Mistrzostwa Polski w jedzeniu morskiej pianki. „Wolne żarty. Humor lat 90.” w Muzeum Karykatury im. E. Lipińskiego
Zacznijmy jak w starym dowcipie – co łączy Kabaret Starszych Panów i 13 Posterunek? Komentarze internautów o tym, że kiedyś to było (był humor), a teraz ostał nam się ino sznur (upadek obyczajów i/lub poprawność polityczna). Jednak zdaniem Immanuela Kanta problem jest systemowy – Polacy nigdy nie mieli poczucia humoru. Być może naprawdę mamy narodowy problem z dobrym humorem, skoro żadna z kultowych polskich komedii nie podbiła świata, nasza Partia Dobrego Humoru rozpoznawalna jest głównie na obczyźnie (i tylko na anglojęzycznej Wikipedii), a wokół Orderu Uśmiechu niedawno wybuchł konflikt o akademickie pryncypia – i rolę uśmiechniętych dzieci w zupełnie dorosłych interesach. Do światowych annałów humoru przeszliśmy jako przedmiot żartów – dzięki polish jokes i PolandBall odgrywaliśmy rolę stereotypowej blondynki narodów nieumiejącej wkręcić żarówki, a tym bardziej polecieć w kosmos. Meme-kariera cenzopapy się nie liczy. Cała reszta polskiego humoru to lokalna nisza, która śmieszy wyłącznie tubylców. A pomiędzy nimi wciąż trwa walka o to, czy chłop przebrany za babę to nadal szczyt śmiechawy. Zdarza się.
Tropem tego, jak to drzewiej w polskim humorze bywało, wyruszyła ekipa z warszawskiego Muzeum Karykatury – i w ten sposób powstała wystawa najobszerniejsza w historii muzeum. Przynajmniej zdaniem jej twórców. Wolne żarty, zgodnie z obietnicą zawartą w podtytule, to sonda wpuszczona w głąb dekady, która zdefiniowała współczesne poczucie humoru, a zarazem była pierwszym i właściwie ostatnim momentem, w którym istniał wysokonakładowy i opłacalny rynek satyryczny. Stąd cała hałda dziwactw i śmiesznostek – karykatur z tygodników opinii, książeczek z dowcipami na każdą okazję, półlegalnych wydawnictw i innych strzępków z epoki świetności prasy papierowej. A jeżeli ufać Kantowi i jego koncepcji, że śmiech rodzi się w sytuacji „nieoczekiwanego przekształcenia się napiętego oczekiwania w nicość”, tak siłą rzeczy w dekadzie transformacji musi się kryć ogromny potencjał humorystyczny.
Rzecz w tym, że śmiech na wystawie jest efektem ubocznym, bo Wolne żarty nie są wystawą zabawną. Ma swoje momenty, ale grzęźnie w niewesołym kontekście epoki. Bynajmniej nie jest to sprawka ponuractwa kuratorująco-riserczującej załogi, bo nie sposób Oldze Drendzie oraz Bartkowi Przybyszewskiemu i Mateuszowi Witkowskiemu z Podcastexu odmówić poczucia humoru. Nie jest to też sprawka ich antropologicznego zacięcia ani nawet doboru świadectw minionej śmieszności – humor psuje sam temat wystawy. Nietrudno tutaj poczuć gorycz, o której przed wiekiem w Śmiechu. Eseju o komizmie pisał Henri Bergson, jedna z kluczowych postaci dwudziestowiecznej teorii komizmu. Według niego wielkie społeczne procesy dzieją się w morskiej głębinie, taflę wody marszczą fale, które na brzeg plaży wyrzucą białą pianę – a śmiech „jest jak ta piana; jak ona powstaje i zaznacza na obrzeżach życia społecznego zaburzenia występujące na jego powierzchni; odmalowuje natychmiast ruchomy kształt owych wstrząsów. On także jest pianą z dodatkiem soli, także skrzy się jak piana. Tak skrzy się wesele”. Ten zaś „który sięga po nie, chcąc jego smak poznać, znajdzie nierzadko w najmniejszej nawet dawce, sporo goryczy”. Jednak w Wolnych żartach bergsonowska gorycz to nie tylko wgląd w relatywnie traumatyczny obraz epoki z perspektywy ówczesnych śmieszków – to również konfrontacja z datą przydatności do spożycia żartu.
Tym, co uderza w tym zbiorze żartów z politycznym podtekstem jest fakt, że lata lecą, a z rysunków wciąż patrzą te same twarze i afery. Tak jak w przypadku wybitnie profetycznego żartu Marka Raczkowskiego, gdzie komiksowy dymek ministra kultury brzmi: „Wystawę zamknąć. Artystę przesłucham osobiście”.
Zanim lata 90. zaczęły się na dobre, Kazik Staszewski wyrokował, że „już umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma”. Po latach przyznał, że przesadził – Polska wcale nie umarła, a transformacja nie była aż tak zła i absurdalna. Tym razem, jak na późnego Kazika przystało, wcale już nie żartował. Zdaniem Jerzego Urbana, tym co w latach 90. umarło, było poczucie humoru – niegdyś wystarczyło powiedzieć dwa słowa po rosyjsku, poczynić minę wymowną i cała sala była ubawiona po pachy. Śmiechom nie było końca, bo wszyscy wiedzieli o co i o kogo chodzi, nierzadko włącznie z cenzorem. Transformacyjna obietnica wolności – rynku i słowa – przyniosła jednak wyraźną zmianę: zniknęli systemowi gatekeeperzy śmiechu, a na ich miejsce pojawili się nowi.
Dlatego też główną osią wystawy są ojcowie polskiego śmieszkizmu – Szczepan Sadurski z wydawnictwem Superpress i Tadeusz Drozda, twarz programu satyrycznego Śmiechu warte. Dzięki Sadurskiemu czytelnik spragniony żartów o wszystkim i wszystkich otrzymał kieszonkowe antologie dowcipów – o blondynkach, ubekach, księżach, rolnikach, Żydach i głupich Jasiach – ale też ich łamy, dzięki czemu mógł dzielić się własną twórczością z innymi amatorami dobrego humoru. Legendarne Śmiechu warte Drozdy próbowało skonstruować na nowo polski slapstick, zachęcając do nadsyłania własnych nagrań, a później także i tworzenia parodii reklam. Był to czas, w którym Polacy dopiero oswajali się z kamerami VHS – głównie na weselach i komuniach – i być może właśnie dlatego niemal każdy, kto pamięta niedzielne popołudnia z Drozdą przyzna: to nie polskie, ale właśnie zachodnie porażki bawiły w tym programie najbardziej.
Pierwsze oznaki rozczarowania transformacją stały się także powodem pojawienia się w polskim życiu politycznym pierwszej (i jak dotąd jedynej) partii satyrycznej, której członkowie dostali się do Sejmu. Jednak po trzech latach działania Polskiej Partii Przyjaciół Piwa (dzięki której w ławach sejmowych zasiedli m.in. Janusz Rewiński, Krzysztof Ibisz i Leszek Bubel), skończyła się także cierpliwość wyborców, a PPPP zniknęła z Sejmu. Klęska wyborcza nie zmniejszyła jednak nadziei na to, aby humorem lansować program polityczny – Bubel, wydając kieszonkowe ABC humoru, zawsze dbał o to, aby pomiędzy grubym dowcipem znalazło się miejsce dla nacjonalistycznej i antysemickiej agendy.
Interaktywny rdzeń wystawy traktuje o dacie przydatności do śmieszenia – książeczki Sadurskiego i Bubla, a także kasety z rockiem jajcarskim i dowcipasami, których używać można do woli. Najczęściej jednak żart nie trafia, bo zamiast rechotu jest cisza zażenowania – czytelny znak, że wyczerpało się komediowe alibi.
O ile wolny rynek polityczny zadecydował, aby nie dać szansy kolejnym partiom satyrycznym, tak humor lat 90. w dużej mierze na politykach żerował – doklejając ich głowy do ciał w szyderczych fotostory, deformując twarze w niezliczonych karykaturach prasowych czy też karmiąc się słowem gadających głów. Co prawda liberalizacja obyczajowa poruszała się wówczas w tempie dwóch kroków w tył (w Sejmie), jednego do przodu (poza nim) – ale wolność żartu była jeszcze nieobarczona odpowiedzialnością prawną, a treści rozrywkowo-sensacyjne gwarantowały rzesze czytelników.
Złote czasy, ktoś powie – wszak skoro goła baba jest równie zabawna, jak karykatura Żyda. Stary, „inteligencki” humor spod znaku Kabaretu Starszych Panów stał się najwyraźniej zbyt niszowy, a szaradziarstwo i gry słowne zbyt nudne. Być może właśnie dlatego ikoniczne „Szpilki” upadły już w 1994 roku, a karykaturzyści i rysownicy rozpierzchli się na łamy innych magazynów, modyfikując swoje dowcipy do nowej rzeczywistości. I tym właśnie masywem „mainstreamowego” humoru Wolne żarty w dużej mierze się zajmują, wskazując na transformację samego humoru w obliczu zmian na rynku prasowym – od wybuchu tytułów znikąd o pokaźnych nakładach, aż po pierwsze zwiastuny ostatecznego tryumfu żartów-samoróbek, które znajdą publiczność na ekranie telepudła, a nieco później – komputera. Tym, co jednak uderza w tym zbiorze żartów z politycznym podtekstem jest fakt, że lata lecą, a z rysunków wciąż patrzą te same twarze i afery. Tak jak w przypadku wybitnie profetycznego żartu Marka Raczkowskiego, gdzie komiksowy dymek ministra kultury brzmi: „Wystawę zamknąć. Artystę przesłucham osobiście”. Najwyraźniej w polskiej polityce długie trwanie istnieje naprawdę.
Transformacja dokonała się jednak w samej konsumpcji żartu. Kieszonkowe książeczki Sadurskiego czy Bubla służyły za podręczny zasób żartów, przygotowanych „na każdą okazję”. Emitowany na TVN-ie od 1998 roku Maraton uśmiechu – którego powtórki dogorywały jeszcze w paśmie nocnym dziesięć lat temu – był programem opartym na formule konkursu, w której wygrywał ten, komu trema nie spaliła najlepszych dowcipów. A te zazwyczaj były tzw. żartami z brodą, nie tylko dlatego, że najbardziej lubimy te, z których już się śmialiśmy. Te zazwyczaj śmieszą nadal, gorzej z całą resztą tych, które starzeją jak mleko, a jak to dziś z mlekiem bywa, zamiast kwaśnieć – gorzknieje (kiedyś to było mleko). I właśnie o dacie przydatności do śmieszenia traktuje interaktywny rdzeń wystawy – książeczki Sadurskiego i Bubla, a także kasety z rockiem jajcarskim – jak nazywa go Drenda – i dowcipasami, których używać można do woli. W obecny na wystawie bumboks można wrzucić kasetę z wczesnym Big Cycem albo disco-góralskim dragiem Bohdana Smolenia, i liczyć, że to, co zapamiętaliśmy, będzie nadal tak samo zabawne. Najczęściej jednak żart nie trafia, bo zamiast rechotu jest cisza zażenowania – czytelny znak, że wyczerpało się komediowe alibi. Tutaj nawet śmieszko-nostalgia już nie zadziała. O sile komediowego alibi doskonale wiedzieli wynalazcy śmiechu z puszki, wciskając salwy śmiechu pomiędzy poszczególne gagi w sitcomach; wiedzą o tym współczesne popsujzabawy z jutuba, którzy usuwają z oryginalnych sitcomów ścieżkę śmieszków, rozmontowując przy tym tęsknotę za złotymi latami telewizyjnej komedii. A z tej wiedzy korzysta ekipa kuratorska, zachęcając publiczność do wprawiania w ruch dowcipów, które mogą okazać się totalnymi niewypałami. Żarty przeniesione z szufladki „bycia żartami” do kategorii dokumentów epoki to właśnie gorzka pianka z Bergsona. Przy czym – jak dobrze pokazuje wystawa – czas najlepiej obchodzi się z żartami absurdalnymi, które wcale nie chcą się dezaktualizować.
Tłumaczyć żart to go zabić. Tutaj jednak warto to zrobić, bo ze znacznej części zaprezentowanych na Wolnych żartach śmiesznostek da się ukręcić niezły esej o rozbudzonych politycznych nadziejach i doraźnych skutkach terapii szokowej (naprzemiennie – Balcerowiczem i zalewem nowości zza zachodniej granicy). Dlatego też Drenda i twórcy Podcastexu dbają o kontekst każdej śmieszko-sekcji na wystawie tak, aby pamięć zwiedzających odświeżyć czy po prostu naprowadzić na trop tego, o co w tym wszystkim może chodzić. Zgodnie z odkuratorskim zamierzeniem, na wystawie nie ma wyraźnej tezy – jest za to spektrum tego, co niegdyś śmieszyło lub z czego śmiała się wystarczająca liczba osób. Z tego wysypiska żartów i karykatur wynika niejednoznaczny obraz epoki nadmiaru i niedoboru – zarówno środków, jak i humoru. Podobna „przeciwnostalgiczna” strategia towarzyszy w codziennej pracy ekipie kuratorskiej: zarówno Drendzie i jej duchologicznym wykopaliskom, jak i twórcom Podcastexu, którzy eksplorują słodko-gorzkie fenomeny polskiej popkultury. I szczęśliwie w Muzeum Karykatury raczej wynika z tego obraz wielu humorów naraz, niż po prostu – wielkiej narracji humoru dekady. W efekcie wystawa o żartach sprzed trzydziestu lat jest wystawą towarzyską (w końcu żarty są arcy-społeczne), na którą prowadzi się znajomych w różnym wieku, wierząc w płaszczyznę porozumienia na temat poczucia humoru, wytrenowaną na podsyłanych wzajemnie memach. Może dlatego, że w odróżnieniu do innych wystaw o najtisach ciężko tutaj szarżować z modną postironią – można tutaj przyjść w kreszowym dresie, ale nieco gorzej wypada reanimacja kiepskiego żartu z epoki.
A może właśnie nienazwanym celem tej wystawy jest wywołać – uwaga, inne pojęcie z post-przedrostkem – postśmiech? Przemysław Paweł Grzybowski w książce Śmiech życia i śmierci wyodrębnił humor, który pojawia się, gdy niedawna trauma minie, a kryzys wystygnie – to właśnie postśmiech. I w nim Grzybowski właśnie widzi szansę na zbiorową (śmiecho)terapię. Idąc tym tropem, wypróbujcie zatem przy stole jakiś pyszny żart o Balcerowiczu, a gdy komuś wąs zadrży, pomyślcie na głos o dystansie. Cóż może być zabawniejszego niż zagoniony do kąta bezbeku wujas, nieświadomy tego, że „dystansik” to broń obosieczna.
Aleksy Wójtowicz – krytyk i historyk sztuki, redaktor „Magazynu Szum”, researcher i okazjonalnie kurator. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Dialogu”, „Widoku”, „MiejMiejsce” i oko.press. Zajmuje się głównie sztuką współczesną z perspektywy socjologicznej i visual culture, historią pola sztuki po 1989 roku w Polsce, związkami polityki i sztuki oraz tzw. zwrotem konserwatywnym.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Sławomir Mrożek, Marek Raczkowski, Szczepan Sadurski, Henryk Sawka, Jacek Frankowski, Tomasz Wójcik, Michał Mendyk, Łyżka Czyli Chilli
- Wystawa
- Wolne żarty. Humor lat 90.
- Miejsce
- Muzeum Karykatury im. E. Lipińskiego
- Czas trwania
- 22 marca – 18 sierpnia 2024
- Osoba kuratorska
- Olga Drenda, Bartek Przybyszewski, Mateusz Witkowski
- Fotografie
- Katarzyna Miękus, Julia Pietrzak
- Strona internetowa
- www.muzeumkarykatury.pl/index.php/pl/?view=article&id=561&catid=35