Nie twórz nowego nadaremno. 19. i 20. edycja Artystycznej Podróży Hestii
Krytyka sztuki nie jest – jak możecie sobie wyobrazić – łatwym chlebem. Trzeba iść na wystawę, spojrzeć w każdą dziurę, przyjrzeć się formie, wyłuskać z niej treść, odnieść poszczególne obiekty do ogólnego zarysu koncepcji kuratorskiej i, co gorsza, przekształcić wrażenie w tekst, w którym rozebrana na czynniki pierwsze wystawa stanie się punktem wyjścia do refleksji w skali mikro i makro. Na przykład tej na temat roli artystki albo kondycji pokolenia. Nic dziwnego, że mało kto chce się tym zajmować; w końcu to coś więcej niż luźne opinie, które znikną po wernisażowym rejwachu, bez dalszych konsekwencji. A krytyka bywa chlebem jeszcze trudniejszym, gdy ma dotyczyć wystawy konkursowej, w której biorą udział najmłodsze osoby. Jeszcze bardziej czerstwym – gdy rzecz opiera się na formule, że za każdą uczestniczką przemawia jedna realizacja, która ma sprawdzić się zarówno jako czarny koń konkursu, jak i element składowy wystawy. Konkursowe wystawy dla braci krytycznej są mięciutką magdalenką wyłącznie w momencie, w którym znane są wyniki – pokusa niezgody z decyzją jury staje się przyjemnym punktem odniesienia, nierzadko porządkującym cały tekst. Jednak Artystyczna Podróż Hestii jest inna – wyniki ogłaszane są niemal dwa tygodnie po otwarciu; co więcej, w tym roku zamiast piętnastki finalistów i finalistek – mamy ich podwojoną liczbę. Powód, jak przystało na 2021 rok, przewidywalny – na przeszkodzie organizacji zeszłorocznej wystawy stanęła pierwsza fala pandemii. Zatem w przeddzień Dnia Dziecka dla wszystkich spragnionych sztuki najmłodszego pokolenia otworzył się pokaz 19. i 20. edycji APH. A mnie przypadła niewdzięczna rola odpowiedzi na pytanie co tam u młodych słychać i widać zarazem.
Wątkiem, który pojawia się w niemal wszystkich zgromadzonych w Pawilonie pracach, jest związek z życiem doświadczanym na co dzień, różnorako rozumianym zaangażowaniem czy wrażliwością na kwestie aktualne. I jest to – tak jak myśleliście – pewien wyróżnik pokoleniowy, który osoby urodzone w późnych latach 90. obecnie łączy, czego podwójna edycja APH jest kolejnym dowodem.
Tym, co widać na pierwszy rzut oka, jest fakt, że w Pawilonie nad Wisłą podwojenie liczby finalistek i finalistów jest niezauważalne. Trzydzieści propozycji nie tworzy tłoku. Nie widać także projektów wielkoskalowych, absorbujących przestrzeń, egotycznych gesamtkunstwerków pragnących skupiać na sobie uwagę kosztem reszty. Skala większości realizacji jest dość skromna i to nie tylko w kontekście kubatury Pawilonu. Jednak to, co w oczach niektórych mogłoby urosnąć do podejrzeń o pokoleniową zmianę w podejściu do rywalizacji jest – według mnie – zależne od skromnych warunków pracownianych i finansowych, jakimi dysponuje większość najmłodszych. A jeśli już jakaś praca jest większego rozmiaru, to zazwyczaj powstała na znaleźnym bannerze, mapie, została skonstruowana z używanych ubrań czy innych elementów pochodzących z drugiej ręki: zabawek lub odpadów. Istotnie, dla części realizacji kontekst pochodzenia użytych materiałów nadziewa pracę dodatkowymi znaczeniami, jednak dla innej (większej) części jest to zbawienna dla studenckiego portfela strategia minimalizacji kosztów produkcji. Tutaj może pobrzmiewać także echo popularnego ekologicznego credo – nie twórz nowego nadaremno. Nawet klasyczne formy wypowiedzi artystycznej, takie jak malarstwo czy rysunek, w znacznej większości opierają się na skromnych formatach płócien i arkuszy papieru. To prace tworzone już z zamysłem łatwego transportu, dla których nie trzeba konstruować osobnych skrzyń, a w razie potrzeby można zwinąć w rulon i minimalizując koszty wysłać dalej, w świat lub przynajmniej w Polskę. I to raczej przesyłką konduktorską bądź samochodem znajomych; młodzi mogą też wziąć sprawę we własne ręce i korzystając z dobrodziejstwa studenckiej zniżki na komunikację kolejową dostarczyć ją osobiście. A zważywszy znaczną liczbę prac wideo – można po prostu wysłać plik mailem.
Tyle widać z oddali. Słychać nieco więcej i fakt ten niestety nie działa na korzyść odbioru wystawy – akustyka Pawilonu jest bezlitosna, dźwięk kilku prac (nawet tych odległych od wejścia) nakłada się na siebie, tworząc kakofonię, która towarzyszy osobie zwiedzającej już od początku ekspozycji. Realizacje nieco mniej ekspansywne giną w szumie innych, czasami (jak w przypadku instalacji Pieśń humbaka Sylwii Marszałek-Jeneralczyk) niknąc zupełnie. W przypadku Historii czasu wolnego Weroniki Zalewskiej – pracy opartej na łagodnej narracji autorki ze sklepowym field recordingiem w tle – aby cokolwiek usłyszeć, trzeba wręcz wejść w sam kąt Pawilonu, uważnie stąpając pomiędzy miękkimi, kombuczowymi glutami, zaszyć się za zasłoną z siatek i siąść niemal na głośniku. Nie wykluczam, że miałem po prostu pecha zwiedzając wystawę w dniu jej otwarcia, gdy gwar poszczególnych prac był wzmacniany przez ogólny nastrój podniecenia gości. W każdym razie to relatywnie głośna wystawa pełna prac, które wymagają nie tylko pochylenia się nad nimi, ale także przystawienia ucha możliwie blisko części z nich. Niektóre wymagają z kolei zgadywanki – którą z nich można dotknąć, użyć czy sięgnąć po część elementów. W zwiedzających wciąż walczą dwa wilki – jeden z nich wie, że to, co zostaje rozpoznane jako sztuka, nie powinno być dotykane, drugi natomiast mierzy się z pokusą użycia pracy opisanej jako interaktywna. W rezultacie granice wyznaczają co odważniejsi zwiedzający, którzy z zapałem okładają worek treningowy w kształcie stokrotki (Kwiatuszku Julii Woronowicz), zasiadają przed biurkiem Biura Pomysłów Artystycznych Adama Kozickiego i towarzyszą „jurodiwemu świata sztuki” w potyczkach z policją (Antoni Lisowski, Tryptyk Zenona). Najodważniejsi i przy okazji nieczuli na błędnikowe sensacje wkładają okulary VR (Horror architektoniczny Grażyny Moniki Olszewskiej). Lękliwej reszcie, do której się zaliczam, pozostaje wodzić nosem przed mapą Piotra Mląckiego (Magna Res Publica Poloniae) i kucać przy zdradliwym pavliku Veroniki Hapchenko. Mam wrażenie, że ten ostatni – jako że przedstawia najsłynniejszego młodocianego donosiciela ZSRR – denuncjuje wszystkich, który pozwolą sobie na coś więcej. A wystarczyłaby linijka w opisie prac, rozróżniająca te, które wymagają bycia dotkniętymi, od tych, które na dotyk się nie zgadzają. Jest to rzecz warta przemyślenia przez organizatorów w następnych edycjach.
Architektura wystawy, oparta w dużej mierze na miękkich łukach podestów, które świetnie sprawdzają się jako siedziska dla zmęczonych nadmiarem wrażeń, skłaniać może do refleksji, że oto znów znaleźliśmy się w płynnej, baumanowskiej nowoczesności. Całe szczęście jest to trop chybiony, a podejrzewanie czegokolwiek o płynność w 2021 roku śmierdzi lamusem zapieczętowanym zaklęciem OK, boomer. Wątkiem, który pojawia się w niemal wszystkich zgromadzonych w Pawilonie pracach, jest związek z życiem doświadczanym na co dzień, różnorako rozumianym zaangażowaniem czy wrażliwością na kwestie aktualne. I jest to – tak jak myśleliście – pewien wyróżnik pokoleniowy, który osoby urodzone w późnych latach 90. obecnie łączy, czego podwójna edycja APH jest kolejnym dowodem. Prac po greenbergowsku odnoszących się do samych siebie czy snujących pozornie autonomiczną opowieść o życiu artysty jest wyjątkowo mało – mam tutaj na myśli przede wszystkim Grę Anny Kwiatkowskiej, która sprawia (negatywne) wrażenie odmrożonej sprzed kilku dekad, czy cykl wycieczka Iwo Panasiewicza. Pierwsza jest poliptykiem, na który składa się dość banalna odpowiedź na zadanie „performatywność malarstwa” udzielona za pomocą śladu miękkiego pędzla, która co gorsza zahacza o „grę z podświadomością” i otwartość interpretacji, jak pisze Kwiatkowska. Natomiast Panasiewicza reprezentuje cykl skromnych rozmiarów rysunków kredką i ołówkiem, kadrów z podróżniczego życia pośród sennego Nigdzie. Do Panasiewiczowego eskapizmu mam jednak wyjątkową słabość ze względu na jego pokrewieństwo formalne z fenomenalnym Léonem Spilliaertem – a wszyscy ci, którzy znają na wylot uroki podróży pociągiem, odnajdą wspólny język z pracami młodego artysty. Co prawda, to wizja snuta raczej poprzez pryzmat lukstorped w typie pendolino niż eskapad tanimi kolejami regionalnymi, ale wciąż to symbolizm znacznie lepszej próby niż przykład naczelnej poetki młodego świata sztuki, Zuzanny Bartoszek. Być może na korzyść Panasiewicza przemawia fakt, że bardziej uniwersalnym doświadczeniem jest jednorazowa podróż pendolino niż ekskluzywny świat hotelowych lobby.
Pracami, które znajdują się niejako pomiędzy światami zaangażowania wyrażonego wprost lub chociażby zasugerowanymi odniesieniami do przeklętego Realnego są propozycje Jana Porczyńskiego, Jana Eustachego Wolskiego i Justyny Streichsbier. Deszcz Porczyńskiego, niewielki gwasz o żywych kolorach, to złowrogie bachanalia z czerwonym słońcem na horyzoncie – w perspektywie tych, którzy wyrośli na tzw. klasykach polskiej sztuki ciężko tę pracę odłączyć od skojarzeń z okresem formistycznym Witkacego. Jednak to zdawałoby się kłopotliwe dziedzictwo nie jest obciążeniem, młody artysta nie idzie tropem demonicznego zakopiańczyka, dokonując „zagłaskania” formy. U Porczyńskiego jest inaczej, kompozycje opracowuje za pomocą wyrazistych palet i płasko traktowanego plamy barwnej, co w jakimś stopniu przywołuje eksperymenty spod znaku Matisse’a, części fowistów czy ekspresjonizmu. I choć artysta nie maluje jak dzisiaj „przystało” (na próżno u niego szukać dwudziestopierwszowiecznych gadżetów czy sposobu malowania, który wzięty jest z opatrzenia się fotografią), to atmosfera napięcia wzięta sprzed wieku działa jak należy. To jest: na korzyść malarza i jego indywidualizmu. Podobnie dzieje się a monument to lost and nostalgic instants Wolskiego – instalacji malarskiej, w której na warsztat idzie zgubna praca nostalgii i uwielbienia do motywów wanitatywnych. Zdecydowanie jest to praca, której opisywanie nie służy. Urokliwości zachodów słońca nad ruinami również szkodzą opisy. Z kolei Justyna Streichsbier dokumentuje (w Atlasie ptaków) realizację marzenia swojego syna. Członkowie rodziny wkładają na głowy maski ptaków, wszyscy na moment stają się kimś innym i to w dodatku pozaludzkim. Ten bezpretensjonalny zabieg, uwieczniony przez artystkę na fotografii, jest udany – mniej trafną wydaje się natomiast decyzja o przekształceniu analogowych fotografii w wideo czy raczej – pokaz slajdów. Również druga część instalacji, jaką są fotografie (najprawdopodobniej autoportrety) przedstawiające kobietę na łóżku z ptasimi maskami, osłabia prostotę pomysłu. Szczerze mówiąc, nie wiem jak druga część koresponduje z pierwszą; tak jak nie mam pojęcia, co przesądziło o zdecydowaniu się na cyfrowy pokaz slajdów zamiast ekspozycji analogowych odbitek.
Jedną z prac, które zostały ze mną na dłuższy czas, była wspomniana już wcześniej Kwiatuszku Julii Woronowicz. Artystka zdecydowała się na wykonanie worka treningowego w postaci uroczej stokrotki, którą można okładać przeznaczonym do tej czynności kijem.
Wspomniane prace stanowią jednak mniejszość – w innych związek z rzeczywistością jest silny albo przynajmniej zaakcentowany w tekstach towarzyszących realizacjom. Mamy do dyspozycji wszystko, co aktualne – odniesienia do katastrofy klimatycznej (Michał Myszkowski), próby wyjścia poza horyzont antropocenu (Karolina Pawelczyk, Ewelina Węgiel, Sylwia Marszałek-Jeneralczyk), feminizm (Julia Woronowicz, Maria Plucińska) czy wreszcie kwestię prekarności (Katarzyna Wójcicka) i spuścizny tożsamościowej (Piotr Mlącki, Natalia Galasińska, Małgorzata Mycek, Jan Kowal). Jest kapitalizm wczesny i późny (Horror architektoniczny Grażyny Moniki Olszewskiej, Historia czasu wolnego Weroniki Zalewskiej, Biuro Pomysłów Artystycznych Adama Kozickiego), Jan Sowa (Brak Polski Mai Janczar), Kacper Pobłocki (Infantki Kingi Burek), Martha Rosler (Niewidzialna praca Marii Plucińskiej). Z pewną dozą złośliwości można zauważyć, że najmłodsze pokolenie odrobiło lekcję z nasycania prac znaczeniami politycznymi, często jednak robi to zbyt automatycznie. Istotnie, ułuda istnienia sztuki wyłączonej z polityczności topnieje, ale nadgorliwość w dopisywaniu znaczeń wcale nie działa na korzyść. Tutaj niestety sprawdza się niepisana zasada, że sztuka zaangażowana – jak każda inna – składa się w większości z propozycji chybionych i nielicznych przykładów, w których forma i treść współdziałają z daleka od patosu, banału czy naciągactwa. Trudno sobie wyobrazić, aby prace tak młodych twórczyń i twórców były od tego wolne, skoro niebezpieczeństwa „pracy na temat” są stałym problemem osób o większym doświadczeniu czy po prostu starszych. Jak pokazuje tegoroczna wystawa APH, niewątpliwie na korzyść strategii zaangażowanych działają realizacje lekkie, niepozbawione żartu czy przekory. Łącząc w sobie zaplecze ważkiego tematu z uczuleniem na dosłowność i powagę, mają szansę wywołać w widzu (i tak raczej przekonanym, niż obojętnym wobec tematu) zdziwienie – które zdaniem niektórych prowadzi do filozofowania. Mniejsza jednak o przymus filozofowania, rzecz w tym, aby patrzącą nie zanudzić ewangelizatorstwem z pozycji sztuki. A jeśli nawracać, to raczej sposobem lub konkretem, który w sztuce jest wyjątkowo ciężki do osiągnięcia. Zdając sobie sprawę z tego wszystkiego, nie mam jednak zamiaru pastwić się nad banałem – zdecydowanie przyjemniej będzie wymienić tych i te, które już na tak wczesnym etapie działalności artystycznej wykazują ponadprzeciętne wyczucie formo-treści w służbie zaangażowania.
Jedną z prac, które zostały ze mną na dłuższy czas, była wspomniana już wcześniej Kwiatuszku Julii Woronowicz. Artystka zdecydowała się na wykonanie worka treningowego w postaci uroczej stokrotki, którą można okładać przeznaczonym do tej czynności kijem – dokładnie tak, jak robi to Woronowicz w przebraniu najniewinniejszej istoty świata. Powtarzając za klasyczkami feminizmu, Woronowicz pokazuje, że „nikt nie rodzi się kobietą” – a robi to zdzielając zieloną łodygę sierpowym i tym samym sprzedając fangę w nos tym wszystkim, którzy wciąż zastanawiają się nad tym, czy dziewczynom w białych sukienkach wypada robić coś tak „niekobiecego”. Zdziwienie może wywoływać nie tylko powód, dla którego najniewinniejsza istota świata okłada stokrotkę, ale również praca, w towarzystwie której Kwiatuszku wisi – wielkoformatowe płótno Anny Grzymały (Starcie bojówkarzy słońca i księżyca). W obrazie Grzymały ponawia się przemoc doskonale rozpoznana, bo znaczona męskim, spuchniętym od walki ciałem. Ten wizerunek może zaskakiwać wyłącznie osoby, które szczęśliwym (choć dziwnym) trafem uchroniły się od takich obrazów. Kontrast pomiędzy tymi dwoma pracami jest wyraźny, tak jak pomiędzy atrybutami niewinności Woronowicz i jej faktyczną agresją.
Inną pracą opartą na tyleż prostym, co chwytliwym pomyśle jest Magna Res Publica Poloniae Piotra Mląckiego, który naniósł na stylizowaną mapę świata urzeczywistnienie kolonialnych roszczeń (i rojeń) Wielkiej Polski. Pomiędzy krainami realnymi znajdują się krainy całkowicie wyobrażone, okraszone subtelnymi żartami – do których śledzenia zachęcam. W strategię przekornej żartobliwości wpisują się także realizacje Przemysława „Piniaka” Pińskiego i Katarzyny Wyszkowskiej – obie w pozornie lekkiej, popkulturowo-dziecięcej formie dotykają kwestii LGBTQ+. Na uwagę zasługuje również upiorny Pawlik Morozow (pavlik) Veroniki Hapchenko, legendarny denuncjator i niszczyciel uśmiechów dorosłych zaklęty w postaci dziecka o nadspodziewanie płaskiej twarzy, oraz obraz Małgorzaty Mycek Myślał kurczak o niedzieli… z nastoletnią morderczynią drobiu domowego w roli głównej.
Last but no least praca, do której mój sentyment, jak i podziw zarazem może być tłumaczony ze względu na – nie bójmy się tego słowa – nepotyzm. Adam Kozicki, który zaprezentował Biuro Pomysłów Artystycznych, nie dość, że jest moim przyjacielem, to umieścił w jednym z filmów w ramach Biura podziękowania za wspólną pracę nad merytoryką projektu. Jednak spróbujmy spojrzeć na tę pracę z innej perspektywy: site (event?) specific i metakomentarza zarazem. Biuro powstało jako komentarz do ogólnej sytuacji, w jakiej znajdują się twórczynie i twórcy – a jest to sytuacja, w której pomysły są zazdrośnie strzeżone, bowiem od nich zależą dalsze losy podmiotów cierpliwie wykuwających swoją pozycję w świecie sztuki. I choć świat ten bliski jest deklaracjom o niechęci do „wyścigu szczurów”, to przecież sama logika pola sztuki, jak i logika konkursów, zasadza się na konkurencyjności i rywalizacji za wszelką cenę. Sprawie nie pomaga prekarna sytuacja osób artystycznych, które zobowiązane są do nieustannej kreatywności i zaskakiwania nowością – a więc posiadania zasobów, które ulegają szybkiemu wyczerpaniu. Praca Kozickiego polega na powołaniu do życia instytucji umożliwiającej nieodpłatne odstąpienie pomysłów, które mogą się okazać przydatne dla kogoś innego od ich autora, co z punktu widzenia bezlitosnej konkurencji jest strategią samobójczą. To artystyczny walkover, który w kontekście konkursu opartego na prężeniu artystycznych muskułów posługuje się strategią wywrócenia stolika z umiarkowanie sprawiedliwą grą. Nic nie poradzę na to, że taka strategia jest mi najbliższa, nawet z perspektywy opłotków art worldu, jakim jest siedlisko krytyki, w którym rywalizacja jest znikoma.
Jak pokazały przykłady kilku konkursów artystycznych z Europy Środkowo-Wschodniej (w tym m.in. nagrody Jindřicha Chalupeckiego, o której pisze Karolina Plinta w „Szumie” 32/2021), czas wreszcie przemyśleć zasady, jakie reprodukujemy także w polskim przypadku – jak długo jesteśmy w stanie grać w grę, która jest satysfakcjonująca dla procenta zainteresowanych? Pewnym wektorem zmian mógłby stać się tegoroczny werdykt jury nagrody Project Room w stołecznym Centrum Sztuki Współczesnej. Mógłby, jednak podział nagrody pomiędzy wszystkie osoby uczestniczące w konkursie wyniknął raczej z pandemicznej sytuacji i odgórnej decyzji, a nie oddolnego sprzeciwu wobec odgórnie narzuconych zasad. Być może jest na to za wcześnie, być może pandemia dała nam za mało w kość, być może nie da się podzielić rezydencji artystycznych w Nowym Jorku na trzydzieści osób. Wobec tego pozostaje czekać na werdykt dotyczący tego, kto wśród zgromadzonej w Pawilonie nad Wisłą trzydziestki debiutantek i debiutantek ma największe artystyczne muskuły. I – co może ważniejsze – trzymać kciuki za całą resztę – aby nie pochłonęła ich ciemna materia świata sztuki, nieodwołalnie najsmutniejsza otchłań pola produkcji artystycznej.
Aleksy Wójtowicz – krytyk i historyk sztuki, redaktor „Magazynu Szum”, researcher i okazjonalnie kurator. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Dialogu”, „Widoku”, „MiejMiejsce” i oko.press. Zajmuje się głównie sztuką współczesną z perspektywy socjologicznej i visual culture, historią pola sztuki po 1989 roku w Polsce, związkami polityki i sztuki oraz tzw. zwrotem konserwatywnym.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Finalistki i finaliści 20. edycji konkursu APH: Kinga Burek, Anna Grzymała, Jan Kowal, Antoni Lisowski, Sylwia Marszałek-Jeneralczyk, Piotr Mlącki, Iwo Panasiewicz, Przemysław „Piniak” Piński, Maria Plucińska, Jan Porczyński, Justyna Streichsbier, Julia Woronowicz, Katarzyna Wójcicka, Ewelina Zając, Weronika Zalewska. Finaliści i finalistki 19. edycji konkursu APH: Natalia Galasińska, Veronika Hapchenko, Maja Janczar, Agata Jarosławiec, Adam Kozicki, Anna Kwiatkowska, Małgorzata Mycek, Michał Myszkowski, Grażyna Monika Olszewska, Karolina Pawelczyk, Anna Rutkowska, Ewelina Węgiel, Jan Eustachy Wolski, Bożena Wydrowska, Katarzyna Wyszkowska
- Wystawa
- Wystawa finałowa 19. i 20. edycji konkursu Artystyczna Podróż Hestii
- Miejsce
- Muzeum nad Wisłą - filia Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
- Czas trwania
- 31.05–13.06.2021
- Fotografie
- dzięki uprzejmości Fundacji Artystyczna Podróż Hestii
- Strona internetowa
- artystycznapodrozhestii.pl
- Indeks
- Adam Kozicki Agata Jarosławiec Aleksy Wójtowicz Anna Grzymała Anna Kwiatkowska Anna Rutkowska Antoni Lisowski Artystyczna Podróż Hestii Bożena Wydrowska Ewelina Węgiel Ewelina Zając Grażyna Monika Olszewska Iwo Panasiewicz Jan Eustachy Wolski Jan Kowal Jan Porczyński Julia Woronowicz Justyna Streichsbier Karolina Pawelczyk Katarzyna Wójcicka Katarzyna Wyszkowska Kinga Burek Maja Janczar Małgorzata Mycek Maria Plucińska Michał Myszkowski Natalia Galasińska Piotr Mlącki Przemysław Piniak Sylwia Marszałek-Jeneralczyk Veronika Hapchenko Weronika Zalewska