Dyskretny urok cinkciarza. Narracje #7 w Gdańsku
Nowy Port, dzielnica Gdańska, w której odbyła się tegoroczna edycja festiwalu Narracje, cieszył się niegdyś złą sławą, a jej echa są słyszalne do dziś. Czy słusznie? Pewnie nie, ale tego jako przelotem doświadczający tego miejsca przybysz osądzać się nie ważę. Niemniej na dyskusje o tym, czy Nowy Port jest dzielnicą niebezpieczną wciąż nietrudno trafić. Zdania są podzielone, choć dominują opinie, że dziś jest tu raczej spokojnie, „normalnie”. Jedno jest jednak pewne – z tegorocznych Narracji nijak się tego dowiedzieć nie można było. A jeśli już, to mimochodem, w trakcie spacerów od jednej pracy do drugiej. Te kwestie, wydawałoby się – pierwszoplanowe, gdzieś się po drodze rozmyły.
Z czego to wynika? Wydaje się, że to frekwencyjny sukces gdańskiego festiwalu może stać się najpoważniejszym dla niego zagrożeniem. Osiągnięcia są niekwestionowane: na przestrzeni kilku lat udało się organizatorom zebrać wokół festiwalu dużą publikę, umiejętnie budują oni także jego dynamikę. Pewnych rozwiązań inne miasta z pewnością mogłyby się od gdańszczan uczyć. Koncentracja na dwóch wieczorach zamiast rozrzucenia po mieście różnych szpargałów na kilka tygodni, uczynienie z tego prawdziwego wydarzenia sprawia, że przedsięwzięcie cieszy się zainteresowaniem nie tylko świata sztuki, ale bardzo wielu „zwykłych” mieszkańców – a to przecież do nich przede wszystkim takie festiwale są kierowane. Co jednak najważniejsze, ostatnio organizatorzy stawiają na bardziej ambitną formułę niż na samym początku, gdy Narracje były tak zwanym festiwalem światła. Krótko mówiąc: festiwal przeszedł drogę od efektownej, ale niewiele wnoszącej rozrywki do ambitniejszej i głębiej wgryzającej się w miejską tkankę sztuki. Kierunek ze wszech miar słuszny – skoro udało się zgromadzić sporą widownię, dobrze jest serwować jej propozycje coraz wykwintniejsze.
Tu jednak zaczynają się schody. Krok naprzód stawiany jest niby konsekwentnie, a jednak trudno nie odnieść wrażenia, że wciąż niepewnie i chwiejnie. Kuratorka tegorocznej edycji, Anna Smolak, jak gdyby nie mogła się zdecydować czy do Nowego Portu wkroczyć w glanach, czy w baletkach. Drażnić, czy uwodzić? Weźmy hasło przewodnie – „przemytnicy”. W zestawie z odległą od centrum, lekko podupadłą dzielnicą, nocną porą, zimną i wilgotną listopadową aurą spodziewać by się można opowieści ciężkiej, ponurej, pozbawionej lukru. Tymczasem tytułowi „przemytnicy” okazują się być zręcznym wabikiem, szeroko pojmowanym słowem-wytrychem, które niczego tak naprawdę nie określa. Niby wciąż wszystko jest w porządku, prace na różne sposoby odnoszą się do kontekstu miejsca, ale kiedy w scenerii filmu noir puszcza się animację Disneya, coś zaczyna zgrzytać. To nawet nie fałsz, ale zręczny uskok. Nowy Port snuł swoją narrację niezależnie od festiwalu, a skonfrontowani z tak obciążonym warstwami historii i uprzedzeń, a przy tym w wielu miejscach materialnie zaniedbanym rejonem artyści poczuli się niekiedy zdezorientowani i uciekli w oniryczne anegdoty. O pewnej bezradności przekonać się można było dobitniej pierwszego dnia festiwalu, gdy podczas krótkiej dyskusji zaproszeni twórcy powtarzali za wywołanym do odpowiedzi jako pierwszym Jankiem Simonem, co zobaczyli w Nowym Porcie. A zobaczyli pocztówkę z przeszłości, kawałek miasta niedotknięty jeszcze gentryfikacją, jakby wyrwany z biegu czasu. Zgoda, słusznie, niektórzy jednak tak przywiązali się do tego widoku, że przed oczami mieli już tylko ową pocztówkę, zasłaniającą całą resztę.
Została efektowna powierzchnia, przez którą ciężko się przebić. Znamy to, nie przymierzając, chociażby z przypadków licznych pielgrzymów odwiedzających Detroit, znęconych malowniczymi ruinami i niewiele więcej widzących. Tymczasem chciałoby się spotkać kogoś pokroju Charliego LeDuffa, choćby nawet z właściwą mu bufonadą i maczystowską autokreacją, kto wyszedłby poza scenografię, ku żywym ludziom. W Gdańsku jednak z tym wychodzeniem jest średnio, co pokazuje przykład Chóru Benjamina. To wideo, owszem, piękne, dopieszczone, zgrabnie wyreżyserowane, ale raczej narcystyczne niż faktycznie oddane swoim bohaterom. I nie chodzi nawet o wyrafinowane cytaty. Benjamin Benjaminem, ten akurat gładko wpisuje się w opowieść artystów. Z lekka kościelny zaśpiew bohaterów dobrze rymuje się z nader często występującym w słowniku filozofa słowem „zbawienie”. Tyle że uczestnicy projektu, czyli starsi mieszkańcy i mieszkanki Nowego Portu, budzący sympatię i podziw swoim zaangażowaniem i odwagą wobec kamer, śpiewają subtelne frazy na temat historii, podczas gdy ich osobiste historie pozostają dla nas niezgłębione, nawet nie draśnięte. Podniosłym tonem formułowany opis pracy Olgi Jitliny i Alejandro Ramireza tylko spycha mieszkańców na jeszcze dalszy plan, redukując ich do roli obserwatorów ważnych historycznych wydarzeń. Z jednostek zamieniają się oni w puste figury świadków, dla artystów wydają się być interesujący, ale na modłę barwnych owadów za muzealną szybą.
Nowy Port to faktycznie dzielnica trudna – jeśli nie do życia, to do artystycznego obrobienia. To miejsce, które bezlitośnie obnaża słabości. Zabrakło w nim mocniejszej kuratorskiej wytycznej, linki ratunkowej. Gdy więc pośród festiwalowych realizacji zdarzają się potknięcia, to są one spektakularne – właściwie to nie tyle potknięcia, co efektowne plaśnięcia na twarz połączone z utratą kilku zębów.
Lisa Torell potrzebowała więc aż trzech odsłon swojej pracy, by opowiedzieć o nieustającej przemianie miasta i „deformacji czasu”. W wachlarzu użytych środków – od instalacji dźwiękowej, przez wideo po performance – niewiele jednak mieści się interesujących treści. Oglądamy warsztat zegarmistrza będącego jednym z ostatnich aktywnych rzemieślników w Nowym Porcie i możemy się nad tym faktem zasępić, ale niewiele nam z tego przyjdzie, żadna to nowość, że niektóre profesje powoli wymierają. Samo wykorzystanie spowolnionego obrazu i dźwięków zegarmistrzowskiego warsztatu jest w warstwie artystycznej podobnie opatrzone. Działanie będące inną częścią pracy wywołuje natomiast żywsze emocje, ale niekoniecznie na jej korzyść. Odmalowującemu barierkę mężczyźnie z pewnością czas się dłużył, nie wątpię. Należało mu się wiele współczucia – malowanie przez cały wieczór jednego płotku w dokuczliwym chłodzie, podczas gdy parę kroków dalej widzowie mogli ogrzewać się przy koksowniku, musiało być wyjątkowo mało przyjemne. O zapowiadanym przyspieszaniu bądź spowalnianiu poczucia czasu w ewoluującym mieście nie dowiedzieliśmy się natomiast praktycznie niczego, a już na pewno niczego nowego.
Praca Moniki Drożyńskiej Ćwiczenia z patrzenia w dal ewidentnie natomiast nie nadaje się do prezentacji w formie prostego wideo. Tytułowe ćwiczenia to swoiste warsztaty, które artystka organizowała na plaży w Ustce, łączył się z nimi dodatkowo wątek materialności artystycznej wytwórczości i jej kosztów. Wykastrowane z pierwotnych, wyznaczonych okolicznościami powstania znaczeń, a zwłaszcza samej możliwości uczestnictwa w Ćwiczeniach dokumentacyjne wideo staje się nieznośnie płaskie. Ot, friedrichowski obrazek ludzi wpatrzonych w morze, opatrzony arbitralną tezą o powszechnej nieumiejętności odpoczynku. Z podobnych względów niezbyt szczęśliwie wypadł też hołd dla zmarłego w tym roku Witosława Czerwonki, ważnej postaci tutejszego środowiska. Na ścianę jednej z kamienic rzutowano blade i niewielkie przezrocza z fotografiami wykonanymi przez Czerwonkę w Nowym Porcie. Sęk w tym, że beznamiętne, chłodne rejestracje wycinków dzielnicy nie miały w tej formie specjalnego sensu – przegrywały po prostu konkurencję z tymi samymi zaułkami odbieranymi na żywo. Pewne prace jednak lepiej pokazywać w bezpiecznych czterech białych ścianach galeryjnego kubika.
Rozczarowaniem okazała się nawet praca Łukasza Jastrubczaka. Zawiesił on w strefie wolnocłowej własnego projektu flagę, ściślej jeden z 20 jej wyprodukowanych egzemplarzy. Kompozycja jest dla Jastrubczaka dość typowa, to zręczna tektoniczna abstrakcja w konstruktywistycznym duchu, a więc rzecz znana już z jego wcześniejszych, zwłaszcza kolażowych prac. Jednak artysta, który zazwyczaj umiejętnie żongluje intertekstualną obudową swoich prac, tym razem ograniczył się do sensów dość ubogich, sprawiających wrażenie mocno wymuszonych. Użyte barwy odpowiadają procentowemu ich występowaniu we wszystkich flagach świata, dominują więc czerń, biel i czerwień, tyle że w podczas festiwalu odbywającego się bądź co bądź wieczorem, na powiewającym wysoko skrawku materiału można było dostrzec głównie odcienie szarobure, reszta była kwestią intuicji i googlowego wyszukiwania. To poniekąd celowe, jako efekt półseryjnej produkcji w chińskiej fabryce, niemniej wyszło aż nazbyt mizernie. Wisienką na torcie jest deklarowane powieszenie flagi do góry nogami, praktycznie niezauważalne, w końcu zależne tylko od apriorycznej decyzji artysty, nawet kompozycja niespecjalnie na tym traci. Jako komentarz do globalnej sytuacji politycznej praca wypada więc właściwie równie blado, co w kwestii wizualnej czytelności. Przy dobrych chęciach można by ten gest odczytać inaczej, jako dość perwersyjną krytykę prezentowania w przestrzeni miejskiej dokrojonych pod nią prac (patrz: Monika Drożyńska), co, choć naciągane, wypadałoby odrobinę ciekawiej.
Udało się jednak zrealizować trochę prac dobrych, nawet jeśli nieraz powierzchownie odnoszących się do miejsca. Znakomitą oprawę i dynamikę uzyskała część zlokalizowana w Parku Jordanowskim i nad pobliskim kanałem. Prace Hansa Rosenströma, Daniela Knorra, Klary Hobzy, niezależnie od siebie stworzyły w tym niewielkim, odludnym fragmencie Nowego Portu melancholijną przestrzeń, rozbrzmiewającą odległym głosem dobiegającym spośród parkowych drzew, muzyką złożoną z dźwięków starych statkowych syren i rozświetlaną nadawanym alfabetem Morse’a sygnałem z posępnej wieży leżącej na przeciwległym brzegu twierdzy Wisłoujście. Jasne, Rosenström i Hobza nie wchodzą głęboko w historię czy wątki społeczne, w ich pracach przeszłość Nowego Portu powraca jako zamglone wspomnienie z drugiej ręki, mieszanka książkowych przekazów, zasłyszanych opowieści i własnej wrażliwości. Jednak wykazują oni zdolność do wniknięcia w czysto fenomenologiczną atmosferę miejsca, której nie ignorują ani się jej nie przeciwstawiają, a subtelnie podkręcają. W efekcie tworzą wspólnie piękny i smutny spektakl, którego bohaterowie pozostają kusząco nieuchwytni. Ich realizacje odważnie weszły w efektowną przestrzeń, którą łatwo było zagadać i zdusić, a jednak całej trójce udało się nie przekroczyć cienkiej granicy efekciarstwa. Klara Hobza, autorka pracy najbardziej teatralnej, poradziła sobie rozsądnie rozbijając ją na dwie dość odległe na mapie części – świetlny sygnał odczytywany był w budynku dawnej przepompowni.
Nie zabrakło interwencji bardziej związanych z historią dzielnicy. Taką była choćby świetna realizacja Katki Blajchert, notabene wychowanej w Nowym Porcie. Dźwiękowa instalacja artystki to dwie historie mieszkańców, mężczyzny i kobiety, snujących wspomnienia z przeszłości, zaludnione tabunami marynarzy, cinkciarzy i „mewek”. Praca prosta i dyskretnie wirtuozerska – obie opowieści odtwarzano w sąsiednich kamienicznych bramach, przedzielonych jedynie pojedynczym murem, jednak głos z drugiej strony zawsze pozostawał idealnie wytłumiony. Jak w życiu – dwie barwne historie współistnieją długo ściana w ścianę, nigdy się nie spotykając. Udane próby wniknięcia w historię dzielnicy były więc głównie zasługą miejscowych, jak w performansie tanecznym „Lipskeego” i Michała Iwlofa, którzy w pigułce przedstawili rozwój kultury ulicznej w Nowym Porcie przed kilkunastu laty. Jednak nie tylko silnie zadomowieni tutaj artyści wykrzesali coś godnego uwagi i powiązanego z historią dzielnicy. Spacer z „Diwą przewodniczką” to propozycja młodego performera pod pseudonimem Pomme de Terre, który przybył tu nie tak dawno temu z Poznania. Prostych i sympatycznych interwencji znalazłoby się sporo, wśród nich wymienić można wróżbiarski salonik Xawerego Wolskiego i Olgi Kowalskiej, czy ładnie opakowaną, choć prościutką anegdotkę o bimbrownictwie autorstwa Patrycji Orzechowskiej. Bez olśnień, ale i bez tragedii. Na ścianie jednej z kamienic można było natomiast zobaczyć hipnotycznie piękne wideo Flo Kasearu, nakręcone w Tallinnie, gdzie artystka mieszka, pokazane w Gdańsku de facto ze względu na wizualne podobieństwo okolicy, co świadczy o wyjątkowo luźnych kryteriach doboru prac.
Powstał z tego wszystkiego festiwal przyzwoity, ale w znaczącej części oderwany od swojej lokalizacji, jak gdyby umieszczony w jej makiecie. To wciąż lepiej niż kiedyś, znacząco lepiej także niż w przypadku realizacji w ramach Baltic Light Chain, niby podpiętych pod całościowy program Narracji, ale jednak wyraźnie oddzielonych. Oddzielonych słusznie, bo choć dla wielu przypadkowych przechodniów efektowne i przyjemne w odbiorze, były to w gruncie rzeczy typowo festiwalowe błyskotki: instalacja wyglądająca jak świetliste włosy Roszpunki, wypuszczona przez okienka starej latarni morskiej, czy kolorowe kuby-klocki do dowolnego układania. Jednym słowem – ornament. Tyle, że „lepiej” nie oznacza jeszcze osiągnięcia oczekiwanego przez samych organizatorów poziomu. Narracje mają świetną formułę, bogaty, złożony obszar do eksploracji, a także wierną publikę. Potrzeba im za to nieco więcej odwagi, bowiem właśnie ta liczna publiczność wydaje się trzymać organizatorów w klinczu. W dwuznacznej sytuacji, w której wkroczono na „trudny” teren, a jednocześnie starano się w nim zbytnio nie drążyć, wychodzą na wierzch ambicje i obawy. Tymczasem im więcej niezdecydowania, tym większe prawdopodobieństwo, że owa wierna publiczność zacznie się wykruszać. Widzom warto dać kredyt zaufania, zwłaszcza że zrozumienie trudnych projektów ułatwić mogą przewodnicy, których praktycznie nie da się nie spotkać podczas zwiedzania Narracji. Tak więc albo krytycznie, wnikliwie, nawet ostro, albo wciąż ambitnie, choć lżej. W rozkroku między tymi biegunami trudno będzie wytrwać i raczej nikomu nie wyjdzie to na zdrowie.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Katka Blajchert, Aleksandra Ciapka, Witosław Czerwonka, Monika Drożyńska, Andris Eglitis, Klara Hobza, Jon Irigoyen, Łukasz Jastrubczak, Olga Jitlina, Alejandro Ramirez, Flo Kasearu, Daniel Knorr, Olga Kowalska, Xawery Wolski, Adrian Lipiński, Michał Iwlof, Zosia Martin, Maja Zaleska, Michał Szymończyk, Odnawianko, Patrycja Orzechowska, Pomme de Terre, Hans Rosenström, Lisa Torell, Anu Vahtra, Małgorzata Wesołowska, Gabriela Warzycka-Tutak, Anna Wesołowska-Owczarska
- Tytuł
- Narracje #7
- Miejsce
- Nowy Port, Gdańsk
- Czas trwania
- 20- 21.11.2015
- Osoba kuratorska
- Anna Smolak
- Fotografie
- Michał Szymończyk
- Strona internetowa
- narracje.eu
- Indeks
- Adrian Lipiński Alejandro Ramirez Aleksandra Ciapka Andris Eglitis Anna Smolak Anna Wesołowska-Owczarska Anu Vahtra Daniel Knorr Festiwal Narracje Flo Kasearu Gabriela Warzycka-Tutak Hans Rosenström Jon Irigoyen Katka Blajchert Klara Hobza Lisa Torell Łukasz Jastrubczak Maja Zaleska Małgorzata Wesołowska Michał Iwlof Michał Szymończyk Monika Drożyńska Odnawianko Olga Jitlina Olga Kowalska Patrycja Orzechowska Pomme de Terre Witosław Czerwonka Xawery Deskur-Wolski Zosia Martin