Opowieść o nicowaniu, nicowanie opowieści
Życie (artystyczne) to nie bajka. Przypadek Romana Stańczaka uznajmy za wyjątek potwierdzający tę regułę. Jego biografia układa się w baśniowy scenariusz: jest w tej historii szybki sukces, zniknięcie, cudowne ocalenie, złoty anioł, wielki powrót, wreszcie triumfalny (wz)lot. W art worldzie mówi się o tym przypadku w tonie podobnym do tego, w jakim opowiada się legendy. Roman Stańczak świetnie nadaje się na bohatera mitologicznych narracji. Wygląda trochę jak Jezus, zwykły small talkz nim niepostrzeżenie zmienia się w poważną rozprawę o życiu albo nawet o duchowości. Stańczak, „ten dziwny Roman”, jak napisał o nim parę lat temu w recenzji Karol Sienkiewicz, upadły anioł sztuki krytycznej, może wydać się posłańcem z innych czasów, przybyszem z epoki, w której artyści nie tworzyli „projektów”, tylko robili sztukę gołymi rękoma, nie tracąc z oczu metafizycznego horyzontu. Irony aside!
Jak przystało na baśń, historia o Romanie Stańczaku ma finał jak z bajki. Oto artysta spisany kiedyś przez art world na straty nie tylko powrócił z pozaartystycznych zaświatów, lecz pojechał reprezentować Polskę do Wenecji, baśniowego miasta, w którym zamiast samochodów po ulicach pływają łodzie. Ten „finał” to oczywiście tylko zwieńczenie pewnej opowieści o Stańczaku, którego prawdziwe życie i kariera na Wenecji się przecież nie kończą. Przeciwnie, ten rzeźbiarz zrobi bez wątpienia jeszcze niejedno. W Wenecji spełnia się tylko baśniowy wymiar jego artystycznego życiorysu. Pytanie, jaki z tej przypowieści płynie morał.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 25 numerze Magazynu „Szum”.
Stach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
Więcej