Polemiki po tekście „W galeriach rzeźba, na łamach poezja”: Wielebska, Zmyślony, Banasiak
KAMILA WIELEBSKA, Na marginesie, czyli wątki Jakuba Banasiaka w twórczości Olafa Brzeskiego
Tak się ostatnio złożyło, że przeglądając internetową prasę natknęłam się na tekst Jakuba Banasiaka o… No właśnie, o czym? Tekst zatytułowany jest W galeriach rzeźba, na łamach poezja. Uwagi na marginesie wystawy Olafa Brzeskiego. Banasiak zaczyna od tego, że był w końcu w warszawskim CSW na wystawie wspomnianego w tytule artysty (czego, jak przyznaje, unikał przez długi czas niczym diabeł święconej wody). Wystawie poświęca autor tekstu cały akapit. Dalej następuje jednak nagły zwrot ku ulubionemu przez Banasiaka tematowi metakrytyki sztuki. Otóż, zabiera się on do krytyki dwóch tekstów dotyczących wystawy Brzeskiego, „odhaczonych zawczasu” i przeczytanych po jej obejrzeniu (o, jakże profesjonalnie!) recenzji autorstwa Karoliny Plinty i Iwo Zmyślonego. Pomimo dotyczącego wystawy początku tekstu, Banasiak poświęca obu autorom i ich pracy zdecydowanie więcej miejsca, niż wystawie, co zresztą sugeruje już w tytule. I tak, niejako „na marginesie” dochodzi Banasiak w przedostatnim akapicie do takiej oto konkluzji: „Jednak oba te teksty – o paradoksie! – to opisy adekwatne do sztuki Brzeskiego […]. Zmyślony pisze o wszystkim, tylko nie o intencjach twórcy, podglebiu tych rzeźb, ich – używając niemiłego krytykowi słowa – kontekście. I słusznie – bo u Brzeskiego ich nie ma, to czysty formalizm, przynależny prędzej do porządku dizajnu niż sztuki. Z kolei Plinta musi pompować trzy czwarte swojego tekstu wątpliwej przydatności – i jakości – kawałkami. Czemu nie opisała wystawy krok po kroku, praca po pracy – jak zwykła to czynić? Czyżby nie było czego…?”. Łaaaaa. W tych kilku zaledwie zdaniach dostało się i krytykom i artyście i, kuratorowanej przez Stacha Szabłowskiego, wystawie.
Wygląda więc na to, że nie pisząc niby o samej wystawie (bo przecież to tylko „uwagi”, w dodatku czynione „na marginesie”) i poświęcając w większości swój cenny czas demaskowaniu braków w wypowiedziach koleżanek i kolegów po fachu krytyk poświęca się tak naprawdę jednemu celowi: zawyrokowaniu, że w przypadku sztuki Olafa Brzeskiego po prostu nie ma o czym mówić. Do celu tego używa najwyraźniej zmyślnego zabiegu pisania o tym, że nie ma o czym pisać poprzez nie pisanie o tym, ale pisanie pozornie o czymś innym…
Nigdy jakoś nie miałam pokusy, aby na łamach pism drukowanych czy to internetowych poddawać czyjąś pracę tak zwanej miażdżącej krytyce. Nie dlatego, że uważam, że nie powinno to mieć miejsca. Jeśli komuś takie coś służy, wzbogaca i w czymś pomaga czy ułatwia zrozumieć rzeczywistość lub zwyczajnie zabija nudę – proszę bardzo. Dla mnie pisanie o czymś, co, jak uważam, jest słabe to po prostu zwykła strata czasu. Wrażenie owej bolesnej straty nie odstępuje mnie również teraz, kiedy próbuję przeniknąć W galeriach rzeźba… Ale co tam, droga do pracy zajmuje mi 33 minuty podróży SKM-ką. Niech więc i ja spróbuję. I jeśli nawet nie odnajdę w tym pisaniu jakiejś perwersyjnej przyjemności, być może uda mi się sprawić, że autor owego tekstu poczuje choć raz, jak to jest stać się obiektem tego typu krytyki.
Zacznę od powtórzenia pytania, o czym właściwie jest ten tekst? Dlaczego krytyk pisze o tej wystawie (obejrzanej jak to nazywa „rzutem na taśmę”! i niechętnie), nie pisząc o niej wcale? Być może – i to by było w sumie najprostsze wyjaśnienie – bo nie ma o niej nic do napisania. Pytanie: czy jest to wina Olafa Brzeskiego? Pytanie, na które Jakub Banasiak powinien chyba jednak odpowiedzieć sobie sam i to jeszcze przed publikacją tekstu na ten temat. On sam jednakże wyraźnie pewniej czuje się w grupie. To dlatego prawdopodobnie trzy czwarte swego tekstu zapełnia polemiką z autorami, jego zdaniem, nieudanych recenzji (nieudanej) wystawy… W rzeczywistości nie jest to nawet żadna polemika – ot, takie tam marudzenie… ta poetka, ten prozaik, wszystko bez sensu. O co właściwie chodzi Banasiakowi? Czyżby pragnął za jednym zamachem i za pomocą kilku akapitów tekstu „rozprawić” się ze wszystkimi? Artystą, krytykami, kuratorem, poziomem krytyki w ogóle… O rany.
Po co to? Na co to? Pseudorecenzja z oglądanej plecami wystawy staje się świetną okazją, żeby jeszcze przyprapolić parze krytyków. Co tam artysta i jego sztuka (choćby nawet to był najbardziej formalny ze wszystkich dizajnów), ważne że jest pretekst, żeby wszystkich poustawiać po kątach. Tu za dużo prozy, tam poezji, a tu znowu jakiś cholerny dizajn udający sztukę za pieniądze podatnika.
Dla mnie jako krytyczki sztuki, kuratorki i istoty ludzkiej obdarzonej wrażliwością najbardziej chyba odpychającą w tym tekście rzeczą jest ekstremalnie przedmiotowe potraktowanie dorobku artysty. Może zabrzmi to nazbyt górnolotnie i irracjonalnie (czy to już jest „poetyzowanie”? Czy to już?), ale mamy do cholery do czynienia z czyjąś twórczością. Jasne, że chciałabym uniknąć banałów, ale co zrobić… Sprawa jest prosta jak wiadomo co. To się „wie” instynktownie. Mówiąc mniej poetycko – to coś, co wpisuje się w etykę pracy osoby zajmującej się czyjąś twórczością. Nie czujesz tego? Nie kapujesz? Nie zajmuj się sztuką. To nie jest pięć kilo kartofli, które przyszło ci zważyć, ale czyjaś praca. Nie masz nic do powiedzenia. To milcz. Proste.
Tak się chyba jednak nie robi kolego po piórze. Z całym szacunkiem dla redaktorów „Szumu”, wśród których grona zasiada sam autor W galeriach rzeźba… nie powinno się tego publikować! Trochę samokrytycyzmu panie krytyku. Rozumiem, pana „taktykę”, pan jesteś taki super-hiper krytyczny. Tak doskonale potrafisz dosolić. Uderzyć w słaby punkt. Alleluja. Z wyżyn różnych warszawskich redakcji ferujesz sobie wyroki. Ostro jedziesz. Jesteś krytyczny?
Nie widzę cię jednak jakoś jako zwinnego szermierza, który skocznie i za pomocą giętkiego rapiera dokonuje nakłuć wielkiego szwindla sztuki. Nie łudź się – to nie ty. Mało mnie obchodzi czy komuś schlebiasz, kiedy czytam pisane czasem przez ciebie peany na cześć wybrańców. Ale chcąc nie chcąc, gdzieś z tyłu głowy pojawiają się różne myśli, kiedy tak dla odmiany jedziesz tam, gdzie sobie „możesz” pojechać. A jedziesz po sztuce siedząc bezpiecznie w czołgu, twój wjazd zaś oznajmia skrzypienie źle naoliwionych gąsienic. Problem w tym, że twoje pisanie jest drewniane. Brak w nim polotu i humoru. A to właśnie humor dodaje uroku tym wszystkim cynicznym draniom, których uwielbiają rozpoetyzowane kobiety. Ty tego nie masz. Nie masz też wyczucia. Poruszasz się po sztuce, jak słoń w składzie porcelany… A Olaf Brzeski, jak wiadomo, robi dużo ceramiki.
Jakubie Banasiaku, co zdołałeś napisać o najnowszej wystawie Brzeskiego? Że była „przewidywalna”? Że to był „dizajn”? Że była „cukierkowa”? Bezcenne myśli warte tego, aby podzielić się nimi ze światem. A może po prostu nie lubisz jego sztuki? Może jej nie rozumiesz? Może nie masz o niej nic ciekawego do powiedzenia? Nie przyszło ci to do głowy? To takie proste. Czy istnienie dodatkowo tych dwóch, twoim zdaniem nieudanych, recenzji z wystawy jest dowodem potwierdzającym przypuszczenia o beznadziejności tej sztuki? Zawsze wszystko wiesz, zawsze masz na wszystko słuszną odpowiedź. Dobre, złe, warto, nie warto. Zero wątpliwości odnośnie swych własnych sądów, poglądów i przesądów. W miejsce dialogu niekończący się monolog. Zdaje się, że nigdy nie czujesz się w obliczu sztuki bezradny i zagubiony. Nie musisz się jej bacznie przyglądać i próbować zrozumieć. Bo wszystko już wiesz. Jak wobec tego możesz nazywać się jej krytykiem, „tym, który jest w stanie dostrzec”?
PS. Oczywiście nie pragnę zataić faktu, że jestem osobą w pewnym sensie „zamieszaną” w wystawę Olafa Brzeskiego, napisałam bowiem jeden z tekstów wchodzących w skład obszernej publikacji towarzyszącej ekspozycji. Poświęciłam w nim 39 723 znaków ze spacjami, aby przyjrzeć się sztuce tego artysty w kontekście europejskiej tradycji przedstawiania zła.
JAKUB BANASIAK, W odpowiedzi Kamili Wielebskiej, krytyczce sztuki, kuratorce i istocie ludzkiej
Tekst Kamili Wielebskiej w zasadzie nie nadaje się do komentowania – a przynajmniej ja nie zwykłem komentować egzaltowanych oskarżeń, wycieczek osobistych, taniego psychologizowania, protekcjonalnego tonu, a nawet jasnowidztwa – Wielebska zdaje się wiedzieć co myślę i jakie były moje intencje.
Gdybym chciał to zrobić, musiałbym prostować każde zdanie – detalicznie. Sprostuję tylko kilka. A więc nie, moim celem nie było „demaskowanie braków w wypowiedziach koleżanek i kolegów po fachu”; nie, za moim felietonem nie stały żadne ukryte założenia, a tym bardziej „jeden cel: zawyrokowanie, że w przypadku sztuki Olafa Brzeskiego po prostu nie ma o czym mówić”; nie, mój tekst to nie był „pretekst, żeby wszystkich poustawiać po kątach” – chodziło mi o zupełnie co innego, ale Wielebska chyba nie chce tego dostrzec. I czy naprawdę mam dementować to, że „oglądałem wystawę plecami”? I że „pseudorecenzja stała się świetną okazją, żeby jeszcze przyprapolić parze krytyków”?
No więc dobrze – dementuję.
Jednak, mimo wszystko, nie starcza mi już wyobraźni, żeby poważnie potraktować zarzut o to, iż „pewniej czuję się w grupie” i „to dlatego trzy czwarte [mojego] tekstu zapełnia polemika z autorami nieudanych recenzji”. Innymi słowy, twierdzi Wielebska, schowałem się za plecami fantomów Karoliny i Iwa, dzięki czemu poczułem się na tyle silny, że mogłem w końcu przyprapolić temu i owemu… I tak dalej, i temu podobne…
Wielebska odkryła jednak dlaczego „piszę o tej wystawie, nie pisząc o niej wcale”. Ponieważ „nie mam o niej nic do napisania”. I dalej: „[Banasiak] używa najwyraźniej zmyślnego zabiegu pisania o tym, że nie ma o czym pisać poprzez nie pisanie o tym, ale pisanie pozornie o czymś innym…”. Aż tak przebiegły miałem plan? O to chodziło – żeby ustrzelić Brzeskiego zza węgła? Przecenia Wielebska moje zdolności taktyczne.
W tym miejscu wypada się zatrzymać i zapytać, czy Wielebska mój tekst w ogóle przeczytała, czy tylko przebiegła po nim nabiegłymi krwią oczyma, wyławiając fragmenty o wystawie Olafa Brzeskiego? Zwykle staram się pisać klarownie – czy naprawdę tak trudno zrekonstruować tezy mojego tekstu, a następnie poddać je rzeczowej krytyce? W każdym razie – nie podejmuję się deszyfrowania takich kawałków: „Pomimo dotyczącego wystawy początku tekstu, Banasiak poświęca obu autorom i ich pracy zdecydowanie więcej miejsca, niż wystawie, co zresztą sugeruje już w tytule”. No więc jak w końcu?
Ale nie to jest najbardziej zdumiewające. Pisze Wielebska, że „nigdy jakoś nie miała pokusy, aby […] poddawać czyjąś pracę tak zwanej miażdżącej krytyce”, a następnie łaskawie zgadza się, że czasem jest to uzasadnione. Zaintrygowała mnie gradacja okoliczności, w których „miażdżąca krytyka” jest uprawniona – otóż Wielebska pozwala ją stosować wówczas, gdy „czemuś służy, wzbogaca i w czymś pomaga czy ułatwia zrozumieć rzeczywistość lub zwyczajnie zabija nudę”. Natomiast jest to strata czasu, kiedy „coś jest słabe”.
I tu właściwie powinienem zakończyć – według Wielebskiej można zmiażdżyć wystawę dla zabicia nudy (!), ale nie można – kiedy jest słaba. I to jest dedukcja iście tytaniczna.
Mógłbym wrócić teraz do początku i napisać, że nie zwykłem komentować wypowiedzi, które jako żywo mało mają wspólnego z racjonalną argumentacją; zaś dobrych intencji – nie mają w ogóle. Ale chcę się łudzić, że tekst Wielebskiej dotyka jakiegoś szerszego problemu – że nie jest tylko pustą nawalanką w ewidentnie nielubianego „kolegę”. W takim ujęciu – pozwólmy sobie na myślowy eksperyment – doszło do spotkania dwóch postaw. Wielebska – „istota ludzka obdarzona wrażliwością” – widzi we mnie nieledwie sadystę niewrażliwego na sztukę i krzywdę bliźnich; ja z kolei widzę, że Wielebska trzęsie się nad kilkoma ostrzejszymi sformułowaniami i epatuje frazami o moralności i etyce (ach ci biedni artyści, ja zawsze stoję po ich stronie!). Wielebska uważa, że zadaniem krytyka jest stać w jednej linii z artystami i ich „wspierać”; ja – że krytyk i artysta stoją dokładnie po przeciwnych stronach. Co zrobić – cenię też takie rodzaje krytyki artystycznej – i jako praktyk, i jako czytelnik – jak pamflet i felieton. Przypomnę, że ich forma jest zwięzła, a treść – bywa jadowita. To okrutne, wiem, ale naprawdę nie ja to wymyśliłem. Mało jest takiego pisania w naszym pejzażu krytycznym? Mało – ale w innych dziedzinach – od teatru, przez literaturę, po tak zwane „sprawy ogólne” – jest już z czego wybierać. Dla mnie to konwencja – i zakładam, że czytelnik to wie. Dla Wielebskiej – emocjonalny i etyczny armagedon. C’est la vie.
I tu dochodzimy do kwestii „moralnych”, którymi tak lubi szafować moja szanowna oponentka. Tyle że Wielebska – jak sądzę – pomyliła prawo do oceny z etyką. Pisze: „To […] się wpisuje w etykę pracy osoby zajmującej się czyjąś twórczością. Nie czujesz tego? Nie kapujesz? Nie zajmuj się sztuką. […] Nie masz nic do powiedzenia? To milcz. Proste”. Nie pojmuję skąd osobliwe założenie, że tego „nie czuję” i „nie kapuję”. Wydaje mi się, że i czuję, i kapuję – ale Wielebska ma święto prawo uważać inaczej. Tak samo jak ja mam święte prawo krytycznie oceniać prace Olafa Brzeskiego. Uważać je za słaby kawałek sztuki. Czy to dopuszczalne? Według Wielebskiej nie. Wychodzi więc na to, że skrytykowanie twórczości, którą Wielebska poważa – to brak etyki. Nowatorska definicja. Przykro mi, ale ja takiego kodeksu zasad nie wyznaję. Więcej: daję sobie prawo pójścia na wystawę z założeniem, że będzie to wystawa słaba – znając przecież szereg realizacji tego artysty (sprostujmy jeszcze jedno zdanie z tekstu Wielebskiej: otóż bynajmniej nie „unikałem przez długi czas [wystawy Brzeskiego] niczym diabeł święconej wody”). Straszne, prawda?
Ale może najważniejsze jest to – skoro chce Wielebska rozmawiać o etyce – że powinnością krytyka jest „poddać czyjąś pracę tak zwanej miażdżącej krytyce” wtedy, kiedy jest zła – a nie dla zabicia nudy; zachowanie nieetyczne widzę raczej w tym, że „koleżanka” w takich razach wylewa na „kolegę” kubeł pomyj i wytacza najcięższe działa – z zarzutami o brak umiejętności, kompetencji i etyki włącznie. Ale skoro Kamila Wielebska pozwoliła sobie oznajmić urbi et orbi czego tak nie lubi, pozwolę sobie i ja – otóż nie lubię faryzeuszostwa stojącego za pompatycznymi słowami o moralności. Bo oczywiście moja oponentka nie ma w sobie tak niskich odruchów jak kogoś skrytykować, nawet dosadnie… Zaraz, przecież właśnie to zrobiła.
Wystawa Olafa Brzeskiego doczekała się pozytywnych recenzji, w tym jednej ekstatycznej (Zmyślonego) – moje uwagi na marginesie tylko skontrowały ogólny zachwyt. Jak się okazuje – taki wielogłos to dla Wielebskiej za dużo.
W post scriptum swojego tekstu Wielebska tłumaczy się z tego, że „jest osobą w pewnym sensie »zamieszaną« w wystawę Olfa Brzeskiego”; niepotrzebnie – nie przyszłoby mi do głowy, żeby odmawiać komuś prawa do wypowiedzi na temat artysty, do którego katalogu napisało się tekst. Tylko Olaf Brzeski zasługuje chyba na lepszych obrońców…
IWO ZMYŚLONY, Krytykanctwo to nie krytyka. Odpowiedź Jakubowi Banasiakowi
Czyżby Jakub Banasiak stawał się mentalnie Tomaszem Terlikowskim? Nie życzyłbym nikomu takiej metamorfozy. A jednak, podobnie jak redaktor „Frondy”, który z dziennikarza i historyka filozofii stał się głównym pouczającym bioetyków i teologów, tak redaktor „Szumu” z krytyka i wydawcy przeistacza się wyraźnie w krytyka krytyków sztuki.
W jego recenzji z dwóch wystaw, które – jak sam przyznaje – zobaczył „rzutem na taśmę”, na temat samych wystaw znajdziemy zdań kilkanaście – niespełna dwa akapity. Reszta to obszerne fragmenty wzięte z mojego tekstu podane w sosie wypaczeń. Ten sos jest tak gęsty, że uwagi polemiczne, które Banasiak kieruje niby pod moim adresem, trafiają w kogoś innego – wirtualną kukłę, którą sam sobie stworzył, nazywając moim imieniem i nazwiskiem. Przy okazji, w polemicznym ferworze, publicznie zmywa głowę Karolinie Plincie – stałej współpracowniczce jego własnej redakcji, za tekst, który wcześniej sam opublikował. Niezbyt to eleganckie.
Jakie to zarzuty stawia Iwowi Zmyślonemu, będącemu wytworem jego wyobraźni? Najkrócej – że ten, zamiast krytyki, uprawia egzaltowaną poezję, która – jak wyrokuje – „niespecjalnie sprzyja trzeźwości osądu”. Tym samym Banasiak wyznaje, że posiadł nadprzyrodzoną zdolność wnikania poprzez teksty do wnętrza mej świadomości i zdalnej wiwisekcji moich stanów umysłu. I swym cudownym okiem dostrzegł, że w moim wypadku – zanim przystąpiłem do zredagowania tekstu – ten osąd nie wystąpił; nie analizowałem, nie porównywałem, nie poddawałem w wątpliwość, tylko wybełkotałem coś z siebie w natchnieniu, pogrążony w odmętach metafizycznych głębi.
Tej wymyślonej przez siebie wizji krytyki-poezji Banasiak przeciwstawia „chłodny namysł krytyczny”. Nieskromnie sytuuje więc siebie w pozycji autorytetu, który staje na straży krytyki racjonalnej, pełnej dziewiętnastowiecznej, pozytywistycznej wiary w „mędrca szkiełko i oko”. Jak taka krytyka ma wyglądać w praktyce? Wystarczy się przyjrzeć – krytycznie – jego własnej recenzji.
Cóż w niej znajdziemy za kwiatki? Banasiak, owszem, ocenia, lecz nie uzasadnia. Prace Olafa Brzeskiego objawiły mu się jako „czysty formalizm, przynależny bardziej do porządku dizajnu niż sztuki” (czy tylko ja nie rozumiem o co w tym zdaniu chodzi?), „dobry i do galerii, i do modnej restauracji”. Z kolei samą wystawę – zobaczoną w biegu – zapamiętał jako „przewidywalną”, „poprawną, że aż mdłą”, „cukierkową”. Wszystko to są wyroki bez cienia argumentu, perswazyjnie podane z pozycji Wszechwiedzącego. Jak się do tego odnieść? Jak z tym polemizować? Dla mnie to krytykanctwo, i to czystej wody. Pisarstwo godne pióra naczelnego „Frondy”.
To samo dotyczy wystawy Izy Tarasiewicz. Tu Banasiak znów sięga po swoje cudowne oko i zaczyna lustrować ukryte w jej głowie intencje. Dowiemy się o wystawie, „która jest ilustracją konkretnych teoretycznych założeń”, „powstałej w ścisłej współpracy z kuratorem” i tylko „nieledwie przeintelektualizowaną”. Oczywiście, także i tym razem Banasiak nie zdradza na jakiej podstawie twierdzi to, co twierdzi, kryjąc się za tajemniczymi „wypowiedziami artystki”. Co ma takiego na myśli? Na pewno nie teksty związane z wystawą, do których ja parokrotnie odniosłem się w mojej recenzji, i które – koniec końców – nieco skrytykowałem, na podstawie jasno określonych kryteriów.
Taki to „Terlikowski” sposób uprawiania krytyki funduje nam Jakub Banasiak, nazywając go – o ironio – „chłodnym namysłem krytycznym”. Nic więc dziwnego, że w jego polemice ze zmyślonym przezeń egzaltowanym krytykiem, zamiast argumentów padają kąśliwe epitety, przeplatane wyznaniami na temat subiektywnych odczuć. Bo jak inaczej traktować informację, że redaktor „zdębiał” na widok mojego tekstu? Co z tego, że miał déjà vu? Jak polemizować z jego stanem ducha?
Wszystko to pokazuje, że naczelny Szumu nawet mnie nie zrozumiał. Zamiast wczytać się w moje teksty, przypisał mi wymyślone przez siebie poglądy, z którymi ja nie mam nic wspólnego, a które akurat wygodnie jest mu kontestować. Dowiaduję się na przykład, że bronię sztuki „czucia i wiary”, „czystej emocji” i „metafizycznej głębi”. Nie wiem skąd te pomysły. Pisałem przecież wyraźnie o specyficznych dla rzeźby własnościach materialno-formalnych, które jako żywo nie mają nic wspólnego z żadnym Świętym Graalem Jakuba Banasiaka. Nazywając te własności „metafizycznymi” pokazuje on tylko, że nie wie o czym pisze. Słowo „metafizyczne” – jak sama ta nazwa wskazuje – odnosi do poza-fizycznych własności rzeczy, czyli takich, których nie doświadczymy za pomocą pięciu zmysłów (empirii). To, czy takie własności faktycznie istnieją i jak ich możemy doświadczyć, to osobna sprawa. Ja o nich nie wspomniałem nigdzie ani słowa. Rzeźba – co podkreślałem – działa czysto fizycznie, w wymiarze haptycznym, proksemicznym i kinestetycznym. Tego, jak te wymiary łatwo jest „zagadać”, dowodzi właśnie Banasiak, koncentrując się wyłącznie na tych jej aspektach, które potrafi nazwać.
Dlaczego naczelny Szumu te inne wymiary przeoczył? Dlaczego mnie nie zrozumiał? Odpowiedzi już udzieliłem na „łamach” jego pisma. Winny jest paradygmat, czyli sposób myślenia, patrzenia i działania, z którego Banasiak nie chce zdać sobie sprawy i który bezkrytycznie od lat reprodukuje. Można by nawet skwitować, że myśli inaczej ode mnie – inaczej rozumie te same zdania, inaczej postrzega te same fakty, inaczej formułuje własne wypowiedzi. Jednak takie myślenie trudno usprawiedliwić, ponieważ rozumienie rzeźby, którym się posługuję, nie jest moim prywatnym wymysłem. Zawdzięczamy je wybitnym twórcom i teoretykom tego medium, takim jak Katarzyna Kobro, Oskar Hansen czy Robert Morris, których poglądy redaktor Banasiak – jako historyk sztuki i wykładowca akademicki – powinien znać i skojarzyć. Tym bardziej, że raz mu już na to zwróciłem uwagę, i to przeszło rok temu, na łamach „Dwutygodnika”.
Oczywiście, nieporozumienia między Jakubem Banasiakiem, a mną – jakkolwiek ich nie tłumaczyć – nie są interesujące same w sobie. Być może interesująca byłaby polemika, której – póki co – ani śladu. Polemika bowiem nie ma nic wspólnego ze wzajemnym przerzucaniem się uszczypliwościami. Aby się spierać merytorycznie, trzeba się najpierw rozumieć – mówić podobnym językiem, wyznając podobne wartości, z zasadą życzliwej interpretacji na czele. Moje wrażenie jest takie, że Banasiakowi brakuje wciąż dobrej woli, żeby taki język w ogóle wypracować.
Jaka więc wartość płynie z tych naszych przepychanek? Chyba tylko jedna – dobitnie postawione pytanie: w jaki sposób krytykę artystyczną uprawiać? Czemu powinna służyć? Czego potrzebują od nas czytelnicy – oceny? Pouczania? Kąśliwej ironii? Jasne, ta ostatnia zwykle sprzedaje się najlepiej. Ja obstawiam jednak, że ludzie w naszych tekstach szukają też inspiracji – czegoś, na co sami być może by nie wpadli, a co im pomoże pomyśleć, popatrzeć i doznać w inny sposób. Dlatego w moim tekście nie pisałem o efekciarstwie wystawy Olafa Brzeskiego, ani o przegadanym, pseudofilozoficznym eseju Post Brothers. O tym pisali inni. Ja skupiłem się na aspektach nieco mniej ewidentnych, które są – moim zdaniem – najbardziej wartościowe. I tylko dlatego – z pełną premedytacją – sięgnąłem po taki język, który na te aspekty skieruje uwagę czytelnika. Tam przed każdym słowem był „trzeźwy osąd”, zapewniam.
JAKUB BANASIAK, Zagadujmy rzeźbę! W odpowiedzi Iwo Zmyślonemu
Odpowiedź Iwo Zmyślonemu również zacząć muszę od sprostowań – rozumiem, że cokolwiek nudnych, ale mimo wszystko warto trzymać się elementarnych faktów; otóż pisałem, że tylko jedną z wystaw widziałem „rzutem na taśmę” – i tak istotnie było. Clinamen przeciwnie – pierwszy raz obejrzałem w dniu wernisażu, czego dowodem rozmowa z artystką opublikowana po kilku dniach. Gdyby Zmyślony do niej zajrzał, wiedziałby, że nie „lustrowałem ukrytych w głowie [Tarasewicz] intencji” – tylko referowałem jej stanowisko. Ciągle nie rozumiem jednak dlaczego fakt, że widziałem Samoluba ostatniego dnia, a nie, dajmy na to, szesnastego – ma rzutować na moją ocenę?
Nie wiem, czy Zmyślony sobie chytrze umyślił, że przyklei mi łatkę „Terlikowskiego” – wiem, że stać go na więcej, a i ja byłem już porównywany chyba do każdego myślozbrodniarza. Niestety i tym razem marna to etykieta – wie dobrze Zmyślony, że mógłby tu wymienić równie dobrze Hartmana, Michalskiego, Michnika, Żakowskiego… słowem, każdego, kto uprawia publicystykę. I tu zaskoczenie – ależ tak, mój felieton miał charakter publicystyczny! Ależ tak, krytyk sztuki to także – choć nie wyłącznie – publicysta! Który ocenia – wystawy; i odnosi się – do tekstów kolegów po fachu. Pisze Zmyślony, że nazwałem swój felieton „chłodnym namysłem krytycznym” – byłaby to dziwaczna identyfikacja, jednak nie znajduję takiego fragmentu – ta uwaga dotyczyła generaliów. Widzę za to inny: „poetycka egzaltacja niespecjalnie sprzyja trzeźwości osądu”. Cóż, podtrzymuję.
Zmyślony – podobnie jak Wielebska – postanowił pobawić się w arbitra elegancji i poza tym, że protekcjonalnie przypominał mi jakich „wybitnych twórców i teoretyków” powinienem „znać i skojarzyć” – to również oburzył się, że „publicznie zmywa[m] głowę stałej współpracowniczce własnej redakcji, za tekst, który wcześniej sam opublikował[em]. Niezbyt to eleganckie”. Nie wiem, czy Zmyślony wolałby, żebym „zmył głowę” Plincie prywatnie; wiem, że rozmijamy się zupełnie w kwestii powinności krytyka sztuki – i roli krytyczno-artystycznego czasopisma. Razi Zmyślonego, że redakcja publikuje polemiki dotyczące swoich autorów? Mnie razi, że Zmyślony się do takiej opinii przyznaje. I to publicznie. Na marginesie – który to katolicki publicysta tak lubi udzielać lekcji etyki…?
Zachodzę w głowę dlaczego zarówno Wielebska, jak i Zmyślony felieton o krytyce artystycznej traktują jak recenzję wystawy; po czym dziwią się, że forma jakaś taka lapidarna, a argumentacja hasłowa. Cóż, tak się w takich razach robi i nie chodzi bynajmniej o krytykanctwo (nawiasem: obawiam się, że w odniesieniu do kogoś, kto prowadził przez kilka lat bloga Krytykant – to dość zdarta fraza); a odpowiadanie na felieton uwagami o tym, że „zamiast argumentów padają kąśliwe epitety”, trawienie polemiki na „ironiczne” demontowanie języka felietonu, to jak strzelanie z armaty do gromady wróbli – podobnie nieadekwatne. Wybijmy więc to, co – jak sądziłem – wybiłem już w podtytule mojego tekstu: to nie była recenzja wystawy Olafa Brzeskiego; to były uwagi na marginesie tegoż pokazu. Poza wszystkim: określenie mojego tekstu mianem recenzji wystawy Brzeskiego (nie samochody, a rowery, nie rozdawali, tylko kradli…) ma wymiary nie tylko komiczne; tworzy wirtualną rzeczywistość (wirtualną kukłę?), w której dyskutujemy o czymś, co nie istnieje. Chodzi więc o wygodnie ustawienie tekstu polemisty? Nie podejrzewam moich polemistów aż o taki makiawelizm.
Przejdźmy zatem do kwestii nieco bardziej poważnych. Pisze Zmyślony, że „swym cudownym okiem dostrzegł[em], że zanim [Zmyślony] przystąpił do zredagowania tekstu – […] nie analizował, nie porównywał, nie poddawał w wątpliwość, tylko wybełkotał coś z siebie w natchnieniu, pogrążony w odmętach metafizycznych głębi”. Pomijając retoryczne ozdobniki – uważam dokładnie odwrotnie. Otóż sądzę, że Iwo nie tylko zredagował swój tekst, ale także pisał poetyckie kawałki z rozmysłem i z pełnym przekonaniem – sądząc, że to najbardziej adekwatny sposób recepcji rzeźby, a może i sztuki w ogólności. Nie będę przeklejał tu cytatów, które wybrałem z poprzedniego tekstu – kto chce, niech sprawdzi; w tekstach Zmyślonego jest ich zresztą więcej. I fakt, że użyłem słowa „metafizyczny” wcale tego nie unieważnia; a Zmyślony nie zmyje powszechnego znaczenia tego terminu słownikową definicją. Warto jednak podkreślić, że słowa „metafizyczny” (czepiać się szczegółów – cóż więcej Zmyślonemu pozostało) nie użyłem bynajmniej do opisu postawy mojego adwersarza – tylko krytyki artystycznej lat 90. i… Adama Zagajewskiego (na wszelki wypadek uściślę: potraktowanego tu jako pewna figura). A za zilustrowanie metody Zmyślonego służyły mi nie projekcje, tylko jego własne wypowiedzi. Przypomnijmy: „Po stronie rzeźby ciało – czucie wszystkimi zmysłami, zmienne przepływy doznań w czasie i przestrzeni. Po stronie rozumu język – obsesja nazywania; wtłaczanie tej gmatwaniny w sztywne ramy dyskursu. Rozum, aby zrozumieć, musi najpierw nazwać, czyli upakować ciasno do mentalnych szufladek”. Po więcej kawałków odsyłam do oryginału.
„Rzeźba – dowodzi filozof – działa czysto fizycznie, w wymiarze haptycznym, proksemicznym i kinestetycznym”. Po czym dramatycznie pyta: „Dlaczego naczelny »Szumu« te inne wymiary przeoczył? Dlaczego mnie nie zrozumiał?”.
Odpowiadam: innych wymiarów nie przeoczyłem, a nawet, stoi jak wół, dostrzegam je także w innych dziedzinach sztuki (na wszelki wypadek uściślę: w odpowiednich proporcjach w zależności od gatunku). Tyle że nie przysłaniają mi one – tak, tak – trzeźwości osądu. A jeśli chodzi o wystawę Brzeskiego (bo o ekspozycji Tarasewicz nie napisałem ani słowa – napisałem o jej odbiorze przez Zmyślonego): dostrzegłem je, ale uznałem za słaby kawałek sztuki, co skwitowałem kilkoma określeniami, które zresztą mój polemista przytacza. Tak, skwitowałem – bo to nie była recenzja wystawy Brzeskiego, lecz uwagi na jej marginesie.
I odpowiedź na drugą wątpliwość: zrozumiałem, zrozumiałem. I podtrzymuję, że punkt widzenia Zmyślonego jest archaiczny i niedający się obronić w szerszym ujęciu. Przypomina Zmyślony swój tekst o wystawie rzeźby w Zachęcie, w którym zachwycał się monumentalnymi, powykręcanymi schodami Moniki Sosnowskiej; pracy jak na tę artystkę słabej, wtórnej (wobec własnych osiągnięć), gubiącej to, co sprawiało, że realizacje Sosnowskiej były tak znakomite – czyli właśnie ich haptyczny, proksemiczny i kinestetyczny charakter. I to jest moja opinia. Można się z nią zgadzać lub nie – ale jest to jakieś stanowisko. Nie jest natomiast stanowiskiem fraza Zmyślonego z tekstu Nie zagadujmy rzeźby: „przestrzeń gwałtownie się kurczy – niby wysoka sala, a nagle ciasny pokoik. Śniło ci się kiedyś, że przed czymś próbujesz uciec, ale z każdym krokiem zapadasz się coraz głębiej? Właśnie z takiego koszmaru zostały wyjęte Schody”.
Nie jest – bo jest poezją (uwaga! metaforycznie!).
Powtórzę: Zmyślony proponuje krytykę à la Zagajewski, czyli taką, która zasadza się na podziale na „czujących” i „nie”. Taki sposób opisywania sztuki cofa nas do stanu dziecięctwa, w którym na pierwszym planie jest haptyczny, proksemiczny i kinestetyczny odbiór świata. Kilkulatek zachwyca się i wielką instalacją w galerii, i zobaczoną na ulicy konstrukcją z powyginanych prętów – nie ma „obsesji nazywania”, nie „wtłacza tej gmatwaniny w sztywne ramy dyskursu”, nie wpycha jej do „mentalnych szufladek” – nie wartościuje. Podobnie podejście Zmyślonego – musi niwelować wszelką ocenę, która zawsze opiera się na porównaniu. A jak porównywać odczucia? To dlatego Iwo Zmyślony utożsamia swoją pozycję z dociekliwością (tutaj: „wnikaniem głębiej”), a teoretyzowanie z przegadaniem vel zagadaniem; w swoim felietonie podawałem takich opozycji więcej. Jednak natura nie znosi próżni, dlatego w dyskursie krytycznym tego typu musi pojawić się dystynktywne zapewnianie, że „ta praca ma w sobie to coś”, no bo przecież „to się czuje”. To dlatego krytyka, którą spersonifikowałem za pomocą nazwiska poety Zagajewskiego, jest tak irytująca.
Pisze mój adwersarz o zasadzie życzliwej interpretacji. Szkoda, że sam jej nie zastosował – a wystarczyło wypreparować z mojego felietonu esencję, zamiast zdumiewać się „uszczypliwościami”. Wtedy Zmyślony dostrzegłby, że mój tekścik był tym właśnie: „dobitnie postawionym pytaniem: w jaki sposób krytykę artystyczną uprawiać? Czemu powinna służyć?”.
Zmyślony ujmuje swoje postulaty zwięźle: nie zagadujmy rzeźby! Odpowiadam: zagadujmy ją na potęgę!