Ostatnie trzy wystawy w Emilce: Gawkowski, Mazur, Kmak, Policht
Jakub Gawkowski, Juwenalia dla klasy kreatywnej
Nie lubię gdy jest tłoczno, więc moje pierwsze wrażenie po przekroczeniu progu Muzeum musi być negatywne. Przecież kto to widział – tyle ludzi, na wystawie? Budynek, który w ciągu kilku ostatnich lat zdążył stać się ikoną warszawskiego modernizmu od dawna nie pełni już swojej pierwotnej, handlowej funkcji. A mimo to, w niedzielne popołudnie między czterema przeszklonymi ścianami krząta się niemal tyle ludzi co po Galerii Mokotów. No, ale przynajmniej nie było to to, co na wernisażu…
Kilka lat temu w ramach trasy po Europie, znana i lubiana wokalistka Britney Spears miała wystąpić w Warszawie, jednak z powodu zbyt małego zainteresowania wydarzenie ostatecznie odwołano. Co z tym miastem jest nie tak? – nikt nie chce iść na koncert księżniczki pop, a otwarcie wystaw dotyczących problemów klasowości, aktywizmu politycznego i kilku innych mniej lub bardziej skomplikowanych zagadnień przyciąga prawie cztery tysiące osób? Coś tu nie gra. Czy ponad sześć i pół tysiąca ludzi, które przewinęło się przez wystawy podczas weekendu otwarcia (frekwencja jak na promocji torebek Wittchen w Lidlu) to przełom, jakaś nowa jakość polskiej sztuki? No dobra, może realia są bardziej prozaiczne: w końcu za koncert trochę trzeba było zapłacić, a wernisaż to w gruncie rzeczy darmowa imprezka, takie juwenalia dla klasy kreatywnej. Można spotkać znajomych, znajomych znajomych i ich znajomych, a przy tym wszystkim wydudnić w niebanalnym otoczeniu małpkę z pobliskiego sklepu.
Wszystkie wystawy są wielkie, zbiorowe i nie sposób zliczyć występujących na nich artystów z Polski i świata: są tu amatorzy, klasycy i gorące nazwiska globalnego artworldu. Również hasło „trzy ostatnie wystawy” skutecznie podgrzewa atmosferę. Ostatni bal w pawilonie o niepewnej przyszłości (Wyburzą? Przeniosą?) to impreza, gdzie po prostu każdy musi znaleźć piosenkę, która przypadnie mu do gustu. Każda z wystaw, nad którymi pracowało łącznie sześciu kuratorów i kuratorek stanowi osobną całość, lecz są momenty, gdy ekspozycje zbliżają się do siebie, przenikają nawzajem. Są prace – tak jak prezentowany przed budynkiem MSN Pomnik chłopa Daniela Rycharskiego – które dotykają wszystkich poruszanych w muzeum wątków. Każda z wystaw, z mnóstwem artystów i niezwykle bogatym programem wydarzeń towarzyszących, mogłaby stać się rocznym programem instytucji sztuki w jakimś mniejszym mieście. W Pawilonie jest tłoczno, gęsto – czasami, tak jak w części gdzie prezentowana jest wystawa Po co wojny są na świecie aż nadto – tak jakby Muzeum chciało udowodnić nieprzekonanym do projektu, że nowa, ogromna przestrzeń która stanie na Placu Defilad naprawdę jest niezbędna do funkcjonowania. A także, że jest instytucją różnorodną i elastyczną, zajmującą się sztuką lokalną, globalną, profesjonalną i amatorską, wrażliwą na światowe tendencje ale badającą z uwagą własne podwórko.
Najwyższy poziom – pod względem fizycznym, choć w dużym stopniu i jakościowym zajmuje w Emilii Robiąc użytek. Wszystko tu – od riserczu, przez wybór projektów, aranżację przestrzeni i projekty graficzne jest zrobione dokładnie w punkt. Temat jest niby najmniej przystępny, wymagający skupienia i niedający się streścić w trzech słowach. Habitaty, ciemna materia, epoka postartystyczna – brzmi to wszystko dość ciężko, a mimo to temat zostaje niezwykle sprawnie i lekko – choć nie łopatologicznie – przeprowadzony. Kuratorzy, wychodząc od skomplikowanych założeń i naukowych rozważań, serwują nam ogromną dawkę wiedzy, przedstawiając raporty z inicjatyw w których sztuka romansuje z innymi dziedzinami życia. Robią to jednak z poszanowaniem dla każdego, nawet najmniej zorientowanego w temacie widza, o czym świadczyć może „słownik” klarownie tłumaczący pojawiające się zagadnienia. „Raportów” jest na wystawie mnóstwo, dotyczą zarówno praktyk, gdzie sztuka miesza się z wielką polityką, jak i lokalnymi, sąsiedzkimi sprawami.
Wobec wystawy Chleb i róże mam najbardziej ambiwalentne odczucia. Dobrze, że taka wystawa ma miejsce, a dyskusja dotycząca tematów ekonomicznych tocząca się od jakiegoś czasu w świecie sztuki, zmaterializowała się w tak obfitej formie, zyskując dużą siłę oddziaływania. Najważniejsze jest to, że w ogóle się odbywa. Przy jej realizacji jak sądzę nie popełniono żadnych kardynalnych błędów, lecz z drugiej strony nie mówi się tu także zupełnie nic nowego. Bo trzeba pamiętać, że wystaw traktujących o podobnych sprawach w ostatnich latach odbyło się kilka. Ba, dla praktyki niektórych kuratorów stało się to niemal znakiem rozpoznawczym. Myślę tu między innymi o Stachu Rukszy, projektach prowadzonych w bytomskiej Kronice i poza nią. Jego osoba pojawia się w MSN kilkukrotnie, bezpośrednio – jak w przypadku opisu twórczości Jacka Adamasa, czy pośrednio, bo na przykład prezentowana na wystawie Płyta Rafała Jakubowicza „powstała” w ramach prowadzonego przez Rukszę projektu Metropolis. Można odnieść wrażenie, że na polu rodzimej sztuki to właśnie on dokonał rozpoznania omawianego zjawiska, które teraz Natalia Sielewicz i Łukasz Runduda zawarli w tworzonej przez siebie wystawie. Starsze prace to po części sprawdzone evergreeny, jak Historia Galerii Foksal wyłożona bezrobotnemu Ukraińcowi Santiago Sierry. Dużo ciekawiej robi się natomiast, gdy kuratorzy przedstawiają panoramę współczesnych artystów z różnych krańców globu, zabierających głos w kwestiach około ekonomicznych. Na wystawie znalazła się również dokumentacja działania Art Workers Coalition zawiązanej w 1969 roku, walczącej o prawa artystów – w tym kontekście dziwi mnie jednak fakt, że rodzime, pełniące dziś podobną funkcję Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej zostało jedynie wspomniane przy okazji pracy Zbigniewa Libery.
Na podłodze przy wejściu do Muzeum ustawiono monitor, na którym wyświetlana jest dokumentacja akcji Dar dla Boga Łukasza Surowca. Artysta, któremu organizatorzy festiwalu Artloop nie pozwolili zaprosić na niego grupy bezdomnych, cały budżet przeznaczył na zakup złota, które następnie zmielił i rozrzucił po sopockiej plaży. Nieco dalej, przy Pomniku burżuazyjnej klasy panującej Christiana Jankowskiego obejrzeć można serię fotografii z anonimowymi palcami pracowników instytucji sztuki prezentującymi zdjęcie, które posłużyło za wzór dla pomnika. Fotografie te, komentujące nierówności świata sztuki, przywodzą mi na myśl projekt Surowca realizowany w 2014 roku – Poziomicę, gdy artysta na miesiąc zrównał zarobki wszystkich pracowników poznańskiej galerii Arsenał, od sprzątaczek po stanowiska kierownicze. W moim idealnym świecie sztuki to właśnie ten projekt, wcielony w życie w strukturze warszawskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej chciałbym zobaczyć na wystawie traktującej o podziałach klasowych.
Dla mnie najciekawszą propozycją z tej triady jest jednak wystawa Po co wojny są na świecie. Jest tu naprawdę wszystko! Po hasłem hasłem „sztuki outsiderów” kryje się wystawa satyryczno-krytyczno-dramatyczna, z mocnymi pracami, pełnokrwistymi bohaterami i soczystymi żartami. Wystawę można odczytywać jako symptom większego zjawiska – zainteresowania sztuką spoza obiegu sztuki – na przykład Robert Kuśmirowski od jakiegoś czasu poświęca swoją uwagę sztuce osób chorych psychicznie, a w zeszłym roku wrocławskie Muzeum Architektury na wystawie „Dlaczego malują?” prezentowało prace pacjentów psychiatry Andrzeja Janickiego. W MSN tego typu bohaterowie nie grają głównej roli, jedynie nielicznych dałoby się podciągnąć pod ten schemat. Zamiast tego spotykamy się z artystami z różnych innych (często ciekawszych) powodów funkcjonujących poza społeczeństwem.
Gdy prześledzimy historie postaci, których dzieła zebrały Katarzyna Karwańska i Zofia Płoska, większość artystów z pozostałych dwóch wystaw wyda się nam nudna jak flaki z olejem – są tu kryminaliści komentujący zza krat polski system penitencjarny, mistycy, tajemniczy szaleńcy, indywidualiści o których istnienia nawet byśmy się nie spodziewali. Ze wspaniałego zbioru prac tych indywiduów wyjawia się obraz współczesnej Polski – często niesprawiedliwej, frustrującej, skonfliktowanej ale i fascynującej, ciekawej, różnorodnej. Tzw. „sztuka naiwna” którą łatwo ośmieszyć, zdyskredytować i zepchnąć na margines zabawnej anegdotki, zostaje tu potraktowana z należytą uwagą i szacunkiem. Prawdziwą perełką są fotograficzne autoportrety „człowieka tysiąca twarzy” Tomasza Machacińskiego i niepokojące prace Marii Wnęk, z opisami religijnych wizji na rewersie. Ja, oprócz nieposkromionych emocji outsiderów i ich zadziwiających osobowości, na wystawie znalazłem wątki, których obiegu sztuki nie uświadczyłem, a chciałbym. Tak jak na jednym z rysunków Daniela Stachowskiego, gdzie masywny symbol Polski Walczącej przygniata ciało nieszczęsnego polskiego żołnierza – choć wykonana przed kilkoma laty praca dotyczyła pierwotnie kultu Powstania Warszawskiego, dziś w obliczu wychodzącego z lodówki Święta Żołnierzy Wyklętych i heroizacji wszystkich z nich za wszelką cenę, zyskuje ona nowe znaczenie.
Mimo, że w muzealnym natłoku prace tracą nieco ze swego wydźwięku, z trzech wystaw wyłania się wyraźnie krytyczny komunikat. W niedalekiej odległości umieszczono dzieła outsiderów sprzeciwiających się niesprawiedliwościom społecznym w kraju nad Wisłą, zdewastowane popiersie dyrektora Frontexu – agencji pilnującej europejskich granic przed uchodźcami, oraz dokumentację inicjatywy Muzeum Sztuki i Historii w Zatoce Guantanamo, przypominającą o zamiecionym pod dywan problemie tajnych więzień CIA w Polsce. I tak, mimo festynowo-rozrywkowego anturażu, refleksja po wizycie w „Emilii” musi być jednak smutna.
Adam Mazur, Kwiatek do kożucha
Ostatnie trzy wystawy w Pawilonie Emilia nawet jeśli nie są najlepszymi pokazami w historii MSN, to z pewnością są najbardziej przygnębiającymi. Zaprawdę gorzką i bynajmniej nie znieczulającą pigułkę zaserwowało swoim wiernym widzom Muzeum na pożegnanie czasowej siedziby. Pogrzebowy klimat ma już czarno-białe zaproszenie na „Ostatnie trzy wystawy w Emilii”, które z pewnym wahaniem wrażliwi odbiorcy i sympatycy Muzeum lajkowali na Facebooku (gdzie jesteś finezyjny Ludwiku Ballandzie?). I tak żegnając się z Emilką, choć przecież nie z Muzeum, warto wspomnieć kluczowe dla instytucji problemowe i przeglądowe wystawy w rodzaju emanującej młodzieńczą energią Nie ma sorry, szczerze entuzjastycznej Early Years w berlińskim KunstWerke, ambiwalentnej i flirtującej z prawicą Nowej sztuki narodowej, urzekającej i buńczucznej Co widać?…
Ostatnie wystawy w Emilce składają się na większą, choć daleką od łatwej spójności całość. Na pierwszy rzut oka Chleb i róże. Artyści wobec podziałów klasowych, Robiąc użytek. Życie w epoce postartystycznej oraz Po co wojny są na świecie. Sztuka współczesna outsiderów przypominają planowane niegdyś i nigdy niezrealizowane triennale sztuki w Warszawie. Zaangażowana w projekt ekipa kuratorów nie wypełniała jednak ambitnego programu kolejnej cyklicznej imprezy artystycznej, lecz odpowiedziała na zadanie wyznaczone przez dyrektor Joannę Mytkowską. Jak brzmiało zadanie, możemy się domyślać oglądając trzy wystawy w ekstremalny sposób interpretujące stan nie tyle samej sztuki, co sytuacji w jakiej znalazł się świat. To próba odpowiedzi na pytanie w rodzaju „jak żyć?”, która na planie emocjonalnym przypomina koszmarne przebudzenie z łagodnego i miłego snu o modernizacji, sztuce i wspólnocie; snu jaki przez ostatnie lata śniła instytucja i sprzyjające jej elity kulturalne stolicy.
Dziesiątki, jeśli nie setki artystów i prac angażują odbiorcę na godziny, dnie i tygodnie, które pozostały do rozbiórki tymczasowej siedziby Muzeum. Zgodzę się z „Gościem niedzielnym,” że najbardziej uwodząca – a przy tym nieracjonalna i niedyskursywna – jest wystawa o sztuce naiwnej. Perwersyjną przyjemność obcowania z Po co wojny są na świecie odkładam na później, podobnie jak wymagającą odpowiedniego nastroju recepcję postartystycznej ekspozycji Robiąc użytek, by przejść do forsownej lektury zaproponowanej przez Łukasza Rondudę i Natalię Sielewicz części pt. Chleb i róże. Artyści wobec podziałów klasowych. To właśnie ta wystawa wita gości odwiedzających – tu wymowne westchnienie – Emilkę.
Wystawa Rondudy i Sielewicz zajmuje większą część parteru (spychając w narożnik outsiderów) i rozlewa się na podziemia, z których wyniesiono na pierwsze piętro audytoryjne krzesła. Prac jest wiele i bez sensu byłoby je omawiać jedna po drugiej. Świetnie zrobili to zresztą sami kuratorzy, uzbrajając każdą pracę w dyskurs będący swoistą mieszaniną żargonów socjologicznego, politologicznego, ekonomicznego i – marginalnie – historii sztuki. Co tu dużo mówić, wystawę najlepiej zwiedza się w towarzystwie samych autorów swobodnie rozmawiając o poszczególnych dziełach i zestawieniach. Sam miałem przyjemność uczestniczyć w takim oprowadzaniu – wraz z Jakubem Banasiakiem, Waldemarem Tatarczukiem i Piotrem Krajewskim – i szczerze polecam. Można się nawet odrobinę posprzeczać. Na przykład o to na ile udany jest otwierający ekspozycję debiut artystyczny uniwersyteckiego enfant terrible Janka Sowy (w duecie z Michaelem Oswellem). Na ile sensowne jest zestawienie Cindy Sherman z Blumem Kwiatkowskim? Dlaczego nie ma Jeffa Koonsa? Czy warto odgrzewać – nawet w kącie – Wolnego strzelca Zbigniewa Libery? Czy zestawienie Zygmunta Piotrowskiego z Jackiem Adamasem jest intrygujące poznawczo, czy jest to w najlepszym razie tania prowokacja? Czy łza w oku Józefa Robakowskiego wspominającego opuszczony dwór rodzinny jest szczera wziąwszy pod uwagę drugi, odzyskany przez rodzinę dworek (o którym nie ma mowy w filmie pokazanym w MSN)? Czy umieszczenie pod schodami i obok pracy Gavina Turka zapisu działania Santiago Sierry w Fundacji Galerii Foksal w ogóle zostanie przez publiczność i krytykę dostrzeżone i zrozumiane?
Kuratorzy MSN należą do krajowej ekstraklasy, więc trudno się dziwić, że wystawa dostarcza wielu bodźców, inspiruje, momentami irytuje, ale raczej nie nudzi. Spodobała mi się rzeźba Danieli Ortiz – uszkodzony biust przedstawiający mężczyznę w średnim wieku. Z opisu kuratorskiego wynika, że to Fabrice Leggeri, dyrektor Frontexu, czyli agendy Unii Europejskiej odpowiedzialnej za deportację „nielegalnych” imigrantów. Artystka zrobiła rzeźbę urzędnika, a że sama zmaga się z frustracją towarzyszącą niejasnemu statusowi uchodźcy to postanowiła się na niej wyżyć. Do acting outu podobno zaprosiła też innych imigrantów, którzy – jak o tym myślę – dość delikatnie obeszli się z rzeźbą, przywalając jej tu i tam, jednak nie niszcząc jej całkowicie. Można by więcej takich rzeźb ustawić i zaprosić do partycypacji sfrustrowaną publiczność, oburzonych przechodniów – ba! – kuratorów i artystów, o imigrantach i redaktorach magazynów o sztuce nie wspominając. Proste a cieszy. W dodatku sięga mrocznego dna, pokładów agresji i wiary w potęgę wizerunków (raczej niż w skuteczność sztuki).
W przestrzeni na dole z kolei spodobała mi się przepuszczona przez niszczarkę sterta dokumentów. Ot, kłębowisko papierowych frędzli jakby wysypanych po całodziennym urobku na podłogę wprost z biurowego korpo kubła na śmieci. I znów sięgnięcie do opisu – lub do kuratorów – okazuje się, że to efekt pracy Adriána Melisa, który ogłosił konkurs dla osób bezrobotnych. Zwycięzca miał odpłatnie przez miesiąc poświęcać dwie godziny dziennie na drukowanie, a następnie niszczenie wszystkich CV i innych dokumentów zebranych w procesie rekrutacji do tej „pracy”. Nie wiem dlaczego kuratorzy nazywają konkurs „ironicznym”, a pracę biorą w cudzysłów. Być może należałoby użyć określenia „cyniczny”, a „pracę” zamienić na „sztukę” i wówczas wziąć w cudzysłów? Swoją drogą mielenie CV wszelkiej maści artystycznych wannabies to poważna praca, o czym nawet w MSN wie dobrze nie tylko sekretarka. A więc mocna, metakrytyczna i do tego autoreferencyjna praca. Ruszyłem dalej, gdy skojarzyło mi się to wszystko z „życiem na przemiał”.
Być może największy entuzjazm wzbudził we mnie Li Liao, który wykonał performans polegający na zatrudnieniu się na 45 dni w fabryce Foxconn w Shenzen. Uwielbiam swojego iPhone’a, a Foxconn jest właśnie podwykonawcą Apple. Li Liao za zarobione pieniądze – oczywiście – kupił sobie iPada, którego składał i na którego tyle właśnie dni musiał pracować. Brudny drelich, zdjęcie artysty oraz – tak, tak – iPad w stacji dokującej składają się na artystyczną pracę (bardziej niż dzieło sztuki). Warto dostrzec jednak ramę, a więc ustawione obok instalacji składane krzesełko wraz z siedzącym nań ochroniarzem, pilnującym by nikt nie próbował wynieść sprzętu (podobno i tak przytwierdzonego na stałe – żyjemy w ubogim kraju). Mężczyzna lekko zirytowany pytaniem ile musiałby pracować w Muzeum, żeby zarobić na takie cacko zwekslował przecież zasadną kwestię na kuratorów i urzędników ministerialnych. Ma rację, pomyślałem, na rozpiętej między Sową, Lederem, Liberą i Pikettym wystawie o budzeniu się świadomości klasowej przydałaby się rzetelna informacja jak długi musiałby być performens kuratorów marzących o iPadzie, a ile harować muszą artyści i dyrekcja według stawek płaconych przez muzeum. Ogłoszona przez polskie Ministerstwo w zeszłym miesiącu minimalna płaca w sektorze instytucji kultury wynosi 1050 złotych na miesiąc. Gdy podzieliłem się wątpliwościami z Łukaszem Rondudą ten przyznał, że wystawa rozlicza się także z uprzywilejowanym statusem muzeum oraz kuratorów tworzących to miejsce.
Już po wyjściu z wystawy ucieszyłem się z braku artystów związanych blisko z MSN, takich jak Artur Żmijewski i Paweł Althamer. To nie pomyłka, pomyślałem, jest konkretny powód dla którego akurat ich – i im podobnych – nie ma na pożegnaniu Emilki. Jak się wydaje są to artyści, którzy wciąż autentycznie wierzą w sztukę i w skuteczność sztuki. Chcą zmieniać świat, pomagać ludziom, reformować instytucje. W tym sensie wystawa Rondudy i Sielewicz jest wystawą nie tyle cyniczną, co wystawą wątpiącą. Przypomina równie szczere, co spóźnione spowiedzi elit tworzących III RP w rodzaju Jacka Rakowieckiego, czy Marcina Króla. Świadomość klasowa niewiele tu daje poza ogólnym zgorzknieniem. Rozczarowanie rzeczywistością, niewiara w społeczeństwo i możliwość politycznej zmiany sprawiają, że zanika wiara kuratorów Chleba i róż w moc sztuki. Przykro mi, ale nie bardzo. Dadzą sobie z tym radę.
Nieprzypadkowo na wystawie Rondudy i Sielewicz nie znajdziemy „dzieł sztuki” tylko „prace” uzasadniane rozbudowanym, akademickim, kuratorskim dyskursem. W tym zbiorowym portrecie artyści nie wypadają zbyt korzystnie. Niektórzy wydają się naiwni, nieliczni cyniczni, większość bezradna. Krępującą momentami naiwność postaw „insiderów” podkreśla zderzenie z umieszczoną na tym samym poziomie wystawą „outsiderów”. Trudno w to uwierzyć, ale z kompozycji instytucjonalnego tryptyku wynika, że namalować obraz, stworzyć autentyczne dzieło sztuki może już chyba tylko szaleniec z psychiatryka, kryminalista z perspektywą wieloletniej odsiadki, bądź kompletny naiwniak.
Oczywiście, to perspektywa tych, a nie innych kuratorów. Złośliwy doda, że gdyby do roboty wziąłby się Tomasz Fudala, to całość mogłaby wyglądać mniej ponuro. W rzeczy samej, tryptyk z MSN jest antytezą ostatniej Warszawy W Budowie. To raczej rozliczenie instytucji, także z własną naiwnością i marzeniami, które okazały się mrzonkami. Modernizacja udała się, ale jedynie częściowo, a raczej powierzchownie. Do sztuki nowoczesnej udało przekonać się warszawską klasę kreatywną, ale czy kogoś jeszcze? Na wernisażu odnotowano rekordową liczbę 3669 gości. Co z tego, jeśli nie wpadł już ani Prezydent, ani nawet Minister. Panowie mają głowy zaprzątnięte inną modernizacją, tworząc – jak im się wydaje – nową mniej kompradorską elitę… Znów westchnienie. Będą róże i chleb, będą też niestety wojny i wyzysk, ale Emilki – wybudowanego za komunizmu domu meblowego zamienionego w kapitalizmie na Muzeum – już z nami nie będzie. Marks by się uśmiał.
Aleksander Kmak, Wolę być leniem na własnej antresoli
Po co najmniej dwugodzinnej wizycie w MSN-ie muszę stwierdzić, że zapowiadana od dawna tematyczna triada wieńcząca działalność Muzeum w pawilonie Emilia, czyli klasa — kanon — postsztuka, nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Nie żeby wystawy wbrew planom poruszały inne tematy; chodzi bardziej o to, że poszczególne ekspozycje nie zawsze pasują do przypisanych im tematów. O klasie i kapitale kulturowym jest bowiem Po co wojny są na świecie, natomiast o kanonie i statusie sztuki we współczesności — Chleb i róże. Robiąc użytek jest z kolei muzealnym odpowiednikiem sklepiku Bęc! Zmiany, czyli trochę tam mądrości, ale przede wszystkim — śmieci (i podejrzanego korporacyjnego klimatu…).
Z wystawienniczego tria najlepiej wypada sztuka współczesnych outsiderów, jako najbardziej bezkompromisowa, przenikliwa, a nawet — rewolucyjna, co może zresztą wydawać się paradoksalne, jeśli zestawimy tradycyjne rzemieślnicze (a czasem wręcz chałupnicze) techniki ze współczesną wysublimowaną formą dwóch pozostałych wystaw. Największą wartością wystawy Po co wojny są na świecie pozostaje jednak to, że przepaści oddzielającej artystów od instytucji kuratorzy nie próbują nakryć paternalizmem i prostymi kluczami sztuki naiwnej jako tej „prawdziwszej” od skomplikowanej i mętnej sztuki akademickiej. Outsiderzy wypowiadają się zasadniczo na te same tematy, co legitymizowani artyści — dominują wypowiedzi krytyczne wobec politycznej rzeczywistości, pojawiają się kwestie ról społecznych przypisywanych płciom, seksualności, a także w końcu zapisy egzystencjalnej chybotliwości, sztuka jako pewna kompulsja czy rytuał umożliwiający prawidłowe funkcjonowanie. Udowadniają to z jednej strony rewelacyjne, osobiste „prace” Iwony Mysery — cudzysłów dlatego, że jednak sprowadzenie zapisków Mysery do rangi dzieła sztuki to pomysł okropnie redukcjonistyczny — a z drugiej okazałe blachy Stanisława Garbarczuka, który używając kodu „patopolo-gicznych” reklam wywieszanych na płocie domu, daje upust swojej wściekłości wynikającej z nieudanego przebiegu transformacji ustrojowej. Ten ostatni zapada zresztą w pamięć także dlatego, że wydaje się wcieleniem zła, którego tak boi się najbardziej estetyczny polski reportażysta, Filip Springer, krytykujący polskie upodobanie do brzydoty i chaosu, a w rzeczywistości ubolewający, że nie było tu nigdy zamożnej klasy średniej, która mogłaby wykształcić się na tyle, aby docenić architekturę modernizmu. Po co wojny są na świecie bardzo dobrze ujawnia podłoże takiego myślenia i pokazuje, że język brzydoty i amatorskiej samowolki jest nieraz jedynym językiem, którym wykluczeni mogą się swobodnie posługiwać.
Z tego może nie zawsze uświadomionego powodu właśnie ta wystawa mówi najwięcej o społecznej niesprawiedliwości i nierównościach, odnosząc się do ich najgłębszego problemu — nierównej dystrybucji kapitału kulturowego uniemożliwiającej nieraz wyartykułowanie swojego położenia.
Tak pojętego zadania nie wykonuje — a przynajmniej nie do końca — Chleb i róże. Bardzo gęsta i nieprzyjemna w oglądzie wystawa dotyka całej rangi problemów związanych z klasą społeczną, ale raczej niż pełnić funkcję interwencyjną odgrywa rolę deskryptywną, pokazując niewiarygodnie szeroki wachlarz klasowych perspektyw. Mimo olbrzymiej liczby obszernie komentowanych prac, na wystawie dominuje poczucie niemocy i paraliżu, wynikające z niespełnionych nadziei na alternatywę wobec systemu neoliberalnego. Dobrą tego ilustracją są wszelkie oddolne ruchy próbujące zestawić artystę z proletariuszem, a działalność artystyczną z pracą robotnika — za każdym razem pełne dobrych intencji, ale jednocześnie nieznośnie naiwne i nieuchronnie zmierzające do porażkowego rozejmu z kapitalizmem. Rewersem tej klęski jest bardzo świetna praca-interwencja hiszpańskiej artystki dokumentującej zawarcie fikcyjnego małżeństwa z Kubańczykiem, aby ten mógł legalnie osiąść w Hiszpanii i po pewnym czasie z dość dużym niezadowoleniem stwierdzić, że to w upragnionej Europie panuje prawdziwe niewolnictwo, ponieważ bez pracy nie ma pieniędzy, a jak są, to i tak jest ich za mało. Może i wzbudza to śmiech, ale za to jak gorzki! (Kubańczyk dodaje jednak, że mamy tu chociaż wolność myśli i słowa, ale w czasie nasilenia tendencji konserwatywnych na całym kontynencie może i to przestanie być wkrótce pocieszeniem).
Szczególnie ciekawe są prace wchodzące w otwarty flirt z neoliberalnym porządkiem, ale nawet ich przewrotna afirmacja kapitalizmu wydaje się w jakiś sposób impotentna. Wykorzystanie stockowych grafik albo naśladownictwo medialnego szumu, który sam staje się komunikatem wypierającym treść, to chyba jednak afirmacja unieruchomiona na poziomie czysto estetycznym. Z kolei prace-traktaty opisujące napiętą sytuację między najbogatszym 1% społeczeństwa a resztą są ciężkie do przełknięcia w warunkach wystawienniczych. Na tym tle dość interesująco wypada gest Józefa Robakowskiego, który na wystawie prezentuje zbiór rozkradzionych dóbr rodowych, które udało mu się odzyskać. Oczywiście jest coś mierżącego w tęsknocie za zgładzoną klasą posiadaczy i, w pewnej mierze, wyzyskiwaczy, niemniej patetyczna, ale i szczera praca wydaje się dużo bardziej konfrontacyjna niż większość rozbuchanych wizualnie dzieł.
Pytając, czy sztuka może coś zrobić wobec nierówności społecznych i odpowiadając na to pytanie raczej przecząco, kuratorzy wystawy Chleb i róże wykonują też gest ważniejszy, niż pewnie sami chcieliby przyznać, a mianowicie pytają o sam sens sztuki wobec niemożliwej do zaakceptowania rzeczywistości oraz o skuteczność jej środków. To na tej wystawie — a nie piętro wyżej, gdzie znajduje się Robiąc użytek — pada wielokrotnie sugestia spojenia sztuki z życiem, bo być może sama sztuka jest dziś nie do obrony. W niektórych pracach — zwłaszcza tych wykorzystujących biedne i mało skomplikowane środki — eksplicytnie mówi się o tym, że sztuka jest w ogóle kategorią nieprzystającą do dzisiejszego świata i należy się jej szybko pozbyć, aby zająć się wreszcie czymś „poważnym”. A o tym właśnie nie jest, raczej wbrew intencjom twórców, najbardziej męcząca, a przy tym wydmuszkowa wystawa Robiąc użytek. Stłoczona gdzieś między palmiarnią, kuchnią, common space’em do aktywności twórczej wystawa o sztuce postartystycznej prezentuje tradycyjną sztukę artystyczną par excellence, nie mniej, nie więcej jak spóźniony o parę dekad stary dobry konceptualizm z mniejszym nawet wywrotowym impetem niż pierwowzór, a za to z irytującą oprawą chybionej krytyki korporacji, uderzającą raczej w wyobrażenie o niej, niż rzeczywisty wyzysk przez nią uprawiany. No i sama kwestia użyteczności czy zatarcia granicy między sztuką a życiem — może to wina tego, że nie jestem zbyt religijny, ale petycja o zniesienie do piekła nie wydaje mi się ani zbyt użyteczna, ani nawet życiowo poręczna. Język wystawy dwoi się i troi, aby zdekonstruować pojęcia zasilające sztukę od co najmniej XIX wieku, tymczasem kończy jedynie na desperackiej próbie zaczarowania dzieł, które same w sobie są bardzo zachowawcze, grzeczne i, to już najgorsze, nudne — nudne w sposób, który paraliżuje i zniechęca, stępia krytyczne myślenie.
Nawet atrakcyjny pomysł, aby na wystawie stworzyć otwartą przestrzeń współpracy i twórczości, wydaje się do pewnego stopnia niebezpieczny. Bogato zazielenione drugie piętro Emilki w jakiś dziwny sposób kojarzy mi się z praktykami korporacji, które umilają przestrzeń swoich pracowników, aby ci z tym większą radością i efektywnością pracowali po godzinach (czy to nie przypadek wszystkich pracowników tzw. „kreatywnych”?). Przymus kreatywnej pracy, twórczości i w ogóle działania jest, jak twierdzi Jonathan Crary w przenikliwej książce pod wiele mówiącym tytułem 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu, ściśle związany z neoliberalnym wyzyskiem, który staje się tak przyjemny, że nie sposób mu się oprzeć. Być może więc prawdziwą drogą oporu jest pozostanie gnuśnym, niewiele robiącym leniem — ale bardziej niż w muzeum wolę to robić na własnej antresoli.
Piotr Policht, Krótka opowiastka o zafrasowanym chłopie, czyli po co muzea są na świecie
Nie patrzy, biedaczek. Wysoko na postumencie, w pozie Chrystusa Frasobliwego, odwraca się od witryny muzeum. Cóż trapi chłopa z ruchomego pomnika Daniela Rycharskiego, który na chwilę zacumował pod MSN-em, czemu nie zagląda do środka? W końcu już niedługo będzie mógł nacieszyć oko tym budynkiem, który zrównają z ziemią pod budowę kolejnego wieżowca. A jednak wygląda, jakby ktoś zrobił mu na złość. Przyjedź, mówili. O swoich problemach posłuchasz, mówili. O rewolucjach, tych przespanych i tych uświadomionych, a także o tych semantycznych. O narastających znów podziałach klasowych i rozpłynięciu się sztuki w życiu. Zobaczysz outsiderów postawionych w centrum uwagi. I zobaczył to wszystko, elegancko wyselekcjonowane, opisane i zaaranżowane. A jednak jest jakiś nieswój.
Może zastanawia się, jak to możliwe, że znosząc ze swadą tyle barier, odbudowuje się inne. Że pomiędzy tak subtelnymi nutami brzmią tony tak archaiczne. Trapi go zwłaszcza los tych outsiderów, z którymi na początku się zetknął. Bo i cóż z tego, że ich wpuścili na salony, jeśli to salony raczej, zgodnie z pierwotną funkcja Emilii, meblowe? Było tak kiedyś, przypomina sobie chłop, dawno temu i daleko stąd. W nowojorskiej MoMie w roku 1984 na wystawie „Primitivism” in 20th Century Art, gdzie kuratorzy podczas selekcji sztuki plemiennej mieli przed oczami jedynie jej formalne związki z awangardą. Z błędnego koła wyrwać się usiłowano pięć lat później w Paryżu, choć i Les Magiciens de la terre, nie uniknęło krytyki za budowanie egzotyczno-protekcjonalnej aury już na poziomie tytułu i niekoniecznie sprzyjające pokazywanym realizacjom przywiązanie do dreszczyku „magicznej” różnorodności.
Martwi więc chłopa powracająca praktyka kreowania niby-salonu, w którym mieści się pozornie wszystko co możliwe, a jednak w przypadku tak specyficznego materiału i przyjętej skali komasacja powoduje raczej dyskretne spłaszczenie (poparte, a jakże, wyborem tytułu) niż demokratyczny wielogłos, a salon przekształca się w Kunstkamerę. I jak wówczas w Nowym Jorku, tak i tutaj kuratorkom też się nieraz formalnie kojarzyło. Patrzcie, toż to wygląda jak Cindy Sherman! Na dodatek nieco starsze, z nutką Opałki i szczyptą Witkacego. Ale pytania o konsekwencje i zakorzenienie takiej praktyki to już nie ta działka, tym się zajmują ci, którzy tam piętro wyżej wertują jakieś leksykony, tymczasem tu już trzeba pędzić, bo na horyzoncie majaczy jakaś sztuka krytyczna w egzotycznym wydaniu. Frasuje się więc chłop widząc, że ich w tym świetle reflektorów wszystkich postawiono, ale jednak wciąż z tradycyjnym poklepywaniem po pleckach. I dostrzega przez witrynę jakąś ponurą wizualizację dualistycznej wizji świata, gdzie na górze (znów) przepisuje się historyczno-sztuczny słownik, a na dole przywiązanie do artefaktu, gestu, indywidualnego autorstwa mają się w najlepsze. I to wcale nie z ze względu na charakter prac samych artystów-outsiderów, którzy nieraz z chęcią czynią prace „biodegradowalnymi” lub skupiają się na procesie, czy jego potencjalnym społecznym oddziaływaniu. Bo też mimo swojej osobnej pozycji nie są przecież impregnowani – chyba że mówimy o przypadkach zaawansowanych schorzeń psychicznych – na zjawiska wokół, „epoka postartystyczna” jest także w jakiejś mierze ich epoką. A przynajmniej niektórych, bo przecież mimo tytułowej współczesności nie brakuje tu wyrywkowej historycznej genealogii.
I myśli sobie o tej genealogii, nieco już podburzony. Przypomina mu się historia surrealistów, którzy kompulsywnego piękna szukali poza utartymi ścieżkami, Dubuffeta, żywo zainteresowanego potencjałem sztuki tworzonej przez tych, których w muzeach i galeriach nie widywał. I wraca myślami do ojczyzny swojej najdroższej. Odżywają w jego pamięci kroniki filmowe z czasów minionych, w których zawsze radośnie świeciło czarnobiałe słońce, a lektor z werwą harcerskiego druha snuł krzepiące opowieści. Wśród nich była jedna o drobnej postaci w nieodłącznym kapeluszu i z pudełkiem farb pod pachą, imieniem Nikifor. Siadywał sobie na ławce i z wyraźnym upodobaniem malował. Przyzwyczaili się do tego widoku przechodnie, przyzwyczaili się też widzowie kronik i filmów, czytelnicy prasy i książek. I widać tak już zostało, że każdy outsider w oczach sporej części polskiego artworldu jest trochę takim Nikiforem. W Krakowie nawet urządzili nie tak dawno temu całą wystawę zatytułowaną Nikifory.
Ale też przypomina sobie biedny chłopina biennale odbywające się przed trzema laty w mieście Wenecji, gdzie Massimiliano Gioni co rusz przeplatał prace artystów głównego obiegu z licznymi outsiderami, w których dostrzegał nie tylko wyraz osobistych fascynacji, frustracji i dowolnych innych emocji, ale też historyczne znaczenie bądź dyskursywny potencjał. I zaufał im na tyle, że większość wystawy zbudował wobec pracy takiego outsidera, Marino Auritiego i jego wizji scjentystycznej utopii – pałacu encyklopedycznego, mieszczącego całą wiedzę świata, który pieczołowicie budował w swoim ogródku. I wierzył chłop temu kuratorowi, że w tej utopii, choć przecież przez niego nie podzielanej, widział krytyczny potencjał. Wierzył też Robertowi Kuśmirowskiemu, który w Palindromie był w stanie uwierzyć w efekt i afekt, nie siłę biogramu, zestawiając prace chorych psychicznie z profesjonalnymi artystami bez stosownych podpisów.
Tymczasem ta nikiforyzacja kojarzy mu się raczej z tym, co zrobiono niedawno u Saatchiego, prezentując wystawę samych kobiet, nie dla faktycznie zachodzących między nimi relacji, ale raczej samej biologicznej płci. Jeśli prace outsiderów przenosimy do muzeum i jak sztukę traktujemy, to należy wszak pójść za ciosem i pomyśleć o odpowiednich kryteriach ich kategoryzacji bądź (jednak) oceny. Nie wszystkie przecież można traktować jak artefakty z muzeum etnograficznego. Pamięta na przykład nasz biedny chłop o pewnym outsiderze, tak outsiderskim, że aż się w Emilce nie znalazł. A mógłby, zarówno tutaj, jak i piętro wyżej. Projekt Muzeum Europeistycznego Andrzeja Karonia to bowiem świetny przykład robienia użytku z kompetencji artystycznych i działania w skali 1:1. Olkuski artysta z pełną powagą potraktował przyjętą rolę muzealnika, gromadząc i skrupulatnie katalogując zbiory powołanej przez siebie patainstytucji, powstałej na wzór muzeów afrykanistycznych jako ich lustrzane odbicie, a następnie ze zbiorem tym – otoczony opieką przez pewną krakowsko-nairobijską galerię – udał się do Afryki. Tutaj jednak granice powoli się zacierają, praca nie tylko wygląda nieco jak realizacja Marka Diona czy Freda Wilsona, ale też działa wykorzystując podobne strategie. A że zapewne bez teoretycznego bagażu dotyczącego choćby „impulsu archiwalnego” (choć kto wie) – nic nie szkodzi, bo ostatecznie nie traktuje o zawiłościach dyskursów sztuki współczesnej, ale wykorzystuje jej strategie w realizacji własnej, interesującej właśnie przez swój bezkompromisowy idealizm wizji. I to w tym geście, realizowanym z pełnym przekonaniem, bezkompromisowo, leży siła tego działania, podobnie jak w autentycznym marzeniu twórcy Pałacu Encyklopedycznego. Z podwójnym żalem odjeżdża więc chłop spod Emilki, uzmysłowiwszy sobie, że do „muzeum 3.0” droga jeszcze długa i wyboista, a póki co muzealne ściany – nawet jeśli przezroczyste i rezonujące hałasem nadjeżdżających buldożerów – trzymają się mocno.
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- Robiąc użytek. Życie w epoce postartystycznej; Po co wojny są na świecie. Sztuka współczesnych outsiderów; Chleb i róże. Artyści wobec podziałów klasowych
- Miejsce
- Muzeum Sztuki Nowoczesnej
- Czas trwania
- 19.02.-1.05.2015
- Fotografie
- Ernest Wińczyk
- Strona internetowa
- artmuseum.pl
- Indeks
- Adam Mazur Adrian Melis Aleksander Kmak Andrzej Janicki Christian Jankowski Daniel Rycharski Daniela Ortiz Ernest Wińczyk Gavin Turek Iwona Mysera Jacek Adamas Jakub Gawkowski Józef Robakowski Katarzyna Karwańska Li Liao Łukasz Ronduda Łukasz Surowiec Magdalena Kardasz Maria Wnęk Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie Natalia Sielewicz Piotr Policht Robert Kuśmirowski Sebastian Cichocki Stanisław Garbarczuk Tomasz Machciński Zbigniew Libera Zofia Płoska