobiazgowo opisywał w swoich tekstach. O swoim doświadczeniu bycia matką Mickiewicz opowiada więc z dystansem, jako wyzwaniu, które narzuca odpowiedzialność i zmusza do wyrzeczeń. Zainstalowana na ścianie rzeźba Ciężar obaw przedstawia ludzki (kobiecy?) korpus z rękami ułożonymi w kołyskę. Rzeźbie brakuje głowy, ręce przypominają uschnięte kikuty. Ruchome przyzwyczajenia to abstrakcyjna forma ze stali, ułożona, na przekór swojej wadze, na płytach mdf. Uwagę przykuwa także rzeźba Upadanie na stojąco, przedstawiająca dwie połączone ze sobą nogi. Są złączone dokładnie na palcach, jedna z nich leży, druga zgięta jest pod nienaturalnym kątem. Materiały używane przez Mickiewicz przypominają trochę rzeźbę figuratywną drugiej połowy XX wieku, z tym, że nie roszczą pretensji do uniwersalistycznych narracji – to prace intymne, demonstrujące relatywizm poglądów i znaczeń. I znów, oglądanie ich na żywo dostarcza niepomiernie więcej satysfakcji niż przyglądanie się dokumentacji w sieci. Niby oczywistość, ale po dwóch miesiącach zamknięcia brzmi jak odkrycie.
„Mam dosyć życia online” – zwierza mi się Łukasz Radziszewski, który właśnie szykuje się na otwarcie galerii Komputer w nowej lokalizacji. Planował z tej okazji wielką imprezę z ogniskiem i kiełbaskami, ale ciężko powiedzieć, czy dojdzie ona do skutku. Radziszewskiego spotkałam na ulicy, w drodze powrotnej z wystawy Sen we śnie, przygotowanej przez duet Dzidy (Michalina Sablik i Ola Liput) w małym ogródku na Mokotowie. Wystawa pierwotnie miała być udostępniona tylko w internecie, ale kuratorki uległy entuzjazmowi poluzowywania obostrzeń i zaprosiły gości do spotkania ze sztuką na żywo. Poetycki tytuł, wzięty z wiersza Edgara Allana Poe, sugeruje fantastyczny charakter pokazu; po ogórku spaceruje się niczym po zaczarowanym ogrodzie, w którego zakamarkach czają się duszki, magiczne dywany (utkane przez Martę Niedbał), dość zastanawiające torty z gałkami ocznymi (wypieczone przez duet Øleg&Kaśka), łapacze snów i puchary na czarodziejskie mikstury (Ola Liput) czy wreszcie inspirowane barokiem obrazy Jana Eustachego Wolskiego, na których toczą się bankietowo-funeralne sceny. Sen we śnie bezpośrednio nie nawiązuje do tematu pandemii, jak jednak podkreślają kuratorki, tematyka senna może nasuwać pewne skojarzenia z doświadczeniem życia w izolacji. Wielu osobom w tym czasie zaburzyło się postrzeganie czasu, przestali śledzić kalendarz, myliły im się dni tygodnia. Sporo osób też intensywnie śniło, być może wreszcie dlatego, że mieliśmy więcej czasu na sen. I choć sztuka powoli budzi się do życia, 2020 rok zapowiada się raczej sennie. Przechadzając się po galeriach usłyszałam opinię, że to dobry czas na przewartościowania i rezygnację z kapitalistycznej akumulacji dóbr. Mam wrażenie, że wiele osób w ten zawoalowany sposób komunikuje zmniejszanie budżetów instytucji i spadek dochodów galerii, które w tym roku skoncentrują się przede wszystkim na tym, żeby przetrwać. W takich okolicznościach wernisaże przypominają imprezki na Titanicu, który zderzył się właśnie z górą lodową. Drodzy pasażerowie, bez paniki! Co prawda szalup starczy tylko dla tych najbardziej uprzywilejowanych, ale za to mamy na pokładzie znakomite wernisażowe winko. Od biedy można je wypić nawet z maseczką na twarzy.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej