Polska Szwajcarią narodów. Monika Sosnowska w Zachęcie
Wystawa Moniki Sosnowskiej w stołecznej Zachęcie to blockbuster w starym, dobrym stylu: pokaz jest rozległy, ale nie męczący, prace monumentalne, lecz nie przytłaczające, a do tego kryje się za nimi wyrafinowany dyskurs; no i te kadry!
Dawno nie było tak Insta-wystawy, zapewniam, że telefon sam klei się do rąk. Jednocześnie miałem poczucie, że wszystko to już widziałem, o wszystkim czytałem i słyszałem, dziesiątki zdjęć na Insta scrollowałem (choć i tak robiłem kolejne), a dyskurs z modernizmem w tle, jego rozpadem, rozmaitymi lokalnymi wariacjami z wersją soc na czele – znam na wylot. Mimo to (a może właśnie dlatego) wystawa dostarczyła mi przyjemności prostej i szczerej jak – bo ja wiem? – fondue z pajdą chleba spożyte w pięknych okolicznościach szwajcarskiej przyrody, gdzieś w środku lata, w kwietnej dolinie, przed drewnianym szałasem. Najbardziej lubimy te piosenki, które znamy, to jasne, ale sztuka Sosnowskiej jest nie tylko produktem zarazem idealnym, a więc odległym, i familiarnym, a więc bliskim – jest też spełnionym oczekiwaniem na temat tego, jak powinna wyglądać rzeźba w XXI wieku. Nic więc dziwnego, że jest to również twórczość na wskroś profesjonalna, wykonana z szaloną precyzją – raz jeszcze, niech będzie – precyzją helwecką. Detal jest tu dopieszczony, mat proszkowanej na czarno stali przyjemny i elegancki, a guma na poręczy, która wije się od schodów w hallu Zachęty aż po Salę Matejkowską – z pewnością nie jest gumą z PRL-owskiej prowincjonalnej przychodni. Jak to jest zrobione! To jest jakość Cristiana Kereza, pracowni Diener & Diener, Fundacji Galerii Foksal, galerii Hauser & Wirth, Piotra Brzozy i w ogóle całej frakcji szwajcarskiej w Polsce.
Maria Brewińska dobrze poradziła sobie z wyzwaniem, jakim zawsze jest monograficzna wystawa Sosnowskiej. Kuratorka zrobiła to, co w tym przypadku zrobić należało, czyli usunęła się w cień – pozwoliła rzeźbom oddychać, pograła skalą, respektowała przestrzeń, tu i tam mrugnęła okiem, nie przegięła w żadną stronę, serwując tyleż bezpieczne, co efektywne the best of.
A jednak im dłużej oglądałem i fotografowałem, im bardziej cmokałem nad zdecydowaniem i finezją tych prac, ich wizualną lekkością i fizycznym ciężarem (kontrasty i paradoksy to główny oręż Sosnowskiej), tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że jest to przyjemność z gatunku guilty pleasure. Bo cóż zrobić, ale wystawa Moniki Sosnowskiej jest zarazem wystawą na wskroś niedzisiejszą, nieprzystającą, nieadekwatną, a przez to kuriozalną niczym degustacja najlepszych szwajcarskich serów w obozie dla uchodźców, i to nie tyle w środku kryzysu, co całego splotu zajebistych kryzysów: społecznego, politycznego, pandemicznego, migracyjnego, klimatycznego… Tymczasem rzeźby Sosnowskiej to biżuteria, wysmakowana i kosztowna. Tu nie ma wątpliwości: do tego trzeba przestrzeni, oddechu, loftu ze ścianami z surowego betonu i panoramicznymi oknami wychodzącymi na Londyn, Nowy Jork czy Bazyleę (w Wawie lofty są w Ursusie i mają umiarkowane widoki, prędzej sznyt patodeweloperki, no ale na tej wystawie jesteśmy w sferze marzeń). Te prace to ideał artystycznego PR-u: wraz z kolejną ażurową kompozycją, z kolejnym labiryntem „jak z bloku”, dostajemy historię modernizmu w pigułce, od jego tryumfu po upadek, a wszystko to ubrane w wytrawny esej – bo o Sosnowskiej piszą i opowiadają najlepsze pióra, od profesora Turowskiego po magistra Przywarę (Adama). Wiemy, że to jest coś, że to jest na poziomie, że to jest nienaganne, prima sort. There is no doubt! Aż chce się rozsiąść w fotelu Vitry i podumać nad tym wszystkim. Jednak jest to także ostentacyjne, rozrzutne, niepraktyczne, rozpychające się, monotematyczne, a niewykluczone, że także i umiarkowanie ekologiczne. To sztuka spektaklu, który dziś jest wprost absurdalny. Cóż za jaskrawy kontrast z aktualnymi dyskusjami, postawami i dylematami większości bodaj środowiska artystycznego, jego oddolnych, ale i tych mainstreamowych odnóg! Tego kontrastu nie trzeba wcale daleko szukać, wystarczy zajrzeć na drugą wystawę odbywającą się w tym samym czasie w Zachęcie, czyli Zaduch (!) Joanny Piotrowskiej – wystawę kameralną, czułą, skromną, ujmującą, empatyczną, konsekwentną, sprytną, a może nawet mądrą. Monika Sosnowska jest o pokolenie starsza od Piotrowskiej, i nie jest to pokolenie byle jakie, przeciwnie – to generacja czempionów polskiej sztuki, tych, którzy stali się motorami modernizacji i ponieśli żar peryferii na Zachód, aż do Szwajcarii, tego metra z Sèvres „zachodniości”. I sen się spełnił. Jednak w przeciwieństwie do równie uznanych koleżanek i kolegów Sosnowska nie poszła do przodu, nie poddała własnej twórczości rewizji, nie wydeptała nowych ścieżek, nie wypróbowała nowych mediów, nie porozglądała się wokół, nie zaryzykowała. To, co w tonie rewelacji przedstawiane jest jako niebywały progres – w Moskwie artystka nawiązuje do Konstantina Mielnikowa, w Bangladeszu do Louisa Kahna, w Chicago zaś do Lake Shore Drive Apartments – w istocie jest dostosowaniem globalnej marki do lokalnych konsumenckich przyzwyczajeń, coś jak kanapka drwala z oscypkiem i jej podobne mutacje. Tymczasem przesunięcia na poziomie formy są niewielkie czy wręcz żadne, chodzi wszak o inspiracje, czyli przyprawę, którą wyczują tylko koneserzy. Zarazem reguły gry muszą pozostać nienaruszone, i rzeczywiście: to ciągle jest marka „Sosnowska”, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Widziałem wcześniej dwie przeglądowe wystawy Moniki Sosnowskiej: błyskotliwą „retrospektywę” modeli w FGF (2005) oraz spektakularny przegląd w Schaulager (2008) w Bazylei (bo gdzieżby indziej?). Pamiętam tamten vibe, świeżo po Wenecji z 1:1, ale przede wszystkim po documenta 12, które obwieszczały, że modernizm jest naszym antykiem.
To wtedy działało, miało siłę, wizualizowało zmierzch całej nowoczesnej formacji, który przecież rozgrywał się na naszych oczach, przy ulicy Górskiego w Warszawie też – jesteśmy jeszcze w ażurowym i mocno przechodzonym modernistycznym pawilonie, a nie betonowym sejfie Swiss made, zaś documenta odbywają się jeszcze po bożemu, w Kassel, a nie jakiejś tam Grecji. To był okres heroiczny, ale okres heroiczny już dawno się skończył, nawet nie zauważyliśmy kiedy – teraz została już tylko nostalgia po „tym czasie”, po pracy modernizacji i dziwnym, nierealnym momencie, w którym gazety codzienne nie tylko zatrudniały krytyków, ale i wysyłały ich do Bazylei.
Maria Brewińska dobrze poradziła sobie z wyzwaniem, jakim zawsze jest monograficzna wystawa Sosnowskiej. Kuratorka zrobiła to, co w tym przypadku zrobić należało, czyli usunęła się w cień – pozwoliła rzeźbom oddychać, pograła skalą, respektowała przestrzeń, tu i tam mrugnęła okiem, nie przegięła w żadną stronę, serwując tyleż bezpieczne, co efektywne the best of. My zaś mogliśmy napatrzeć się do woli. Nie mogliśmy za to artystki posłuchać ani zadać jej pytań, bo ta – jak to się mówi – „konsekwentnie milczy”. Jest w milczeniu Sosnowskiej, w tym „nieudzielaniu wywiadów”, coś bardzo symbolicznego, co dopełnia obrazu całości – jakaś przykurzona aura „artystki osobnej”, wiernej jednemu motywowi, całej w czerni, która zdaje się wierzyć, że sztuka „mówi za siebie”, choć przecież ścieżka dźwiękowa (tekstowa, narracyjna) jest tu bardzo wyraźna i była już o niej mowa. Kto ma uszy do słuchania, ten nie usłyszy, kto ma kapitał do wydania – dostąpi zbawienia w ruinach nowoczesnej rzeczywistości, choćby i na krańcach świata. A jeden procent pozostaje jednym procentem.
Kilkanaście lat temu po takiej wystawie mówilibyśmy (sam mówiłem) o sile sztuki, potędze formy, wyrafinowaniu treści, a rynek był jeszcze niewinny. Jednak dziś to już niemożliwe, nie w roku 2020 i kilku poprzednich, które do niego doprowadziły. Z wystawy wyszedłem w deszcz, w COVID, w smog, w prostokątną tęczę (tylko taka przyjęła się w Warszawie), w pomnikową smoleńszczyznę. Rzeźby Moniki Sosnowskiej pozwalają na chwilę o tym wszystkie zapomnieć, ale przebudzenie jest szybkie, a wrażenie zaraz po – absurdalne. Świat, z którego pochodzi ta sztuka, już nie istnieje, tak jak nie istnieje już marzenie o Polsce jako Szwajcarii narodów – niechby tylko artystycznych. I choć nie wiemy jeszcze, jak będzie wyglądał świat nowy, to wiadomo, że biżuteria z betonu niezbyt do niego pasuje. A na razie jest zaduch.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Monika Sosnowska
- Wystawa
- Monika Sosnowska
- Miejsce
- Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa
- Czas trwania
- 24.07–25.10.2020
- Osoba kuratorska
- Maria Brewińska
- Fotografie
- dzięki uprzejmości Zachęty – Narodowej Galerii Sztuki
- Strona internetowa
- zacheta.art.pl