PODSUMOWANIE 2013: Szczerski, Błaszczyk/Krasoń, Gruszczyński, Poprzęcka, Białkowski, Moskalewicz, Demidenko, Pyzik, Wilczyk, Kosiewski, Mituś, Pękala, Szymański, Zielińska
Andrzej Szczerski: transnarodowa regionalizacja sztuki
Rok 2013 nie był wyjątkowy. Nie dokonał się żaden radykalny przełom, a raczej przewidywalne zmiany, nie widać za to było znamion gwałtownego kryzysu. Ukazały się wartościowe książki o sztuce, wzornictwie i architekturze, galerie sprzedawały, zamykały się i otwierały, odbyło się wiele bardzo dobrych i dobrych wystaw (wymienię tylko Splendor tkaniny w Zachęcie, która zwróciła uwagę na zapomniany rozdział historii sztuki polskiej i jego współczesną kontynuację). Coraz częściej zresztą wystawy te pokazywano nie tylko w najważniejszych ośrodkach, ale i na tzw. prowincji – z krakowskiej (ale chyba nie tylko) perspektywy widać zwłaszcza BWA w Tarnowie i BWA Sokół w Nowym Sączu. Sztuka współczesna i sztuka XX wieku jest też coraz częściej obecna nie tylko w przeznaczonych na ten cel instytucjach, ale i w Muzeach Narodowych (i to autorstwa nie tylko polskich twórców – w tym roku duże wystawy Marka Rothki w Warszawie i Roberto Matty w Krakowie), a także w muzeach etnograficznych, historycznych czy nawet w siedzibach urzędów państwowych. Jednocześnie niezmienny pozostaje podział na mający się coraz lepiej system festiwali, przeglądów i pokazów, na które łatwo można pozyskać granty i na niedofinansowane instytucje ze zmniejszającymi się dotacjami. Nie chcę deprecjonować imprez okazjonalnych, ale podkreślić, że to przede wszystkim silne instytucje, o jasno zdefiniowanym programie, są fundamentem kultury i tworzą odpowiednie warunki dla jej rozwoju. W naszych realiach takie warunki zapewnić mogą tylko środki publiczne. Warto o tym pamiętać, bo w 2013 roku powstał niefortunny pomysł oddania instytucji publicznej w zarząd prywatnej organizacji pozarządowej – czyli casus poznańskiego Arsenału. Co więcej, jak podkreślano, miał to być eksperyment mogący stanowić wzór dla całego kraju. Na tym tle trzeba z satysfakcją odnotować, że MKiDN kontynuuje program wspierania kolekcji sztuki współczesnej, zarówno regionalnych, jak i tych nazywanych „narodowymi” w muzeach, które w statucie mają zapisaną specjalizację w dziedzinie sztuki nowoczesnej (czyli MOCAK, MSN, Muzeum Sztuki w Łodzi i Muzeum Współczesne we Wrocławiu). Dla tej czwórki w 2013 roku dotacja wyniosła 7 milionów złotych, ich kolekcje stale i konsekwentnie rosną, co stanowi istotną zmianę, nawet w perspektywie ostatnich kilku lat.
Stabilna, niestety, pozostaje także bezradność głównych mediów wobec sztuki. Żadna z dużych telewizji – ani prywatna ani publiczna – o największej sile oddziaływania, nie jest w stanie zrealizować odpowiedniego programu poświęconego sztuce współczesnej, który trafiłby do szerszej, niż tylko środowiskowa, publiczności. Te, które się ukazują na antenie, mają zbyt mały budżet, żeby opisywać wydarzenia w całym kraju i dlatego zbyt często koncentrują się tylko na Warszawie. TVP Kultura nie rozwiązuje problemu, zresztą sztuka nie jest tam nadmiernie forowana. W prasie wysokonakładowej też nie jest lepiej. O ile „świat sztuki” ma co czytać, ci, którzy do niego nie należą, nadal nie mają skąd czerpać wiedzy na temat życia artystycznego i nie biorą udziału w rzeczowych dyskusjach, co pozwala mediom manipulować sztuką i wykorzystywać ją na potrzeby bieżących interesów. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na krótką jak dotąd debatę, jaka toczyła się ostatnio w kręgu naszej krytyki artystycznej o tym, jak pisać (Kuba Banasiak, Iwo Zmyślony). Dodam tylko, że z perspektywy minionych dwunastu miesięcy widać dobrze, że powinniśmy także wypracować język przemawiający do tych, którzy nie wiedzą wiele o sztuce współczesnej, ale chcą się nią zainteresować, a zwłaszcza do tych, których trzeba do niej dopiero przekonać. W przeciwnym razie dominować będzie podejście konfrontacyjne, banalizacja i „konsumowanie kultury” lub całkowite odrzucenie tego, co współczesne.
Skoro o krytyce mowa, to muszę wspomnieć o międzynarodowym kongresie AICA w Koszycach i Bratysławie we wrześniu, w którym brałem udział, a potem z częścią uczestników przyjechałem do Krakowa w ramach towarzyszącego „postkongresu”. O kongresie warto napisać dlatego, że Słowakom udało się przede wszystkim sformułować bardzo dobry program pod tytułem White places – black holes, pozwalający porozmawiać zarówno o geografii sztuki i zagadnieniu „centrum-prowincja” – jak się okazuje temat nadal niewyczerpany – ale i o specyfice globalnej/regionalnej krytyki sztuki oraz znaczeniu krytyka w dzisiejszym, festiwalowo-kuratorskim art worldzie. Tytuł wskazywał na istnienie całych obszarów refleksji o sztuce, których nie widać z perspektywy tego „co najbardziej aktualne”, ale i wielu języków krytyki sztuki, w kontrze do powszechnych mód intelektualnych. Na kongresie wyraźnie powiedziano, że jeżeli krytycy chcą być słuchani, muszą zdawać sobie sprawę z kontekstu kulturowego w jakim działają – co chyba najlepiej pokazały referaty z Gruzji, Jamajki i Ekwadoru.
Kongres i postkongres był okazją do kilku refleksji na tematy polskie. Z perspektywy słowackiej Polska jest oczywiście większa, posiada stabilne instytucje i intensywne życie artystyczne, jest także bardziej widoczna w perspektywie międzynarodowej. Ale dla gości z zewnątrz, nawet tych z UE, różnice te nie są tak istotne, a Polskę i Słowację postrzega się jako fragment tej samej części świata („Central Europe”). Tym samym transnarodowa regionalizacja sztuki współczesnej okazuje się przyjętym kluczem do czytania współczesnej sceny, kwestionując tezę o zwycięstwie globalizacji. Po trzecie, mimo że Słowacy cenią scenę polską, a polscy artyści, historycy sztuki i krytycy są tam stale obecni, to jednak na studia czy w poszukiwaniu rynku sztuki wybierają się w inne strony. To także pretekst do oceny tego, co przyniósł 2013 rok.
Dobromiła Błaszczyk i Sylwia Krasoń: okiem Contemporary Lynx
Rok 2013 był bogaty w wydarzenia, aktywny i niesamowicie różnorodny. Ten rok zmusił nas do spojrzenia inaczej niż do tej pory na polską sztukę – z nieco innego punktu widzenia i przede wszystkim w innym kontekście niż dotychczas. A wszystko to za sprawą Contemporary Lynx, które podobnie jak „Szum” powstało na wiosnę 2013 roku. Jednym z celów, a zarazem przyczyn działalności Contemporary Lynx, na którym skupiłyśmy się na początku naszej działalności, był fakt, iż praktycznie nie ma dnia bez uczestnictwa polskich artystów w wydarzeniach zagranicznych. Jedne są ważne z uwagi na lokalną społeczność, inne mają olbrzymi wydźwięk międzynarodowy. Większość jednak informacji nie dociera do Polski. Tym bardziej osoby z zagranicy, zainteresowane sztuką tego rejonu Europy, mają dość ograniczony wybór źródeł, gdzie mogą szukać informacji. Dlatego też nasz profil skupiony jest na promocji i zwiększeniu świadomości odbiorcy zachodniego na temat sztuki Polskiej. Chciałyśmy na nią spojrzeć trochę z zewnątrz, jak kształtuje się ona w nieco szerszej perspektywie sztuki światowej. Skupiłyśmy się zatem w szczególności na tym, co dzieje się z nią poza samą Polską. Musiałyśmy wychwycić m.in. artystów, wydarzenia, które niekoniecznie były dostrzeżone i uznane za ważne z punktu widzenia krajowej „sceny artystycznej”.
Co przykuło naszą największą uwagę? Zdecydowanie trzy wydarzenia, bez określania tu hierarchii ważności, a zatem wymieniając alfabetycznie: Biennale w Wenecji, niebywały sukces wystawienniczy i komercyjny Jerzego „Jurry” Zielińskiego oraz Polish Pavilion Without the Walls w ramach festiwalu Performa 13 w Nowym Yorku.
Pawilon Polski był jednym z najciekawszych jakie widziałyśmy w tegorocznej edycji Biennale. Z opisów projektu poprzedzających otwarcie można było jedynie snuć przypuszczenia odnośnie jego ostatecznego kształtu, czy przynajmniej obszarów, jakie będzie dotykał. W szumie spadających kropel deszczu weszłyśmy do przestrzeni zaaranżowanej przez Konrada Smoleńskiego, w której początkowo panowała cisza, jednak z czasem dźwięk instalacji coraz bardziej intensywnie przechodził przez widzów. Stałyśmy się częścią instalacji, która nie napotykając na żadne granice wydostawała się poza pawilon, nie zważając na konwenanse i spokój mieszkańców, czy też dobro innych prac – idealnie oddawała ona charakter sztuki młodego pokolenia artystów. Oprócz Smoleńskiego warto zaznaczyć obecność w Wenecji bardzo aktywnej w tym roku Agnieszki Polskiej – w Palazzo Contari Polignac, gdzie Fundacja Victora Pinchuka i PinchukArtCentre przygotowały wystawę laureatów i wybranych artystów nagrody Future Generation Prize. W ramach głównej wystawy Il Palazzo Enciclopedico, która odbywała się w dwóch miejscach, można było zobaczyć: w Pawilonie Centralnym na terenie Giardini – między innymi video Artura Żmijewskiego, a w przestrzeni Arsenału – obrazy Jakuba Ziółkowskiego, pracę Mirosława Bałki oraz instalację Pawła Althamera, który brał również udział w wystawie Fundacji V-A-C odbywającej się na sąsiadującej wyspie w Casa dei Tre Oci. Wisienką na torcie była natomiast wystawa Natalii LL w galerii Upp na Giudece.
Tegoroczny sukces Jerzego „Jurry” Zielińskiego to natomiast marzenie każdego artysty na bycie odkrytym i wprowadzonym na szerokie wody światowego obiegu rynku sztuki. Na początku Alison Gingeras odkryła go dla siebie podczas pobytu w Polsce. Zobaczywszy jego prace w katalogu przygotowanym przez Galerię Zderzak, zorganizowała wystawę kilku jego prac w swoim nowojorskim studiu artystycznym Oko. To z kolei zaowocowało podjęciem współpracy z renomowaną londyńską galerią Luxembourg&Dayan. Co więcej, w trakcie trwania Frieze, w tejże galerii została otwarta pierwsza brytyjska wystawa Jurrego, na której zaprezentowano dzieła zarówno z kolekcji prywatnych, jak i publicznych. Wystawa ta była sukcesem nie tylko wystawienniczym, ale również komercyjnym. Natomiast pokazując jego obraz Czyhanie pocałunku z 1969 roku na swoim stoisku podczas Frieze Masters sprzedali go już pierwszego dnia targów!
Natomiast Performa jest to jedno z najważniejszych wydarzeń poświęconych sztuce performansu na świecie. W tym roku obecność polskich twórców była niesłychanie intensywna. Nasza wyprawa zaczęła się od niesamowitego doznania, jakim był performance Konrada Smoleńskiego i Radka Szlagi w Fridman Gallery. Oglądałyśmy intrygującą akcję/performans Akademii Ruchu na Times Square. Następnym przystankiem był budynek James A. Farley Post Office na Madison Square, gdzie Katarzyna Krakowiak ulokowała swoją dźwiękową pracę The Great Secret Show. W końcu praca Pawła Althamera Queen Mother of Reality w Williamsburgu. Została ona zresztą ogłoszona jedną z najlepszych prac tegorocznego Biennale Performa 13 i doceniona przez krytyków oraz liczne opiniotwórcze pisma artystyczne zza oceanu. Taka ilość naszych twórców związana była z postawieniem akcentu na Polskę i Norwegię. Dyrektorka biennale RoseLee Goldberg w rozmowie z nami tak to wyjaśniła: “Polska ma niesamowitą historię performansu, który łączy sztukę, teatr i sytuacje polityczną ubiegłego półwiecza […] Artyści i wydarzenia w Pawilonie Polskim ilustrują i ucieleśniają artystyczne praktyki, które udało się nam zaobserwować podczas miesięcy poświęconych na poszukiwania, włączając w to wizyty i spotkania w Warszawie i Krakowie z przedstawicielami świata sztuki i kultury”.
Od dwóch lat widać też wzmożone zainteresowanie zagranicznych instytucji, galerii i kolekcjonerów twórczością Aliny Szapocznikow. Mijający rok był również dość intensywny na tym polu. Rozpoczął się od zakończenia wielkiej prezentacji jej twórczości w nowojorskiej MoMA. Ponadto w 2013 roku odbyły się jej trzy duże wystawy monograficzne m. in. w paryskim Centre Pompidou i Bonniers Konsthall w Sztokholmie. I, mimo cały czas wahających się cen na rynku, jej prace prezentowane były podczas wszystkich najważniejszych targów sztuki na świecie. Co ważniejsze, nie tylko przez galerie Polskie, ale także zagraniczne. Jedna z nich – Andrea Rosen Gallery z Nowego Yorku – w drugim półroczu pokazała jej prace dwukrotnie. Po raz pierwszy miało to miejsce na ciekawej zbiorowej wystawie Counter Forms kuratorowanej przez Elenę Filipovic, która zestawiła je z twórczością Tetsumi Kudo, Paula Theka, Hannah Wilke. Druga ze wspomnianych wystaw, łącząca prace Aliny Szapocznikow z Hannah Wilke, trwa obecnie w tejże galerii i można ją oglądać do 18 stycznia. Warto zatem obserwować, jak rozwinie się ta współpraca w przyszłości.
Jednakże nie była to jedyna artystka, która tak mocno zaznaczyła swoją obecność w 2013 roku. Trzeba oddać należne uznanie również Paulinie Ołowskiej. Ta niezwykle aktywna artystka na początku roku miała solową wystawę The Method w londyńskim Studio Voltaire, podczas której zestawiła swoje prace z twórczością Mathias’a Schauflera, Włodzimierza Wieczorkiewicza oraz Władysława Hasiora. Miesiąc później odbyła się rewelacyjna wystawa Pavilionesque w Kunsthalle Basel w trakcie trwania jednych z najważniejszych targów sztuki na świecie, a następnie jesienią otworzyła solową prezentację w Stedelijk Museum w Amsterdamie. Ponadto, mimo tego, że do tej pory nie zajmowałyśmy się recenzowaniem książek o sztuce, przy tej okazji chciałybyśmy zauważyć wydanie rewelacyjnej, zarówno pod względem merytorycznym, jak i estetycznym książki/albumu Paulina Ołowska. Book, która z jednaj strony stanowi monograficzne opracowanie jej dotychczasowej twórczości, jak i artistbook wydany przez RP Ringier Kunstverlag.
Z Kunsthalle w Bazylei łączy się też kolejne miłe zaskoczenie tego roku, a mianowicie wybór jej dotychczasowego dyrektora, czyli Adama Szymczyka, dyrektorem artystycznym documenta 14 w Kassel, które odbędą się w 2017 roku! Gratulujemy!
Inna artystka – Goshka Macuga – głównie działająca zagranicą, również przykuła naszą uwagę. Przed miesiącem zakończyła się wystawa z jej udziałem w Iniva (Insitute of International Visual Arts) w Londynie. A zaledwie kilka tygodni temu otwarta została prezentacja Non-consensual Act (in progress) w The Swedish Contemporary Art Foundation w Sztokholmie. Macuga była jedną z najbardziej „płodnych” i mobilnych artystów tego roku. Jej interwencje w przestrzeń instytucji czy przestrzeni publicznej trudno wymienić, tak samo zresztą jak licznych spotkań i debat, w których wzięła aktywny udział.
W kontekście tegorocznych najważniejszych wydarzeń, osób, które w szczególnie silny sposób wpisały się w kształtowanie obrazu sztuki polskiej koniecznie trzeba wspomnieć o Marcinie Maciejowskim, który, mimo że w Polsce nie miał już od jakiegoś czasu dużej solowej wystawy, to za granicą jest niesamowicie rozchwytywany. Wystarczy wspomnieć chociażby dwie przepiękne wystawy pokazujące kunszt i wrażliwość malarską Maciejowskiego, jakie odbyły się kolejno latem w wiedeńskiej galerii Meyer Kainer oraz jesienią w Galerie Thaddaeus Ropac w Paryżu (Fine Gesture). Nie można zapomnieć też o jego wystawie w Baltic Centre for Contemporary Art w Gateshead niedaleko Londynu. Była to jego pierwsza solowa prezentacja w publicznej instytucji na terenie Wielkiej Brytanii. Pokazał na niej obrazy ukazujące gwiazdy znane z tabloidów, pozowanie do paparazzi na czerwonym dywanie zestawione z pracami nawiązującymi do prywatnego życia artysty. Stanowiło to uniwersalny komentarz do współczesnej popkultury i było niezwykle czytelne zarówno dla odbiorcy z Polski, jak i z Wielkiej Brytanii, gdzie kult celebrytów jest silnie zakorzeniony.
Powyższe typy to tylko skromny wybór z tego, co wydarzyło się z udziałem Polskich artystów za granicą. Wybrane powyżej osoby i wydarzania miały naszym zdaniem najsilniejszy i największy wpływ na kształtowanie się obrazu polskiej sztuki za granicą, a także świadczyły o ważności i zasadności uczestniczenia polskich artystów w światowym obiegu sztuki. Mamy nadzieję, że kolejny rok będzie równie pomyślny i interesujący.
Arek Gruszczyński: Muzeum Powstania w Ministerstwie Kultury i inne
Kilka tygodni temu tygodnik „Newsweek” podał informację, że podczas planowanej rekonstrukcji rządu Minister Kultury Bogdan Zdrojewski miał przejść od sejmu i odpowiadać za klub parlamentarny Platformy Obywatelskiej. Jego miejsce miał zająć, według nieoficjalnych informacji tygodnika, dotychczasowy dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego Jan Ołdakowski. Ta informacja nie była w ogóle komentowana, mało kto o niej wiedział, a jednak jej konsekwencje mogłyby wpłynąć znacząco na kształt polskiej kultury.
Oprócz tego do najważniejszych wydarzeń mijającego roku należały:
1) Kryzys instytucjonalny. To nie był rok komentowanych wystaw, tylko konfliktów wokół instytucji publicznych. Galeria Miejska Arsenał w Poznaniu, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, CSW Trafostacja w Szczecinie, Teatr Stary w Krakowie, Galeria Kordegarda w Warszawie, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Rybczyński. Pewien model funkcjonowania instytucji właśnie się zakończył: nie ma miejsca na wykorzystywanie kultury w celach politycznych, dyrektor nie jest jednym władcą, który o wszystkim decyduje, konkursy na stanowiska dyrektorskie muszą się odbywać i być transparentne, a przejmowanie publicznych jednostek przez trzeci sektor lub podmioty prywatne wpływają negatywnie na funkcjonowanie sektora. Zasadnicze pytanie brzmi: gdzie w tym wszystkim jest Ministerstwo Kultury, które zajmowało się gaszeniem pożarów, a nie opracowywaniem spójnej wizji zmian instytucji publicznych?
2) Poznański projekt Nie jesteś mi obojętny, kuratorowany przez Marcina Maćkiewicza. Na mapie polskiego teatru Poznań stał się jednym z najciekawszych miejsc, w którym można zobaczyć najważniejsze spektakle i performanse. Maćkiewicz, dzięki dotacji udzielonej przez Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, sprowadził do Polski najważniejszych twórców sztuk performatywnych. Przez cały mijający rok mogliśmy tam zobaczyć prace takich osób jak Tino Sehgal, Markus Ohrn, Lola Arias czy Jérôme Bel. Ten interdyscyplinarny projekt otworzył nieco pole, po którym porusza się polski teatr i performatyka. W przyszłym roku kuratorem drugiej edycji projektu został Tomasz Plata – współwłaściciel BWA Warszawa. Będzie się zajmował mieszczaństwem.
3) Zainteresowanie artystów sztuk wizualnych szeroko rozumianym teatrem. Pierwsze kroki mamy już za sobą – Artur Żmijewski wystawił Mszę na deskach Teatru Dramatycznego, dramat Bogny Burskiej Gniazdo został opublikowany w miesięczniku „Dialog”, a Karol Radziszewski razem z Dorotą Sajewską przygotował w Komunie// Warszawa film Książę opowiadający o Jerzym Grotowskim. Teatr w środowisku sztuk wizualnych funkcjonuje jako coś ułomnego; jest traktowany podejrzliwie. Artyści szukają jednak nowych form – a teatr, jako nieznane im medium, wydaje się być do tego idealne. To zbliżenie i interdyscyplinarność może odświeżyć sztuki wizualne. Bo teatr radzi sobie dosyć dobrze.
4) Na polu galerii komercyjnych niepokojąca była przeprowadzka Dawida Radziszewskiego i Michała Lasoty wraz z Zuzą Hadryś do Warszawy. Po pierwsze – Poznań został oczyszczony z ciekawych galerii. Po drugie – Warszawa skupia obecnie zbyt wiele galerii komercyjnych, przez co rynek staje się przesycony. Po trzecie – władza samorządowa nie dostrzega potencjału w sztuce współczesnej, dlatego jej twórcy i galerzyści muszą wyprowadzać się do miejsc, w których władza nadal się nimi nie interesuje, ale istnieje minimalny obrót finansowy. Po czwarte – okazuje się, że polskim galerzystom nie przyświeca idea pracy u podstaw i budowania wspólnoty lokalnej. To smutne.
5) Odkryciem roku był Cezary Poniatowski, czyli ubiegłoroczny absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Wygrał konkurs Gepperta we Wrocławiu, a już na Salonie Zimowym jego obrazu sprzedawał Michał Woliński z galerii Piktogram. Poniatowski buduje własną stylistykę, nie ogląda się na starszych kolegów. Jeszcze będzie o nim głośno.
6) Seria książek Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i wydawnictwa Karakter. Po listach Aliny Szapocznikow i Ryszarda Stanisławskiego, książce Filipa Springera Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach, pod koniec roku została wydana książka Lucky Kunst. Rozkwit i upadek Young British Art Gregora Muira. Pięknie zaprojektowane i przede wszystkim ciekawe.
7) Adam Szymczyk kuratorem documenta w Kassel. Tego nie trzeba komentować. Nie będę natomiast pisał o nacjonalistach palących tęczę, oblewających czerwoną farbą film Markiewicza i przerywających spektakl Jana Klaty. Powinna się nimi zajmować prokuratura. My możemy spokojnie odwiedzać Muzeum Powstania Warszawskiego i cieszyć się, że człowiek, który jest zakochany w nieudanym powstaniu i wojnie, nie został Ministrem Kultury.
Arek Gruszczyński na co dzień pracuje w Fundacji Bęc Zmiana
Maria Poprzęcka: Warszawo, można cię nie lubić…
Co ważnego stało się w kulturze w Warszawie w 2013 roku? Szczęśliwie jest po warszawskim referendum, można więc, nie ryzykując oskarżenia o kampanijną agitkę napisać, że w Warszawie największym wydarzeniem ostatnich lat jest fenomen specyficznej, nowej wielkomiejskiej kultury. Kultury bardzo warszawskiej, lecz absolutnie współczesnej, nie mającej nic wspólnego z folklorystycznymi ekshumatami. Żadnej Czarnej Mańki, która tańcem na rurze podkręcałaby bal na Gnojnej (aczkolwiek warszawska łotrzykowska ballada doczekała się feministycznej reaktywacji w osobach Cwaniar Sylwii Chutnik). Warszawa dorobiła się kultury, która jest nie hierarchiczna, otwarta, nie adekwatna wobec podziałów na „wysoką” i „popularną”, „inteligencką” czy „drobnomieszczańską”, „lemingową” czy „słoikową”. Kultury, która jest przede wszystkim spontanicznym dziełem ludzkich zbiorowości, a nie wynikiem rządowej czy samorządowej „polityki kulturalnej”. Która nie jest ani lewicowa, ani prawicowa, bo tworzy ją zarówno Krytyka Polityczna, jak Instytut Stefana Starzyńskiego. Kulturę tę kształtują pospołu walczący o przestrzeń publiczną miejscy partyzanci i klubowicze, broniący lokatorów społeczni aktywiści i varsavianiści starej daty, NGO-sy i budżetowe instytucje kultury. To kultura bez kompleksów, nie bojąca się obciachu, wyluzowana. Potrafi się znaleźć i w operze, i na festynie w parku fontann. Równie dobrze się czuje na miejskim salonie Krakowskiego Przedmieścia, jak w wśród obskurnych ostańców na Stalowej. Lubi dobrze zjeść, szuka nieznanych smaków, ale bez grymasów pożywi się kebabem. Nie wyobraża sobie istnienia bez internetu i fejsa, ale zdolna jest przystanąć w milczeniu przed mistycyzującymi obrazami Marka Rothki.
Oczywiście ta kultura nie zrodziła się w jednym roku. Kształtowała się latami, by bodaj po raz pierwszy objawić się na wystawie Betonowe dziedzictwo. Od Corbusiera do blokersów w CSW latem 2007 roku. Wystawa była wielowątkowa, ale wyraźnie pokazywała inne, ainstytucjonalne oblicze wielkomiejskiej kultury. Ale właśnie kultury, a nie – jak często sądzono – subkultury blokowisk. Teraz widać ją w pełni.
Nowa kultura Warszawy dzieje się w przestrzeni publicznej. To jej pierwsza cecha – ludzie wyszli z domów. Wyszli na Miasto. Na ulice, na rowery, na noc muzeów, na maratony, na targi książki, na piknik naukowy, na wystawę, na ekologiczne targi, na miejskie imprezy, na otwarcia i zamknięcia, na koncerty, do knajp, klubów, kluboksięgarni, galerii, spotkać się, popić, pojeść, pogadać. Zobaczyć nową architekturę – po raz pierwszy od gierkowskiego otwarcia Trasy Łazienkowskiej ogon chętnych czekał, by zwiedzić budynek Muzeum Żydów Polskich. Iść nad Wisłę – nareszcie. Wieczorne tłumy na ulicach to nowe zjawisko, konstytutywne dla dzisiejszej kultury miasta stołecznego Warszawy.
Ta kultura ma swoje miejsca wybrane. To nie tylko osławiony Plac Hipstera czy elitarna jednak Zajezdnia MPO Nowego Teatru na Madalińskiego. To cała mapa, niestabilna, kapryśna, na której są i słupy milowe, i znikające punkty. Ale kto parę lat temu by się spodziewał, że modnym miejscem może stać się Muzeum Narodowe?
Czy ta Warszawa da się lubić? Dwa lata temu cudowna dekonstrukcja wiechowskiego z ducha przeboju Nie ma cwaniaka nad warszawiaka miała 4,5 miliona wyświetleń na YouTube. Aż tak z Projektem warszawiak utożsamili się mieszkańcy niespełna dwumilionowego miasta.
Czy nowej kulturze miasta towarzyszą uczucia inne od tych, jakie dla Warszawy żywiły pokolenia, które przeżyły jej zagładę i odbudowę? I inne od tych, które latami sączyły rzewne melodie o saneczkach na Dynasach i gondolierach z nad Wisły? Okazuje się, że znowu nie wstyd przyznać się do miłości do tego miasta. Tu symptomem jest rewelacyjna Moja Warszawa Stanisławy Celińskiej – dawne warszawskie piosenki w radykalnie nowej aranżacji, zaśpiewane po raz pierwszy w Studio Lutosławskiego razem z młodzieńczym Royal String Quartet. Kiedy ostatnio piosenki o Warszawie ściskały słuchaczy za gardło? Chyba przed sześćdziesięciu laty, gdy w zrujnowanej Warszawie wyciskacz łez, Mieczysław Fogg, wyznawał: „jam gotów ci życie poświęcić”. A Celińskiej, raczej gniewnej niż sentymentalnej, to się udałoMoże i lekko nie jest, a jednak w mieście „gdzie wiosna spaliną oddycha”- chce się żyć. A że wokół nieład i brzydota? Taka już nasza warszawska uroda.
Łukasz Białkowski: Po niemiecku, proszę
Rok 2013 to przede wszystkim rok przeprowadzek.
To prawda, że w ciągu mijających dwunastu miesięcy pojawiła się mnogość wspaniałych wystaw, katalogów, książek i zorganizowano wiele cudownych spotkań. Mało było jednak takich, które zmienią oblicze tej ziemi. A na ich efemeryczne lśnienie i pięć minut sławy, cień rzucają właśnie przeprowadzki. Kierunek: Warszawa.
W zasadzie na poziomie infrastruktury kulturalnej zmieniło się niewiele. Ot, do stolicy przeniosły się dwie prywatne galerie z Poznania: Pies, przemianowana na Galeria Dawid Radziszewski i Stereo. Niby nic takiego, pomijając fakt, że tym dwóm przeprowadzkom towarzyszy – mam wrażenie, masowa – migracja artystów i kuratorów z roczników 70. i 80., szukających szczęścia w stolicy. Tak to wygląda z mojej krakowskiej perspektywy. Może jest to opinia niemiarodajna, przejaskrawiona i nieco histeryczna, ale niemal co tydzień spotykam kogoś, kto właśnie się do Warszawy przeprowadził, niebawem się przeprowadza lub poważnie zastanawia się nad tą opcją. Można zapytać: „co z tego?”.
Możliwe, że nic. Ale krótko pozwolę sobie zestawić dwa biegunowo odmienne modele funkcjonowania sztuki współczesnej. Z jednej strony francuski – głęboka centralizacja życia artystycznego od przeszło kilkuset lat. Owszem, plus jest taki, że kupując jeden bilet z Krakowa do Paryża i z powrotem, mogę w kilka dni dowiedzieć się praktycznie o wszystkim, co istotnego dzieje się we francuskiej sztuce. Istnieją też pozaparyskie wydarzenia, które mają swoje znaczenie: festiwal fotografii w Arles, festiwal performansu w Marsylii, ciekawe centrum sztuki współczesnej w Bordeaux. Jednak pojawiają się trochę na zasadzie kwiatków do kożucha. Artystycznie – ale też politycznie i ekonomicznie – Francja Paryżem stoi.
Znacznie bardziej uśmiecha mi się model niemiecki – rozsiane mniej więcej równomiernie po całym kraju Kunsthalle czy też Kunstverein oraz ośrodki życia artystycznego, które wytworzyły własne rozpoznawalne zjawiska, choćby w Düsseldorfie, Lipsku, Dreźnie czy Monachium.
Ostatnia dekada była okresem wahania się system polskich sztuk wizualnych raz w jedną, raz w drugą stronę. Dwie wspomniane przeprowadzki z Poznania do Warszawy w 2013 roku symbolicznie pieczętują fakt, że nadwiślański świat sztuki obrała kurs na model francuski. Jeszcze kilkanaście lat temu środowiska krakowskie czy poznańskie były w stanie wygenerować zjawiska takie jak Grupa Ładnie czy Penerstwo, które stały się czymś więcej niż studenckim eksperymentem i, działając lokalnie, mogły promieniować na skalę ogólnopolską. Zastanawiam się czy wobec odpływu absolwentów ASP i młodych artystów do stolicy, podobne zjawiska będą miały szansę dalej powstawać i przeradzać się ze studenckich prób w trwałe, kulturotwórcze trendy – osadzone w dużych miastach i wpływające na ich artystyczny kurs. Artyści wyrażają swoją opinię nogami i przenoszą się tam, gdzie w ich opinii może być im lepiej. Oznacza to, że fiasko mogą ponieść również takie ruchy na rzecz decentralizacji kultury, jak program Znaki Czasu. Co z tego, że powstało kilka muzeów, skoro bez odpowiedniego, aktywnego zaplecza środowiskowego będą najzwyczajniej na świecie martwe lub popadać zaczną w stopniową prowincjonalizację.
Łatwo będzie potraktować moją wypowiedź jako tradycyjne utyskiwanie na Warszawę – bo w każdym kraju stolicy na ogół się nie lubi. A przecież nie o to chodzi. Centralizacja niesie z sobą dobrze znane zagrożenia i nie ma sensu rozpisywać się o nich. Nie wskażę też recepty na rozwiązanie tego problemu, bo wiadomo, że idzie o pieniądze. Niemniej mam wrażenie, że 2013 rok można wskazać jako symboliczną cezurę odchodzenia od – jeszcze w gruncie rzeczy peerelowskiej – równomiernie zagęszczonej mapy sztuki polskiej do mapy, na której wyrazisty jest tylko jeden punkt, a pozostałe to trochę przypadkiem pryśnięte, niewielkie kleksy.
Magdalena Moskalewicz: Stary Rok w Nowym Jorku
Wydarzenie roku: Pomnik Gramsciego autorstwa Thomasa Hirschhorna na Bronksie
Na czas letnich miesięcy Thomas Hirschhorn w sobie charakterystycznym stylu – i z pomocą kilkunastu lokalnych współpracowników oraz wsparciu finansowym Dia Art Foundation – zbił kilkuczęściową konstrukcję szopę z desek, kartonów, tego, co akurat było pod ręką oraz zbyt dużej ilości brązowej taśmy i prowadził nieprzerwanie przez siedemdziesiąt siedem dni „pomnik” poświęcony włoskiemu lewicowemu działaczowi i myślicielowi Antonio Gramsciemu na nowojorskim Bronksie. Po trzech podobnych akcjach dedykowanych Spinozie (Amsterdam, 1999), Deleuze’owi (Avingon, 2000) oraz Bataille’owi (Kassel, 2002), Hirschhorn ulokował się na blokowisku Forest Hills, gdzie codziennie odbywały się warsztaty, wykłady i przedstawienia, działało radio internetowe oraz wydawana własnym sumptem gazetka, można było odwiedzać minimuzeum z pamiątkami po Gramscim oraz bibliotekę, a na pobliskich blokach zawisły sztandary z cytatami takimi jak „Every human being is an intellectual”. Wyróżniam ten projekt nie bezkrytycznie i bynajmniej nie za zasługi, a raczej ferment i konfuzję, którą wywołał – na poziomach artystycznym, estetycznym i etycznym. Projekt miał być monumentem upamiętniającym włoskiego komunistę, twórcę koncepcji hegemonii kulturowej, który w swoich pismach namawiał do oddolnej organizacji robotników i samokształcenia. Hirschhorn twierdził usilnie, że Gramsci Monument jest tradycyjnym dziełem sztuki i jako taki – a nie projekt społeczny – powinien być rozpatrywany. Trudno jednak nie brać pod uwagę kwestii partycypacji w projekcie o tak wybitnie nierównym rozłożeniu sił. Na ile afroamerykańscy współpracownicy artysty z blokowiska – głównie dzieciaki i niewykształceni robotnicy – w rzeczywistości skorzystali z artystycznego projektu, który wylądował na ich trawniku niczym wysłannik z innej, nieznanej rzeczywistości? Co zyskali poza pracą na kilka miesięcy i wyjątkowym zainteresowaniem mediów? Na ile byli w stanie sami skorzystać z książek Gramsciego, Bhabhy i Arendt przechowywanych w bibliotece, i ile zrozumieli z wybitnie skomplikowanych wykładów z historii filozofii wygłaszanych codziennie przez niemieckiego filozofa i przyjaciela artysty Marcusa Steinwega (których pisząca te słowa nie mogła przetrawić)? Na ile stali się uczestnikami, a na ile elementami wystawy, oglądanymi przez białych bywalców manhattańskich galerii, którzy w istocie stanowili 95% publiczności odwiedzającej monument? Pytań jest więcej, i nawet jeśli ich zadanie było zamierzonym elementem odbioru pracy, to trudno się oprzeć wrażeniu, że w stanowisku Hirschhorna wiele było protekcjonalizmu, jeśli nie hipokryzji.
Targi roku: New York Art Book Fair
Zdecydowanie najmniej nadęte i najbardziej demokratyczne targi artystyczne w Nowym Jorku, organizowane przez niezależną księgarnię-galerię-instytucję non-profit Printed Matter. Przez cztery dni można tu spotkać wydawców książek i magazynów, księgarzy, antykwariuszy, drukarzy, publikujące galerie, zarówno wydawnictwa naukowe, jak i indywidualnych twórców totalnie niszowych zinów. Do tego odbywają się wykłady, wydarzenia i spotkania z autorami. Jak to miło być na targach, gdzie snobizm nie zieje z każdego kąta, sztuka nie kosztuje milionów dolarów, gdzie wszystkiego można dotknąć, a z wystawcami odbywa się prawdziwe rozmowy o wspólnych artystycznych fascynacjach. W tym roku wśród wystawców debiutowała Bęc Zmiana.
Książka roku: 24/7: Late Capitalism and the Ends of Sleep Jonathana Crary’ego
Rozpoznawalny głównie dzięki książce Techniques of the Observer. On Vision and Modernity in the 19th century (1990) profesor historii sztuki z Columbia University wydał wiosną socjologiczno-filozoficzną analizę procesu kradzieży czasu przez kapitalizm. 24/7 opisuje dokonujące się od początków nowoczesności, a przyspieszone w XXI wieku, zatarcie się granicy między dniem i nocą, stanem aktywności i uśpienia, oraz w fascynujący (i przerażający) sposób interpretuje hiperkapitalistyczny przymus całodobowej aktywności, który zmienia nasz sposób przeżywania świata. Książka niemal składa się z cytatów-perełek, takich jak ten: „Sleep is an uncompromising interruption of the theft of time from us by capitalism”.
Dyskusja roku: International Art English
Rozmowy o języku, którym mówi artworld przetoczyły się w 2013 roku przez internet, czasopisma drukowane i panele dyskusyjne – wszystko za sprawą artykułu „International Art English„ opublikowanym jeszcze w 2012 roku w internetowym magazynie Triple Canopy. Długo by sprawozdawać (mój tekst na ten temat w drukowanym „Szumie” nr 4).
Zwierzę roku: kot
Jakby nie wystarczyło, że Walker Art Center w Ohio latem zorganizował już po raz drugi przegląd internetowych filmików z kotami na wolnym powietrzu (Internet Cat Video Festival), wystawa malarstwa Balthusa w Metropolitan Museum of Art wzięła sobie za temat koty i dziewczęta („Balthus: Cats and Girls„), a Brooklyn Museum of Art wystawiło cały osobny pokaz kociej rzeźbie ze swoich zbiorów sztuki egipskiej („Divine Felines: Cats of Ancient Egypt”), White Columns zaproponowało na letnie miesiące dosłowną wystawę kotów. W jednej z najbardziej rozpoznawalnych i ugruntowanych nowojorskich galerii non-profit (założyli ją w 1970 Jeffrey Lew i Gordon Matta Clark) kuratorka Rhonda Lieberman pokazała prace kilkudziesięciu artystów o kociej tematyce, ale także żywe zwierzęta. Kociaki o głupawo-śmiesznych imionach (mój ulubiony: Bruce Meowman) mieszkały przez czas trwania wystawy w galerii, czekając na adopcję. Udało się znaleźć dom dwudziestu pięciu z nich. Rzecz odbywała się niby z przymrużeniem oka – w końcu to letnia wystawa, która tradycyjnie podejmuje lekkie tematy – ale jednak na serio. Może to dlatego, że nie jestem kociarą, ale pokaz ten był dla mnie totalnym absurdem, i to nie takim Gombrowiczowskim. Trochę szczyt nowojorskiej blazy, a trochę radykalna konsekwencja sztuki społecznie zaangażowanej. Miau.
+ Krótko o wystawach, w dość dowolnych kategoriach:
Rewelacyjna wystawa z zaskoczenia: „Jack Goldstein 10000x” w The Jewish Museum
Doskonała wystawa historyczna/kanonizująca zjawisko: „Gutai: Splendid Playground” w Guggenheim Museum
Wystawa wywołująca irytujące zniesmaczenie: „Paul McCarthy: WS” w Park Avenue Armory
Wystawa, choć na poziomie, to jednak obojętna: „James Turell” w Guggenheim Museum
Wystawa (niestety tylko) wysoce edukacyjna: „State of Mind. New California Art Circa 1970” w Bronx Museum of Art
Bardzo dobra i z pomysłem wystawa grupowa: „A different kind of order. The ICP Triennal” w International Center of Photography
Romuald Demidenko: Let’s Talk About Gender Baby, Let’s Talk About You And Me
The Knife – Let’s Talk About Gender Baby, Let’s Talk About You And Me
W tym roku aż dziewięć stanów USA zdecydowało się zalegalizować małżeństwa homoseksualne, obecnie są legalne w osiemnastu, czyli niemal w połowie kraju. Wydaje się, że sytuacja prawna gejów się poprawia i to mnie cieszy. A jednak dość słabo wychodzi porównanie warunków życia w naszym kraju z tymi u sąsiadów ze starej Europy, którą tak chętnie kopiujemy. Trudno przemilczeć, że w Polsce prawa mniejszości (nie tylko seksualnych, ale każdych) są regularnie kwestionowane, a ich ewentualne zaistnienie wychodzi przy okazji sporów pomiędzy przedstawicielami skrajnych poglądów. Nie chciałbym za bardzo narzekać, bo niby nie jest źle i podobno żyjemy w najlepszym okresie całej historii Polski. Mimo że mieszkam w dość niedużym mieście, daleko od Warszawy, nie przypominam sobie, żeby ktoś nawet próbował mnie w jakikolwiek sposób atakować z powodu tego kim jestem. Pamiętam, jakie było moje zaskoczenie, kiedy jeszcze kilka lat temu dowiedziałem się, że w Czechach prawa LGBT są uregulowane, a geje mogą legalnie zawierać związki partnerskie. Mimo, że ten temat jest dość rozpoznany u nas, to jednak nie doczekał się nigdy debaty z prawdziwego zdarzenia i powoli tracę nadzieję, że kiedykolwiek jakaś zmiana w tej kwestii nastąpi.
Miało być o sztuce, ale ten temat wyszedł przy okazji ostatnich wydarzeń okołoartystycznych w Polsce. W końcu dzięki Tęczy Julity Wójcik zrozumieliśmy, jak dużo emocji może wywołać instalacja artystyczna, i czym, jeśli nie autentyczną formą krytyki, jest jej regularne niszczenie. Z pewnością zainteresowanie sztuką współczesną wzrosło i trudno przecenić w tym udział kościoła katolickiego, którego najbardziej zapaleni wyznawcy stali się dość istotną grupą jej odbiorców i komentatorów sztuki. Można się śmiać, ale ci nieartyści, mimo, że nieproszeni, próbują swoich sił w działaniach do tej pory zarezerwowanych dla profesjonalnych artystów. Można ignorować i kwestionować próbę oswojenia tej przestrzeni, konfrontacji z nią, ale nie da się nie zauważyć oblanej farbą ściany projekcyjnej na wystawie w CSW.
Powraca pytanie o znaczące wydarzenia mijającego roku w obszarze sztuk wizualnych na świecie. Niektóre całkiem rozczarowują, np. Biennale w Wenecji (z wyłączeniem świetnych prac Camille Henrot i Ryana Trecartina), w innych prawie brakuje polskich akcentów, np. documenta w Kassel (wyjątek to Goshka Macuga). Podsumowując rok w sztuce, nie można zapomnieć o popkulturze, która w ostatnim czasie coraz częściej staje na styku z kulturą wizualną. Marina Abramović jeszcze bardziej się „uobecnia” próbując zebrać pieniądze na swój instytut i robi to w oryginalny sposób, przy pomocy swoich międzygeneracyjnych i dość zaskakujących kolaboracji (Jay Z, Lady Gaga, James Franco). Z kolei długo zapowiadana, nowa płyta Lady Gaga nazwana ArtPop jest wynikiem jej współpracy z Jeffem Koonsem. W tym samym czasie MoMA powiększa swoje zbiory o najbardziej klasyczne przykłady gier wideo poprzednich dekad, a Hamburger Bahnhof kupuje serię prac Cory’ego Arcangela, funkcjonującą do tej pory jedynie na YouTube. Sztukę tworzoną przez artystów z obszaru tzw. nowej estetyki i postinternetowej nostalgii można oglądać na wystawie Speculations on Anonymous Materials we Fridericianum, Kassel (brawo Susanne Pfeffer!).
Sieć inicjatyw poruszających kwestie związane z architekturą, jakością przestrzeni publicznej i życia w mieście coraz bardziej się zagęszcza i to jest pocieszające. Oprócz regularnych festiwali z bogatym programem wydarzeń towarzyszących – Warszawą w budowie (MSN-owy evergreen) i organizowaną przez Bęc Zmianę – Synchronizacją, pojawiło się też wiele innych, mniejszych projektów w różnych miejscach. Coraz więcej powstaje też publikacji w tym temacie, kwartalnik „Miasta” kierowany do samorządów, świetne książki wydane ostatnio przez Centrum Architektury (brawo!) i tłumaczenia głośnych książek (np. Deliryczny Nowy Jork, Ucząc się od Las Vegas). Nie rozwiązuje to od razu problemu reklam wielkoformatowych, dzikich parkingów w centrach miast i suburbanizacji, ale jest lepiej, niż było.
Dlatego też podobała mi się jedna z ostatnich wystaw w Zachęcie – Domy srebrne jak namioty, poruszająca w zupełnie nowy sposób kwestie zajmowania przestrzeni i oswajania jej. Pozytywnym zaskoczeniem był też dla mnie projekt, który pozostało mi jedynie wirtualnie prześledzić, „Dział ze sztuką” w jednej z podwarszawskich Biedronek, który zmienił tymczasowo przestrzeń otwockiego dyskontu w coś, czego nigdy przedtem tam nie było – oddolnie stworzone na potrzeby lokalnej społeczności miejsce spotkań, dyskusji i warsztatów artystycznych. Podsumowując, mam nadzieję na więcej rewelacji w polskiej sztuce, odwagi i interesujących projektów, nad którymi będą pracować w pocie czoła, lecz z uśmiechem, artyści i kuratorzy najmłodszego pokolenia, więcej wychodzenia z ram skonstruowanych przez ich starszych kolegów, pozytywnych zaskoczeń oraz happy endów, mniej skandali dyrektorskich i zespołowych! A także jasnej przyszłości długo oczekiwanego przez wszystkich muzeum, działającego niezmiennie w trudnych warunkach, lecz ciągle fascynującego.
Agata Pyzik
Będę się wypowiadać niestety z pozycji coraz bardziej zdystansowanego obserwatora polskiej sztuki. Przebywanie na emigracji powoduje, że najgorętsze wydarzenia obserwuję głownie z perspektywy Facebooka. Przez większość roku byłam też zajęta pisaniem książki, która ukaże się w marcu nakładem Zero Books: Poor but Sexy, Cultural clashes in Europe East and West, w której skanalizowałam swoje permanentne uczucie 'utraconego w tłumaczeniu’ na tzw. Zachodzie, jeśli chodzi o polską historię ostatnich 25 lat i szerzej. Zainteresowanie „nami” wciąż przypomina stosunek kolonialny – mówi się nam, że opozycja Wschód vs Zachód już nie istnieje, tymczasem codzienne wiadomości udowadniają coś zupełnie innego. Książka jest próbą odpowiedzi na pytanie, dlaczego wciąż odnawia się zainteresowanie naszą komunistyczną przeszłością (zwłaszcza w estetyce i zwłaszcza za granicą, niekoniecznie w polityce, czego dowodem są liczne publikacje i wystawy o sztuce „Former East”), natomiast nie ciekawi nas tzw. realny socjalizm, a kraje, które w nim żyły, tej przeszłości całkowicie się wyrzekły – w tym celu książka robi poważne wycieczki w przeszłość, analizuje kreatywność w socjalizmie i w kapitalizmie, kulturę proletariacką vs mieszczańską, marzenia z zimnej wojny o „przegonieniu Zachodu”, socrealizm vs „nową sztukę narodową” i próbuję dociec przyczyn tego rozejmu polityki z estetyką.
A ostatni rok szczególnie obfitował w zdarzenia na przecięciu pola sztuki, polityki i pola społecznego. Kiedy wszyscy już myśleliśmy, że skandale i zaangażowanie prawej strony w niszczycielskie akcje pod adresem sztuki nigdy już nie powrócą do intensywności lat 90., kiedy wykuwała się nowa, postkomunistyczna przestrzeń publiczna, sytuacja w CSW ZUJ oraz tamtejsza wystawa British British Polish Polish i dość żałosny skandal wokół pracy Jacka Markewicza, pokazał, że za szybko rzekliśmy 'goodbye’ sztuce krytycznej. Natomiast konfrontacja polskich i brytyjskich prac z lat 90., choć już pokazywanych setki razy i znanych wszystkim na pamięć, nieoczekiwanie stworzyła bardzo dobrą wystawę, dzięki której okazało się, że obie strony prawie nic nie miały ze sobą wspólnego, że w jednym kraju katolicyzm i praca u podstaw, w drugim – powierzchowne upajanie się skamlącym 'ja, ja, ja’ i hedonizm, ale że warto obserwować kilku młodych artystów, zwłaszcza Elizabeth Price i Matthew Derbyshire’a. Najbardziej ciekawi artyści brytyjscy to „nowi archiwiści”, którzy poszli raczej drogą Jeremy’ego Dellera niż Sarah Lucas, czyli sztuka, która komentuje wciąż trwające polityczne zamkniecie po czterech dekadach od nastania thatcheryzmu i uporczywie wraca do utraconych, zamazanych historii z przeszłości – mam tu na myśli, oprócz tej dwójki, Luke’a Fowlera i jego najnowszy film o kółkach samokształceniowych wśród robotników, prowadzonych przez E.P. Thompsona czy Ruth Ewan, której prace można dziś znaleźć w kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Mimo śmierci Margaret Thatcher jej polityczne dziedzictwo niestety nigdy nie było tak żywe jak dziś, kiedy ponownie rządzi i sieje spustoszenie partia konserwatywna. Instytucje sztuki w UK doświadczają poważnych cięć, ws rod których jest likwidacja kierunków artystycznych w szkołach państwowych (pozostają za to w programie elitarnych szkół prywatnych), co tylko pogłębi kolonizację sztuki jako „zajęcia dla zamożnych” i dystans do sztuki potencjalnych artystów z biedniejszych okolic – mówiła o tym Elizabeth Price, odbierając w zeszłym roku Nagrodę Turnera.
Sytuacja personalno-organizacyjna w CSW to osobny rozdział, nie znam dostatecznie szczegółów, ale oddolny ruch ze strony pracowników i solidarność środowiskowa, a w jej konsekwencji tak nieoczekiwane zdarzenia, jak 'przechwycenie’ i wniknięcie przez WHC z Althamerem i Żmijewskim w strukturę kolejnej nudnej wystawy (czyli trochę powtórka z Wyborów.pl). Należy jak zwykle zaczekać na rozwój wypadków.
Poza tym kilka trendów ostatniego roku (lat):
1) popularność polskiej sztuki i artystów z „byłego Wschodu” – zwłaszcza sztuki przeszłości, „przeszłych futuryzmów” i awangard – największym hitem wyspecjalizowanej w Europie Wschodniej Calvert 22 w Londynie była… powtórka zeszłorocznej wystawy Davida Crowleya i Daniela Muzyczuka Dźwięki elektrycznego ciała. Socjalistyczna przeszłość, socialist chic, zwłaszcza tam, gdzie najbardziej przypomina on to, co działo się na Zachodzie (jak np. Studio Eksperymentalne Polskiego Radia, Oskar Hansen albo design lat poodwilżowych) jest dziś najmodniejszym obiektem fascynacji. Stąd też ponowne odkrywanie Andrzeja Wróblewskiego, a poświęcona mu konferencja w MSN była jednym z najjaśniejszych punktów w artystycznej skali roku – potrzebna jest zwłaszcza analiza jego zaangażowania w socrealizm, która miga na chwilę na małej (bo chciałoby się więcej) wystawie o emigracji polskich artystów podczas zimnej wojny w Zachęcie Joanny Kordjak-Piotrowskiej. Dlaczego część wystawy o fascynacji Zachodem jest trzy razy większa, niż ich wyprawy na Wschód, które są nie mniej, a może nawet bardziej fascynujące? Tak, Paryż odegrał większą rolę w kształtowaniu osobowości artystycznej Polaków, niż Jugosławia czy Uzbekistan, jednak nie jest prawdą, że te ostatnie były dla polskich artystów jedynie niechcianą „zsyłką” po tym, jak sytuacja polityczna przerwała stypendia od francuskiej Partii Komunistycznej dla Polaków, a tak trochę jest przedstawiana. Nie wspominając już o tym, że opowiada się tak o 'kolonizacji’ Wschodu przez komunizm, pomijając ważność ogromnego ruchu antykolonialnego i antyimperialnego na dalekim Wchodzie, w końcu jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach XX wieku.
2) pogłębiające się nostalgiczne tendencje w duchu „nowych archiwistów”: najseksowniejsza sztuka jest dziś archiwalna, najciekawsze wystawy polegają na archiwalnej pracy na zapomnianych ruchach z przeszłości. Najlepsze wystawy, które w tym roku widziałam, były archiwalne. Na przykład Glam! w Tate Liverpool odkrywał glam rocka jako całkowicie oddolny i spontaniczny ruch młodych ludzi z robotniczych miast Wielkiej Brytanii, którzy już w latach 70. oddawali się nostalgii (za Weimarem i starym Hollywood). W Paryżu udało mi się zobaczyć dwie fantastyczne wystawy sztuki kinetycznej i eksperymentalnej z lat 60., Dynamo w Grand Palais i Julio de Parc w Palais de Tokyo. W końcu sztuka Pauliny Ołowskiej, i jej pierwsza podsumowująca publikacja zwana po prostu BOOK.
3) „Polska krajem sztuki awangardowej”, a przynajmniej tak chcą ją widzieć jej włodarze kultury – postępujący PR polskich sztuk wizualnych i zwłaszcza muzyki eksperymentalnej na Zachodzie, który nie przekłada się na wsparcie okazywane tym sztukom w Polsce i prawdziwaą wymianę artystyczna.
Poza tym: kolekcja MSN, konferencja Panslawizmy organizowana przez Joannę Warszę w KC (i zredagowany przez nią pseudo-przewodnik po Tbilisi Ministry of Highways’, kompletne wpisujący się w tendencje archiwizujące i ex-Wschodu); mega-show Davida Bowiego w V&A; artykuły Hito Steyerl; wydane w Verso pisma przedstawiające mikrokosmos angielskiego reżysera Patricka Keillera; grupy skupione wokół rozwijania digital culture – pisma w rodzaju „Mute” czy „e-flux”, a jeśli chodzi o neomarksizm – pisma takie jak „Endnotes” czy „Viewpoint”, nowe écriture féminine – Beatriz Preciado i jej Testo Junkie, dziennik nielegalnego zażywania testosteronu i dokumentowanie przemian jej ciała i psychiki, oraz francuski feminizm Virginie Despentes czy Catherine Breillat, w tym duchu też film lesbijski Życie Adeli i dwie główne aktorki – gra aktorska totalna, choć film skolonizowany przez spojrzenie męskiego reżysera, bardziej o klasie społecznej niż o orientacji seksualnej; angielskie pisma „LIES” czy „the Claudius App”; świetny houellebecqowski debiut Patrycji Pustkowiak Nocne zwierzęta. Generalnie nowe pisarstwo/ekspresja kobiet wokół prób tworzenia nowego języka, nowej podmiotowości, pisania o pornografii, doświadczeniu ciała, feminizmu, tzw. intersectionality, dzieją się tam ciekawe rzeczy.
I już na sam koniec trylogia: Raj Ulricha Seidla – poruszająca sztuka na granicy video-artu i performansu, ekwiwalent Elfriede Jelinek w filmie, traktaty o religii, późnym konsumeryzmie, alienacji, krachu emancypacji kobiet, bardziej obrazoburcze niż sto Markiewczów razem wziętych.
Wojciech Wilczyk: mocno subiektywny ranking (fotografia/2012-2013)
Kiedy otrzymałem zaproszenie do napisania podsumowania roku, ucieszyłem się, pomyślałem bowiem od razu o świetnej książce i wystawie Eustachego Kossakowskiego 6 metrów przed Paryżem, lecz niemal w tym samym momencie mina mi zrzedła, ponieważ zdałem sobie sprawę, że przecież jest to wydawnictwo z poprzedniego roku… No tak, ale paryska seria Kossakowskigo była pokazywana jako wystawa towarzysząca tegorocznemu miesiącowi Fotografii w Krakowie i, podobnie jak prezentacja warszawska w galerii Fundacji Arton, tak samo jak opublikowany przez wydawnictwo Nous album, wydarzenia te przeszły bez większego echa. Co dziwi, ponieważ 6 Mètres Avant Paris to dzieło wybitne, zdecydowanie prekursorskie nie tylko wobec rodzimej sceny fotograficznej, ale też zapisów o topograficznym charakterze, będących pokłosiem kuratorowanej przez Williama Jeningsa wystawy New Topographics: Photographs of a Man-Altered Landscape.
Stocznia Michała Szlagi to obszerna i ciekawie poprowadzona monografia Stoczni Gdańskiej w trakcie prac demontażowych. Samo fotografowanie industriali nie jest już czymś niezwykłym w naszym kraju, jednakże tytułowy zakład pracy, całkiem słusznie nazywany „kolebką Solidarności”, posiada zupełnie inny potencjał semantyczny niż rozbierane w latach 90. huty i fabryki np. na Górnym Śląsku. Paradoksalnie miejsce to padło ono ofiarą transformacji, wywołanej w 1980 roku przez robotniczy strajk, który doprowadził nie tylko do powstania niezależnych względem władz PRL związków zawodowych, ale też zainicjował cały proces przemian, które w 1989 roku zaowocowały zmianą ustroju państwa i demontażem gospodarki centralnie sterowanej. Przez całe dwanaście lat Michał Szlaga fotografował znikające na jego oczach stoczniowe obiekty i z zarejestrowanego materiału ułożył wizualną narrację, pokazującą w werystycznej konwencji „to co jest” oraz „to czego już nie ma”. Szlaga znany jest ze swoistej maniery, która polega na saturacji kolorów w kierunku niebieskiej lub sinej dominanty. Konsekwentne stosowanie tego postprocesingowego zabiegu w przypadku Stoczni, sprawia jednak, że nie tylko w wielu zdjęciach nadmiernie siadają kontrasty, ale też, że silne, realistyczne do bólu kadry zaczynają odpływać autorowi w stronę jakiegoś nieokreślonego… „gdzie indziej”, a nie o to chyba w tym zapisie mu chodziło?
W tym momencie chciałem przejść do opisu o świetnej książki D.O.M. POLSKI Łukasza Gorczycy i Michała Kaczyńskiego, ale niestety nie mogę tego uczynić, ponieważ data jaka widnieje na tytułowej stronie tego wydawnictwa, to rok 2012 (szkoda i niestety!). No więc, szukam w pamięci jakichś publikacji z rodzimego podwórka, które zasługują na wyróżnienie in plus lub in minus, i nic specjalnego nie przychodzi mi do głowy (w ramach in minus napisałem dla „Szumu” recenzję z Wanny z kolumnadą Filipa Springera, czyli nie ma sensu się tutaj powtarzać). Więc może teraz coś o wystawach. Muszę w tym miejscu od razu zastrzec, że nie śledzę tego typu wydarzeń jak na krytyka czy recenzenta przystało, trochę per analogiam do tej historyjki o Eskimosie, który niekoniecznie przepadał za whisky z lodem, ale w tym roku też bardziej z przyczyny permanentnego braku czasu. Niemniej jednak udało mi się zobaczyć dwa festiwale fotograficzne, w Krakowie oraz Łodzi, i obie te imprezy pozostawiły mnie jako widza z mocno mieszanymi uczuciami.
Zarówno łódzki Fotofestiwal, jak i krakowski Miesiąc Fotografii to przedsięwzięcia o długim, ponad dziesięcioletnim stażu, do tego odbywające się cyklicznie i bez żadnej przerwy (czyli skutecznie pozyskujące granty na kolejne edycje), więc jako takie teoretycznie powinny zapewniać widzowi możliwość zobaczenia interesujących zestawów zdjęć. Tymczasem w obu przypadkach mamy chyba do czynienia ze zbytnim prymatem koncepcji nad „oglądalnością” prezentowanego materiału. Miałem nadzieję, że po dramatycznej wpadce z Aliasem zespół decyzyjny Miesiąca Fotografii w Krakowie nie powtórzy tamtego błędu, a jednak podczas tegorocznej edycji imprezy, która dotyczyła mody i czysto koncepcyjnie ciekawie się zapowiadała, znowu nie było czego oglądać. Kapitalny zestaw fotografii z Kolekcji Gundlacha pokazywany w Krakowie to jednak za mało, jak na tak duży festiwal, podobnie jak Czarne Morze betonu Rafała Milacha (w złoconych ramach, br…) eksponowane w Łodzi.
Zmierzając do końca tego mocno subiektywnego rankingu, przypomniałem sobie, że przecież miałem okazję zobaczyć w 2013 roku wystawę (a tej towarzyszył katalog, a właściwie to regularny album), która była nie tylko dobrze wymyślona, ale też perfekcyjnie wyprodukowana. Mam tu na myśli pokazane w gliwickiej Czytelni Sztuki Niepokoje Wilhelma von Blandowskiego, ekspozycję, której kuratorował Wojciech Nowicki. Można oczywiście powiedzieć, że Nowicki to pewna firma (szczególnie po pokazywanej rok temu na Miesiącu Fotografii w Krakowie Pamięci obrazu Jerzego Lewczyńskiego), jednak jego podejście do archiwalnych fotografii Blandowskiego, dokonany wybór, wreszcie skomentowanie ich w eseju, jaki zamieszczony został w katalogu-albumie, to wyższa szkoła jazdy. „Praca archiwum”, jaką wykonał kurator Niepokojów, pozwala nam zobaczyć Blandowskiego nie tylko w bardziej egzystencjalnym wymiarze, ale też jego zdjęcia z lat 70. XIX w., jako rodzaj „esencji” fotograficznego przedstawienia (gdzie widać „zapowiedzi” np. typologizującego ujęcia tematu).
Pozostając w gliwickiej Czytelni Sztuki, warto przypomnieć, że pokazywano tam rok temu bardzo ciekawą odsłonę Zapisu socjologicznego Zofii Rydet (w wyborze i układzie Andrzeja Różyckiego), a 6 grudnia roku bieżącego – i być może to jest właśnie absolutny NUMER JEDEN w moim subiektywnym podsumowaniu – ruszyła nareszcie strona ze zdigitalizowanym archiwum Zapisu. Na razie jest to obszerny wybór z 7500 skanów, ale wkrótce mają pojawić się kolejne kadry, a całość tego archiwizacyjnego przedsięwzięcia ma się zakończyć obszerną (i krytyczną) publikacją cyklu. Jest więc na co czekać!
Piotr Kosiewski: Przyzwoity. Nudny?
1. Jaki był to rok? Przyzwoity. Może bez spektakularnych przełomów. Raczej potwierdzano dotychczasowe wybory i hierarchie (wiem, tego słowa raczej obecnie nie należy używać), niż proponowano nowe odczytania. Nie oznacza to, że zabrakło innego spojrzenia na twórczość, która uchodziła za dobrze już znaną (wystawa Erny Rosenstein w poznańskiej Art Stations Foundation) czy odkrywania nowych postaci. Ktoś może powiedzieć: nuda. Raczej normalizacja.
2. Było sporo wystaw ważnych, kilka nawet wybitnych. Odbyły się kolejne retrospektywy nieżyjących już artystów, m.in. Jacka Sempolińskiego (Państwowa Galeria Sztuki, Sopot) i Mikołaja Smoczyńskiego (Zamek Ujazdowski). Chociaż w obu tych przypadkach trzeba jeszcze poczekać na bardziej obszerne prezentacje, którym towarzyszyłoby opracowanie ich całego dorobku. Wypada wymienić jeszcze wystawę Franciszki i Stefana Themersonów w łódzkim Muzeum Sztuki. Coraz częściej są – wreszcie – organizowane przeglądy twórczości młodszego pokolenia – nie trzeba czekać, aż artysta zostanie ogłoszony „klasykiem”. Po Kozyrze, Liberze czy Maciejowskim przyszedł czas – chociaż to prezentacje w mniejszej skali – na Cezarego Bodzianowskiego (Muzeum Sztuki) i Oskara Dawickiego (Art Stations Foundation). Listę istotnych wystaw poszczególnych artystów można byłoby kontynuować. Pozostanę tylko przy jednej: Pauliny Ołowskiej w amsterdamskim Stedelijk Museum. Za to wymieniłbym te ekspozycje, które wychodziły poza polskie opłotki. Ukrainian news w Zamku Ujazdowskim, mimo pewnych mankamentów, była pierwszą od dwudziestu lat tej skali prezentacją ukraińskiej sztuki w Polsce. Z kolei Zachęta przygotowała świetną wystawę sztuki romskiej, a teraz trwa tam intrygujący pokaz tego, co się dzieje współcześnie w Brazylii.
3. Swoją kolekcję pokazało warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, nadal funkcjonujące w zawieszeniu, z niewyjaśnionym statusem tymczasowej siedziby w dawnej Emilii, i nie mniej niejasnymi losami budowy nowego gmachu (zobaczymy, jakie będą efekty nowego konkursu architektonicznego). W sercu kraju pokazało, że w dość krótkim czasie udało się stworzyć naprawdę międzynarodową kolekcję. Blisko połowa artystów pochodzi spoza Polski, nie tylko z Europy, co świetnie umieszcza twórczość Polaków w rozmaitych, często nieoczywistych kontekstach. Wystawa pokazała również, że mimo rozmaitych obaw powstaje kolekcja wychodząca poza wąskie, środowiskowe ograniczenia (wiem, wiem, są tacy, którym nadal za mało…). Jednak W sercu kraju świadczy o czymś jeszcze: wreszcie udaje się budować publiczne kolekcje sztuki współczesnej. To także MOCAK, wrocławskie Muzeum Współczesne. Uzupełniane są zbiory Muzeum Sztuki oraz „kolekcje regionalne” – używając ministerialnej nomenklatury, w tym świetna kolekcja białostockiego Arsenału i Podlaskiej Zachęty.
Intrygujące jest zresztą śledzenie losów samych Zachęt. Podjęta pod koniec roku decyzja łódzkiej Zachęty przekazania swych zbiorów do Muzeum Sztuki po raz kolejny pokazuje, że projekt regionalnych centrów sztuki współczesnej w każdym z województw nie był do końca przemyślany (chociaż niektóre, jak CSW w Toruniu, bardzo dobrze działają). Najważniejsze jest jednak to, że po latach udało się stworzyć, mimo rozmaitych wad, system zakupów sztuki najnowszej (nadal nie ma programu dającego podobne możliwości w przypadku zakupów sztuki dawnej).
4. Powstawanie kolekcji pokazuje także krzepnięcie instytucjonalnego systemu sztuki, który długo był w Polsce upośledzony. Problemem były zarówno instytucje publiczne, jak i prywatne. Dzisiaj te ostatnie – chociaż nadal działające przede wszystkim w Warszawie – działają coraz lepiej, a ostatni Warsaw Gallery Weekend miał być pokazem siły i sprawności. I był, a kilka wystaw zorganizowanych z tej okazji było bardzo ciekawych, zaś pokaz Natalii LL w lokal_30 jedną z najważniejszych w tym roku. Ale to też 2013 rok pokazał, że z instytucjami publicznymi możemy mieć największy kłopot.
5. Być może całe podsumowanie należałoby poświęcić tylko jednej z nich, czyli Zamkowi Ujazdowskiemu. Nie była to jedyna sporna instytucja w 2013 roku. Od miesięcy trwa spór wokół poznańskiego Arsenału. Najpierw był fatalnie przygotowany (i unieważniony) konkurs na dyrektora galerii. Potem władze miasta zapowiedziały jej przekazanie w ręce organizacji pozarządowej, by – jak to tłumaczono – jpoprawić efektywność działania Arsenału. Wreszcie postanowiono mianować dyrektora z pominięciem procedury konkursowej, na co nie zgodził się minister kultury. Czas mija, a jedno z największych polskich miast, z silną uczelnią artystyczną i wydawanymi w tym mieście ogólnopolskimi pismami, powoli zamienia się w artystyczną pustelnię.
6. Przypadek warszawskiego CSW i spór wokół jego dyrektora jest jednak szczególny. Na przykładzie Zamku Ujazdowskiego można dobrze zobaczyć problemy i dylematy funkcjonowania instytucji publicznych. Fabio Cavallucci w ciągu ostatnich trzech lat dokonał ważnej jakościowej zmiany. W Zamku Ujazdowskim można było zobaczyć cały szereg ciekawych i dobrze przygotowanych, w tym kilka ważnych wystaw. I – co nie mniej istotne – w których nie myślano jedynie o wernisażowej publiczności, lecz także o tej, która pojawia się tam dzień po…. Tymczasem ten sam Fabio Cavallucci, który zmienił ważną instytucję, ale przeżywającą na przełomie dekady poważny kryzys, stał się jej głównym problemem. Ujawnił się silny konflikt na linii dyrekcja-pracownicy, którzy zanegowali sposób zarządzania Zamkiem Ujazdowskim. I nie sposób sensownie odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób ma dalej funkcjonować instytucja z tak drastycznymi podziałami i brakiem zaufania obu stron.
7. Jednak nie sprowadzałbym całego problemu Zamku Ujazdowskiego do osoby jego dyrektora. Do napięcia w CSW przyczyniły się cięcia w budżecie państwa, jakie miały miejsce w drugiej połowie tego roku. To znacznie pogorszyło stan finansów instytucji (to pewna osobliwość polskiego systemu finansowania instytucji publicznych – nie trzeba „obcinać’ ich budżetów, by zmniejszyć kwotę środków, którymi dysponują w danym roku; w 2013 szereg galerii i muzeów musiało odwołać część wystaw zaplanowanych na drugą połowę roku – co w poszczególnych przypadkach dało asumpt do ideologicznych odczytań niektórych decyzji). Jednak ważniejsze jest pytanie o sam model instytucji i jej zarządzania: czy dziś wystarczające jest przygotowanie ciekawego programu wystawienniczego. Być może kryzys był nieunikniony, a działania Cavallucciego tylko go przyśpieszyły. I trzeba szukać innych modeli działania (taki cel ma „Winter Holiday Camp”).
8. CSW to także spór Adorację Chrystusa Jacka Markiewicza pokazaną na British British Polish Polish. Pokazuje on chyba najbardziej stan napięcia wokół kwestii kulturowych w kraju. Niektórzy nawet mówią o powrocie do sytuacji z końca lat 90. i początku następnej dekady, o kolejnej wojnie kulturowej. Wydawało się, że to już odległa przeszłość, a znów pojawiły się akcje protestacyjne, pikiety, apele polityków wzywające o usuwania nieodpowiednich prac.
Dlaczego ten spór powrócił. W opublikowanym przed kilkoma dniami felietonie Agata Bielik-Robson daje dwie odpowiedzi. Jedna to działania Kościoła broniącego swej pozycji w społeczeństwie. Druga – znacznie ciekawsza – obecna wojna to substytut innej, do której nie doszło w 1989 roku. Przyjęty model transformacji – poprzez kompromis – nie pozwolił na akt założycielski nowego państwa i odcięcia się od przeszłości. Obecna wojna zaś to „substytut: czego nie można było osiągnąć zbrojnie, dzisiaj osiąga się za pomocą przemocy symbolicznej”.
9. Kultura stała się polem ideologicznego sporu, co paradoksalnie można uznać za potwierdzenie jej znaczenia. Co ważne, odnoszę wrażenie, że spór wokół Markiewicza nie ograniczył się jedynie do powtarzania kilku przewidywalnych gestów. Pojawiły się, co jest pewnym novum, próby wyjścia poza stereotypowe spojrzenia i popatrzenia na racje drugiej strony (są one też, upierałbym, także po stronie protestujących). Pojawiła się też, głownie za sprawą „Arteonu”, krytyka ciekawie – chociaż nie zawsze – odwołująca się do konserwatywnych wartości.
10. Może 2013 wcale nie był tak nudny.
Anna Mituś
Zaproszenie do podsumowania roku 2013 skłoniło mnie do szybkiego rachunku sumienia. Tak, rachunku sumienia, a nie do przeglądu najważniejszych wydarzeń kończącego się roku. O czym tu bowiem pisać, skoro jasne jest dla mnie od razu, że nie zobaczyłam nawet połowy tych wystaw, które zapowiadały się ciekawie i miejsc, do których chciałam/powinnam/korciło mnie, żeby pojechać, bo przez nadmiar pracy/lenistwo/wszechogarniającą biurokratyczną „bieżączkę” nie byłam w stanie. Chyba więc będzie to krótka opowieść o nadprodukcji i o tym, że nawzajem już nie za bardzo interesujemy tym, co robimy. Mam nadzieję, że usłyszeć tu można między wierszami donośne bicie się w piersi. A przecież to był intensywny rok, z pewnym przełomem (co znamienne, ponoć – jak mówią plotki – wynikającą tylko z arytmetyki) w polskim pawilonie w Wenecji (który znam tylko z relacji, bo po raz pierwszy zmęczona nie pojechałam na Biennale), z pogłębiającą się debatą na temat socjalnej sytuacji artystów z kryzysem instytucjonalnym w tle, z ciekawymi próbami zdefiniowania nowej sztuki, która zastąpiła sztukę krytyczną i widmem nowego konserwatyzmu u bram.
Nie bardzo pociesza mnie nawet statystyka wystaw i publikacji, które zrealizowaliśmy w tym roku we Wrocławiu, jeśli były one tak dostrzeżone, jak wysiłki Muzeum Sztuki w Łodzi (które otwarło w tym roku np. świetną wystawę Bodzianowskiego) czy nowej Cricoteki (The Book Lovers – Powieść jako forma sztuki). Tylko dlatego, że wspólnie z CSW w Warszawie wydawaliśmy książkę Olafa Brzeskiego (Tylko dla moich oczu, a w Warszawie Samolub – jedna z lepszych wystaw indywidualnych roku!) udało mi się być w Warszawie i pomiędzy otwarciem Muzeum Luxusu w MWW, a montażem towarzyszącej 7. numerowi „Biura” wystawy Skóra w Lille, zobaczyć ważną, szczególnie w porównaniu z ostatnimi pokazami kolekcji gromadzonych przez muzea sztuki współczesnej, wystawę MSN W sercu kraju. Mimo skandalicznych trudności z budynkiem muzeum radzi sobie świetnie i nawet w stresujących okolicznościach pokazało w odmalowanej na szaro Emilii znakomitą wystawę złożoną z propozycji polskich artystów współczesnych, zrozumiałych nawet dla międzynarodowej publiczności, tym bardziej, że w zbiorach znalazły się najciekawsze nazwiska i prace z ostatnich panoramicznych pokazów sztuki z regionu środkowego i bliskiego wschodu: z biennale weneckiego, biennale w Stambule i Berlinale – Omer Fast, Francis Alys, Deimantas Narkevicius, Dan Perjovschi, Slavs and Tatars czy Wael Shawky, rozbudowujące prace polskich twórców o szerszą perspektywę globalnych procesów, którym podlega region.
Równie ważnym pokazem była styczniowa premiera stałej kolekcji sztuki XX i XXI wieku Muzeum Narodowego w Warszawie, przygotowana przez Piotra Rypsona. Z pewnością wydarzenie roku. Zarówno jeśli chodzi o temperaturę sporu – choćby protesty członków Gruppy – jak i jeśli chodzi o zgromadzone prace. Wreszcie kanon sztuki polskiej został pokazany w sposób nie wywołujący ziewania u zwiedzających i pylicy płuc u pracowników nadzoru. Przewietrzono magazyny i zestawiono w poznawczo wartościowy sposób zespoły prac dawniejszych z nowymi, te znane z podręczników z tymi nieznanymi oraz nareszcie – wykorzystując możliwości techniczne XXI w. – pokazano materiały filmowe, dzięki którym kolekcja nabrała zrozumiałości i dynamiki. Niby wiadomo, jak film i montaż zmienił nowoczesną rzeczywistość, a jednak – choć jeśli się zastanowić, to może sztuka współczesna powinna być badana i pokazywana w całkiem innego typu placówkach. Na przykład w dedykowanych jej muzeach.
Niedobór i brak, wyrażające się w niemożności powstania jakichkolwiek w naszym sporym kraju muzeów sztuki współczesnej, w ogóle jakoś nie zabijają jej ducha. Lecz, jak okazało się podczas mojej ostatniej rozmowy z Pawłem Kowzanem, który dla polskich muzeów przygotowuje od dwóch lat projekt “Korona”, gromadzenie i instytucjonalizacja KANONICZNYCH ZBIORÓW najnowszej sztuki jest czymś, do czego dopiero musimy się intelektualnie i prawnie przygotować, żeby machina nie dominowała nad istotą sprawy, oddziałując na przykład na skalę, medium czy sposób konserwacji prac.
Ciekawe jak długo to potrwa i czy w tym czasie sztuka współczesna przestanie być przedmiotem oceny pracowników prokuratury, którzy obecnie przed każdą większą prezentacją sztuki z lat 90. (British British Polish Polish) muszą zapewne organizować sztab kryzysowy i odwoływać urlopy. Zbigniew Libera tłumaczy w wywiadzie, który właśnie ukazał się w ostatnim w tym roku numerze „Biura” (To co się liczy), że nic się w tej sprawie nie zmieni tak długo, jak długo populistycznym politykom brakować będzie argumentów, a na pewno nie zmieni tego sztuka, bo ta nie jest od zmian. Coś jednak zmienia się w samej sztuce, bo różniąc się istotnie od tej krytycznej z lat 90., znowu wraca do poważnego zainteresowania rzeczywistością.
Piotr Pękala: zamknięcie pewnego rozdziału albo poszerzenie pola walki
Ostatnie dni wystawy W sercu kraju, a przez kraj przeszedł ostatnio pochód krwawej, jak czerwona farba rozbryzgująca się na ścianie galerii, inkwizycji. W sercu naszego kraju mamy Zamek, a w nim wciąż czujemy niepokój. Jeżeli kiedyś to się zmieni, to tylko za sprawą odważnych artystów i mężnych kuratorów. Jeżeli nad naszym krajem już na stałe pojawi się tęcza, to tylko dzięki procesom, które, mam nadzieję, rozpoczną się w świecie sztuki. Proszę moje słowa potraktować również jako noworoczne życzenia.
Miniony rok postanowiłem wziąć pod lupę i zamiast na duże wystawy, zadecydowałem się spojrzeć na bardziej kameralne wydarzenia. Na temat tych pierwszych powiedziano już wystarczająco dużo, a w moim sercu krążą wspomnienia raczej poszczególnych dzieł lub wydarzeń, niż rozległych wystawowych pasaży. Zajęły tam szczególne miejsce, ponieważ za ich sprawą sztuka w naszym kraju wciąż chce poszerzać horyzont swoich możliwości.
Zaczątki takich zmian upatruję zwłaszcza w książkach, artykułach i zdaniach:
Tomasz Kozak Akteon. Pornografia Późnej Polskości. Książka/dzieło wydana przez lubelską Zachętę. Już na początku roku (Akteon ukazała się w ostatnich dniach 2012) Kozak antycypuje wydarzenia ostatnich miesięcy. W książce pojawia się i „Polska Tęczowa” i „Polska dla Polaków”. Jest to chyba jedyne dzieło minionego roku, które w wiarygodny sposób szuka wyjścia z tego potrzasku. Książka ze wszech miar inspirująca, napisana w zaskakująco wirtuozerski sposób. Obydwie części (dramat filmowy na motywach Pornografii Gombrowicza, jak i następujący po niej dialog filozoficzny) błyskotliwie redefiniują paradygmat sztuki krytycznej i przygotowują nas do „transgresyjnego myślenia o Polsce”. „Siekiera rozumu” ponownie wytrąca nas z dogmatycznej drzemki, a „pochodnia namiętności” rozpala nasze serca na przyjęcie Nowego.
Przygody na bezludnej wyspie Macieja Sieńczyka w finale Literackiej Nagrody Nike. Artysta wizualny doceniony przez jury najważniejszej nagrody literackiej w naszym kraju. Zarówno książka Kozaka, jak i ta wizualno-literacka pozycja, napawają optymizmem. Nagroda, którą finalnie otrzymała Jonanna Bator, jedynie potwierdza to, że jeżeli w polskiej literaturze wydarzy się coś przełomowego, to z pewnością nie na polu literatury, lecz właśnie w świecie sztuk wizualnych. Tym samym odzyskujemy status konceptualnego inkubatora, skąd zaczynają wydostawać się inspirujące głosy przenikające do innych dziedzin.
Bałka/Bauman, czyli świadectwo pewnej przyjaźni. Mirosław Bałka wybrał się do polskiego filozofa po to, aby porozmawiać o własnej twórczości. Scenografią tego wydarzenia była fotografia przedstawiająca jedną ze ścian pracowni artysty, zapełniona „kolażem” notatek, pomysłów, zdjęć etc. Podczas rozmowy artysta z filozofem odnajdują części wspólne swoich intuicji. Finalnie dialog odkrywa bardziej filozofa w Bałce niż w Baumanie artystę. Rzeźbiarz ujawnia, jak spekuluje nad wizualną formą oraz w jaki sposób krystalizują się jego pomysły w stabilne konstrukcje. I jeżeli zdołamy przedrzeć się przez, napotykany w wielu miejscach, przesadnie egzaltowany ton, lektura książki może przynieść niemały pożytek poznawczy. Dialog przede wszystkim ukazuje jak mocno zakotwiczony jest w rzeczywistości spekulatywny szkielet, często abstrakcyjnych, prac tego artysty.
Ważne w sztukach wizualnych:
Instalacja Ewy Axelrad zaprezentowana na wystawie Epidemic w CSW Toruń (kurator Piotr Lisowski). Instalacje tej artystki od kilku lat utrzymują naprawdę wysoki poziom. Koncepcja toruńskiej wystawy pozwoliła artystce po raz kolejny wykonać monumentalne dzieło. Temat wystawy niemalże idealnie wpisał się w kontekst problematyki poruszanej przez tę artystkę: redefinicja fenomenu wystawy, podważanie bezpieczeństwa widza, odwoływanie się do elementarnych składowych natury ludzkiej. Stosunkowo prosta instalacja, która stała się jak gdyby sercem całego wydarzenia, również tym razem skumulowała w sobie zaskakującą ilość „informacji”. Dwa transmisyjne pasy gigantycznych rozmiarów symbolicznie transportowały czynniki zakaźne pozostałych prac – realizacja Axelrad w jakimś stopniu na nich „pasożytowała”, żywiąc się ich obecnością. Całość wywoływała gorzki, „syntetyczny” posmak przemysłu. Fizyczny kontakt, wymuszony na odbiorcy podczas wejścia do sali, powodował, że również on ulegał symbolicznemu zakażeniu. A więc, w oczach artystki, epidemią jest również życie – chorobą, która jest „transmitowana” drogą płciową.
Future Days Agnieszki Polskiej. Artystka opuściła przestrzeń animacji i wykonała kolejny krok w stronę pełnometrażowego filmu. Ale to nie jest najważniejsze. Duży plus należy się za odwagę w sięganiu po tematy związane z „rzeczami ostatecznymi”. Film został zbudowany na bazie teoretycznych dywagacji bliskich autorce artystów. Powstało intertekstualne dzieło panoramicznym obrazie, tak szerokim, że pomieściło całe spektrum artystycznych dyskursów i kinematograficznych pejzaży.
Rzeczy oczywiste Piotra Bosackiego. Artysta udowadnia, że w obrębie przyjętej przez siebie formuły „filmu mówionego” jest w stanie wykonać kolejny zaskakujący gest. Otrzymujemy następny „mini-wykład o maxi-sprawach”. Bosacki za pomocą „gwoździa i sznurówki” jest w stanie opowiedzieć o wzniosłych tematach. Ten superminimal w przedziwny sposób rymuje się z makroskalą sfer. A mało kto ostatnio potrafi udowodnić, że to takie „oczywiste”.
W muzyce:
Stara Rzeka, Cień chmury nad ukrytym polem (CD, Instant Classic)
Stara Rzeka Tto Kuba Ziołek, natomiast on plus równie interesujący muzycy to również inne świetne wydawnictwa 2013 roku, czyli T’ien Lai Da’at (MonotypeRec) oraz Alameda 3 Późne królestwo (CD, Instant Classic). W przypadku Ziołka nie chodzi jedynie o powołanie do życia sugestywnych dźwięków, które układają się w bardzo oryginalną syntezę wielu gatunków. Stara Rzeka to również próba stworzenia teoretycznego paradygmatu o tajemniczej nazwie „brutalizm magiczny”. Jak widać, próba teoretyzowania na temat muzyki i świata pomaga tej pierwszej skutecznie pokonywać ograniczenia konwencji. Stara Rzeka to przede wszystkim twórcze indywiduum, który naczytawszy się przekazów mistycznych, poezji i filozofii, gdzieś w sercu Borów Tucholskich skomponował album, który został doceniony w istotnych międzynarodowych rankingach. Płyta wymieniana jest w towarzystwie ostatnich dokonań Tima Heckera, Oneohtrix Point Enver, etc., ale również w towarzystwie Kanye Westa, który, nota bene podobnie jak Ziołek, również przyjął nieco heretycką postawę i na swojej płycie Yeezus, jak niegdyś Paktofonika, rapuje, że jest bogiem. (Wszystkie trzy albumy bardzo ciekawe i warte polecenia).
I w krytyce:
Kochana Babciu, chcemy zmienić Twoją tożsamość!. Artykuł Stacha Szabłowskiego („Obieg”)
Po „eksplozji” heretyckiej Adoracji Jacka Markiewicza – „huk eksplozji, pisze Szabłowski, zagłuszył na chwilę usypiające mruczenie maszyn wytwarzających produkty kultury” – istotna stała się debata nad „kręgosłupem ideologicznym instytucjonalnego ciała sztuki”. Obraz, jaki powstał na drodze takiego „prześwietlenia”, ujawnił liczne zesztywnienia główniej części tak pojętego szkieletu. Szabłowski w swoim artykule zwraca uwagę na ogólny problem braku ideologicznej gimnastyki, która moim zdaniem powinna być obligatoryjna na akademiach i w uniwersyteckich katedrach historii sztuki. Mnie również nie podoba się pomysł z „oswajaniem Markiewicza” – babci i tak się to nie spodoba. „Gest Markiewicza, pisze Szabłowski, wyznacza jednak horyzont swobody, którego nie powinniśmy tracić z oczu – ani nie powinniśmy próbować zamglić tego horyzontu oparami nieporozumienia”.
Dlaczego do mnie przychodzisz Kubo? Czyli zamknięcie pewnego rozdziału. Wizytę Kuby Banasiaka u Artura Żmijewskiego (O niedawnych wydarzeniach z pogranicza sztuki i polityki. Rozmowa z Arturem Żmijewskim, „Szum” on-line) traktuję symbolicznie i dostrzegam w tym spotkaniu znamiona czegoś w rodzaju Nowego Przymierza. „I dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała”. (Ez 36:26) Mam nadzieję, że w wyniku takiej zamiany serc, w naszym kraju „zmęczeni rzeczywistością” („radykalni eskapiści, wizualni poeci, współcześni wirtuozi dźwięku, w końcu malarze”) ostatecznie na nowo zainteresują się światem w którym żyją i odświeżą sobie „szkolne czytanki” napisane przez przedstawicieli sztuki krytycznej.
Jedno jest pewne: nadchodzi Nowe!
Wojciech Szymański: 2013. Kraków
Styczeń. Trwają otwarte w grudniu poprzedniego roku wystawy. Największym zainteresowaniem krakowskiej publiczności cieszy się Andy Warhol. Konteksty w Międzynarodowym Centrum Kultury. Wystawa ta ponoć – słowa kuratorek, słowa instytucji – „miała na nowo odszyfrować artystę”. Idea słuszna i cel wzniosły, gdyż ciągle ponawiane odczytywanie i przepisywanie Warhola to sztuka sama w sobie. Kuratorki mogły na przykład posłużyć się intuicjami zawartymi w wydanej kilka lat temu książce o Warholu autorstwa Arthura C. Danto lub w tej wydanej kilka miesięcy przed wystawą autorstwa Douglasa Crimpa – Our Kind of Movie. Zwłaszcza, że Warhol czytany przez Crimpa to ciągle ezoteryczna wiedza akademicka. Zamiast tego stworzyły wystawę ukazującą artystę jako twórcę pop i odkryły jego łemkowskie korzenie. Cóż, ja też lubię piosenki, które już słyszałem; my kind of music. Poza tym zimno. Bardzo zimno.
Luty. Nadal zimno, coraz zimniej. Z tego, między innymi, powodu Łukasz Surowiec i Stach Ruksza zapraszają bezdomnych do Bunkra Sztuki. Mają tam oni przezimować i przeczekać największe mrozy. Ci korzystają z zaproszenia. W podziemiu Bunkra zaczyna śmierdzieć, podczas gdy na galerii górnej odbywa się bardzo udana wystawa Surowca zatytułowana Dziady. Bardzo dobra wystawa przechodzi prawie niezauważona, podczas gdy lokalne i krajowe media rzucają się na tytułowych dziadów w piwnicy. I chociaż kurator kokieteryjnie pisze, że dolna „przestrzeń jest poczekalnią do czekania na przykład na wiosnę, na ważne wydarzenie, na zmiany, ale i potencjalnym miejscem, w którym może dojść do wydarzeń towarzyszących codziennej rzeczywistości (spanie, jedzenie)”, jedynie te nudne właśnie, codzienne czynności, przykuwają uwagę mediów. W relacjach na przemian przewija się niedowierzanie z ulubionymi zawsze argumentami natury moralnej; a jak tak można, a że to nie miejsce, a że wykorzystywanie biedy na potrzeby sztuki. W kinach tymczasem także idą nędznicy – dają bowiem Les Mis. Idę, oglądam, I do this, I do that.
Marzec. I niespodzianka, bo wiosny nima, zawsze grudzień, nie rozpraszajmy jednak złudzeń! Zimno, coraz zimniej, a w Bunkrze nadal śmierdzi. Wystawa Surowca powoli dobiega końca. Na własne uszy ostatniego dnia wystawy słyszę negocjacje bezdomnych z obsługą galerii. Chcemy zostać, gdyż mróz, mówią bezdomni, musicie iść, chociaż mróz, odpowiada obsługa. Smród jednak pozostaje. Zawsze grudzień, nie rozpraszajmy jednak złudzeń… Tymczasem Muzeum Narodowe otworzyło indywidualną wystawę Edwarda Dwurnika pod tytułem Obłęd. Wystawa jubileuszowa wybitnego i ulubionego przez krakowskie instytucje artysty z wybitnym i odważnym pomysłem kuratorskim. Jak czytamy bowiem na stronie muzeum: „Przedstawione w Muzeum Narodowym w Krakowie prace zostały ułożone chronologicznie, dzięki czemu można dostrzec ciągłość określonych tematów w sztuce artysty”. Miesiąc marzec to także miesiąc, w którym dyrektorka, pardon, dyrektor Zofia Gołubiew uchyliła rąbka tajemnicy i zdradziła w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”, w jaki sposób zarządza się instytucją: „Mam raczej męski sposób działania: wysłuchuję z szacunkiem wszystkich stron, różnych opinii, ale decyzję podejmuję – ciach, i już! Nie ma odwołania. Natomiast to, co jest w moim prowadzeniu muzeum kobiece, to po prostu dramat! Bo ja widzę nie tylko generalne plany czy problemy, ale także to, że gdzieś jest naśmiecone, że zabrakło papieru toaletowego, że kwiatki więdną, żarówka się przepaliła. Mężczyzna tego nie widzi, ”idzie, skacząc po górach”. A ja widzę i te duże rzeczy, i te małe”. A ja z Marsylii piszę pierwszy tekst do pierwszego numeru „Szumu”.
Kwiecień. Pachnie choinką. Czy to już Boże Narodzenie? Nie, to kiedyś artystka, a dziś aktywistka społeczna i proekologiczna Cecylia Malik wnosi do odkażonych przestrzeni Bunkra Sztuki ścięte drzewo i gałęzie z lasu. Ludzie znoszą szmaty, które podarte na wąskie i długie pasy zaplatane są w warkocze rzeki Białki. To wystawa Rezerwat miasto. Wszystko to jest takie słuszne i dobre, że nie sposób tego opisać z pozycji krytyka sztuki. Cóż, może nie wszystko, co – nawet dobrzy – artyści robią, jest sztuką?
Maj. Najlepsza wystawa roku, trzecia odsłona kolekcji MoCAK-u w nowym układzie i z nowymi pracami. Najlepsza wystawa poglądowa, gdyż można sobie dzięki niej wyrobić pogląd, jak nie powinna wyglądać wystawa, żadna wystawa. To nieprzebrana wręcz skarbnica nie tylko złych prac, bo te znajdzie się wszędzie obok dobrych, to skarbnica przykładów na to, w jak fatalny sposób i bez zrozumienia eksponować można sztukę współczesną. Poza tym dobrą, aczkolwiek nazbyt wyretuszowaną, wystawą fotografii Waltera Pfeiffera w Starmach Gallery zaczął się 11. Miesiąc Fotografii. Jeśli o Miesiąc chodzi, to jak wiadomo z drugiego numeru „Szumu”, redaktorowi Mazurowi podobała się wystawa „Studio Rolke” w MoCAK-u. Jak wiadomo, redaktor Mazur umiłował sobie roznegliżowane girlsy w MoCAK-u. Sam przecież kiedyś popełnił w tym samym miejscu wystawę z artystą Gomulickim. Dowcipniś.
Czerwiec. Rozpoczęła się i skończyła piąta edycja Festiwalu ArtBoom. Większość mieszkańców Podgórza, gdzie odbywał się tegoroczny festiwal, nie zauważyła ani jego otwarcia, ani zamknięcia. Z jednej strony na tę sytuację złożyło się już tradycyjne po macoszemu traktowanie festiwalu przez Krakowskie Biuro Festiwalowe, które woli organizowane przez siebie festiwale muzyczne. Z festiwalami muzycznymi jest bowiem tak, że jest ładna sala, sztukaterie, czerwone dywany, pawie piórka w dupie, w pierwszym rzędzie siedzą politycy i się im bardzo podoba. Widać, że warto się starać. Z festiwalem sztuki współczesnej w przestrzeni miejskiej natomiast, jakim jest ArtBoom, tak nie jest; nie ma pluszowych foteli i polityków, nie ma biletowanych miejsc, więc nie bardzo wiadomo, czy warto się starać. Z drugiej strony festiwal był słabo widoczny, bo prace wtopiły się w krajobraz i nie zawsze postrzegane były jako dzieła sztuki. Moją ulubioną pracą było „10 metrów sześciennych zimowego powietrza Krakowa” Łukasza Skąpskiego; zupełnie przypadkowo piszący te słowa był tu kuratorem.
Wrzesień. Już wiadomo. W Muzeum Narodowym nie odbędzie się zapowiadana na listopad i najciekawsza wystawa roku w tej szacownej instytucji, przygotowana przez Ewę Toniak ekspozycja Chłopiec rośnie na rycerza. Wiadomo wszak, że „w tym miesiącu, również jak i w następnych, trudniej już o jaja”, pisała Wincentyna Zawadzka de domo Żółkowska w sławnej swej książce kucharskiej. I – vide marzec – „wysłuchuję z szacunkiem wszystkich stron, różnych opinii, ale decyzję podejmuję – ciach, i już! Nie ma odwołania”.
Październik. W Bunkrze już pachnie, chociaż nie choinką. Otwiera się doskonała wystawa poświęcona twórczości Bohdana Butenki, przygotowana przez Annę Bargiel i Jakuba Woynarowskiego. Wystawa zatytułowana Książkę robi się jak sweter ma jeden minus – trwa zaledwie dwa tygodnie, by zrobić miejsce ekspozycji w zażenowanie wprawiającej kolekcji Bunkra. Z Tel Awiwu przesyłam swój pierwszy felieton do trzeciego numeru „Szumu”.
Listopad. Wszyscy już wiedzą, że konkurs na koncepcję ekspozycji w Pawilonie Polskim na przyszłoroczne Biennale Architektury w Wenecji wygrał krakowski Instytut Architektury z Jakubem Woynarowskim. Zaproponowana przez Instytut wystawa Figury niemożliwe wychodzi od baldachimu nad grobem Piłsudskiego projektu Adolfa Szyszko-Bohusza i, zżymali się niektórzy, daleko poza baldachim nie wychodzi. Tymczasem odkurzanie Szyszko-Bohusza zaczęło się na dobre, a w Muzeum Narodowym ten sam Instytut przygotował wpisującą się w światowy trend ponownego problematyzowania modernizmu i nowoczesności wystawę Reakcja na modernizm. Architektura Adolfa Szyszko-Bohusza. Wystawa ciekawa, chociaż bardzo lokalna i sprofilowana monograficznie, zyskałaby wiele przez wprowadzenie perspektywy porównawczej, w której prace architekta pokazane zostałyby w świetle innych polskich modernistów, a także innych, bardziej globalnych, propozycji.
Grudzień. Dzieje się w redakcji. Pierwsze tarcia na łamach „Szumu” pomiędzy piszącymi. Wice „Szumu” przejechała się po krakowskim kołtuństwie i błazenadzie, jaką u siebie oraz na gościnnych występach w Warszawie uprawiają Krakusi. Opisała przy tym „tragiczną historię Ewy Tatar”, która jako pisząca do tego samego magazynu poczuła się urażona. Ja natomiast poczułem się skonfundowany, że osoba, która zaledwie kilka lat temu w ramach organizowanego wespół w zespół z Piotrem Sikorą performance Muza elektroniczna biegała po Krakowie owinięta w białe prześcieradło, nazywając ten strój togą, odcina się z taką łatwością od swojego gniazda i korzeni. Cóż, nie wiem, czy ta historia jest tragiczna, ale z pewnością pamięć krótka. Tymczasem piszę podsumowanie roku. Z Krakowa.
Joanna Zielińska: Podsumowanie roku w sześciu obrazkach
1. Przejmująca ekwilibrystyka wokalna Tori Wranes. Jedna z kilku interesujących propozycji tegorocznej Performy w Nowym Jorku.
2. Głośne czytanie powieści Guy de Cointeta przez Jane Zingale w czasie odsłony The Book Lovers w Warszawie.
3. Niezwykłe połączenie talentów Cezarego Tomaszewskego z wizualną ucztą przyrządzoną przez Duet Bracia. Z nadzieją na jeszcze…
4. Udana współpraca i bardzo dobra wystawa!
5. Hipnotyczno-deliryczna wystawa indywidualna Mike’a Kelleya. Zdecydowanie lepsza w odsłonie nowojorskiej.
6. Spring Breakers – film z zeszłego roku, ale ciągle cieszy. Gorąco polecam rozmowę Mike’a Kelleya z Harmonym Korine’em.