Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie / odc. 6: LEGO na komisariacie. 1996
Wielki dzień muszę chyba zanotować w kalendarzu dat znamienitych. Tylko jaki dzisiaj dzień, bo rok to wiadomo. Do kalendarza nie dostaję wzrostowo. Przymusowo z racji postury niedorozwoju nie zanotuję. No nic, od tej ekscytacji świat mi aż w głowie wiruje. Więc daty nie znam dokładnej drodzy państwo, ale odczucie czucie to znamienite, znakomite, a jakże, pamiętam. Chyba wiecie, o czym mówię, oczami wyobraźni widzicie. Więc wracając do akcji wydarzeń, mocnymi dłońmi uczeń podstawowej szkoły dumy T. podnosi koc do góry energiczne. I czas się rozciąga. Sam koc to gepardy, tygrysy indyjskie, irysy, pewnie w domach taki macie. Standardowy model lat 90. kit, dziś hipsterskiej mody hit. I pod tym kocem co ja widzę… Setki jakichś małych części kolorowych prostokątnych piętrzących się. Trójwymiarowe bryły z okrągłymi wypustkami. Chyba jednak tysiące. Piętrzące się. No i są też jakieś ludziki, samochodziki, części i inne tego typu gabaryty. ,,LEGO” – T. krzyczy rozochocony, ,,LEGO klocki”. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam. Rozumiem, że ten zachwytokrzyk jest zaproszeniem do zabawy, fantazji wspólnej strawy. Wyciągamy. Na kolejny suwenir z Indii bądź Chin tym razem dywan wykładamy (dywan perski, lecz niech nazwa was nie zmyli). Odtąd całymi wolnymi dniami zajmowaliśmy się LEGO klockami. Cóż za zabawka? Toż ktoś był geniuszem co wymyślił (zaraz zerknę do Wikipedii, czy to Nobla laureat przypuszczam). W 1996 roku Wikipedii nie było, a może była, ale myśmy nie mieli cyberprzestrzeni. Wiedziałam, że to coś genialnego i tak bez tego, bez wątpienia, że to jakiś rozum wybitny, demiurg wytwórca. Uniwersalizm całkowity, sztuka urzeczywistniona dla dzieci dostępna prawdziwa. Nie pluszak, nie miś, a prostokąt plastikowy wielokolorowy, jeden na drugi można zakładać w dowolnej konfiguracji, tworzyć dzieła konstruktywistyczne i supremacji. Och, jak te tygodnie były rozwijające. Zderzenie z rzeźbą przestrzenią kształtem takim, tworzeniem niezliczonych gatunków form. Och, gdybym mogła teraz przenieść się w czasie ze świadomością obecną, z wideo kamerą albo przynajmniej aparatem. Zrobić dokumentację tych dzieł, wykazać swoją genialność globalnie teraz, że już tak od dziecka same genialności wytwarzałam bez omyłek. Przecież każdy adept sztuk pięknych obecnie wie, że nie ma czasu na zastanowienie, myśli przetrawienie, wszystkie nagrody są dla młodych, a kuratorzy niedługo staną się head-hunterami buszującymi po przedszkolach, bo licealiści i studenci to już za starzy i ubetonowani na odkrywanie. Świeży narybek w cenie. Kamer nie było o zgrozo mimozo. Wracając do dywanowych przygód legowych. Bazowałam na dwóch kolorach, czerni i bieli. Czarna bryła, najczęściej kwadrat z LEGO lepiłam i białą obwódkę na koniec mu prawiłam. Ludziki elementy miniaturki, nieudolne rzeczywistości elementy mnie nie interesowały. Brat mój za to militarne obozy, czołgi, żołnierzy jakichś tworzył. Ochoczo elementów ów używał, które mnie odrzucały. Całe wioski militarne. Swój obóz i obóz oprawcy wroga. Polityka. Rodzice podglądali i T. przyklaskiwali, bo cała narracja, bo lochy, wojna, Mars, wymieszane w dziecięcej wyobraźni, jaźni z średniowiecznymi torturami co na Discovery leciały. Moim się przyglądali, ale ich ręce ochoczo już dźwięku nie wydawały, w bezruchu z ich ciałami stały. No bo co to. ,,Anusia nasza to chyba bez wyobraźni”, matula mówi do tatuli. Ja tego nie wiem, ale w myślach słyszę, więc piszę. No bo co to. Piętrzące się góry kwadratów z prostokątów czarnobiałych, co z tą obwódką? Czemu nie domki z ogródkami, kobieta, dziecko, mężczyzna, brzoza, dom i pies? Gdzie księżniczki, balerinki, śnieżynki. No nic, co wszyscy myśleli, co to sześcioletnie dziecię wyprawia, co w tych klockach się objawia. Co powiedziałby papa Freud (obecnie trochę wrzucony do lamusa). Dla mnie to był rozwój kosmiczny osobisty i przyzwolenie było. Wszyscy poczęli rodzice LEGO dzieciom prezentować. Każde dziecko w mieścinie, w zaborze austriackim miało LEGO. Inwazja LEGO. Powiecie, że to jakieś przebogate tereny, że nawet tak w Warszawie nie było, że wszystkie dzieci co do joty miały LEGO. Nic bardziej mylnego kolego. Tak się składa, że w zaborze austriackim mieściny nazywane były małymi ,,Paryżami”, ,,Nowymi Jorkami”, ,,Londynami”, a często gęsto ,,Mediolanami”. Lata 90. słynne z dorabiania, majętnienia, początki wielkich emigracji z naszej nacji. U nas to był polski ,,Nowy Jork”. Jedna rodzina wyjechała, cała wieś bądź mieścina dolatywała. Moja babcia była od nas osiedlowa. Więc klocki dolatywały nowe, dopływały ewentualnie statkami, losu Titanica nie podzielały. Wszystko wskazywało, że dzięki temu, dzięki rozwojowi twórczemu spowodowanemu dostępnością tej nowoczesnej formy rzeźby, plastyki w domu każdego, nasz ,,Nowy Jork” przy dobrych wiatrach i wodach za lat parę może stać się mekką artystów na tych z Manhattanu miarę. Wiem, tak ponoć teraz mówią lokalsi, że dzieci wtedy nie chciały robić nic innego, a to matematyki się uczyć, a to techniki. Zamiast na polach, w lasach, na trzepakach na golasa, to dzieci bęc w domu na dywany, u wszystkich wyostrzone zmysły plastyczne od kolorowych prostokątów klockowych. I powiadają lokalsi, że ja wyjątkiem nie byłam z tymi czarnymi kwadratami z białymi obwódkami. Więcej było takich przypadków w mieścinie, jakichś wyższych nawiedzeń niejasnych objawień. Wszystko wskazywało, że może się ziścić utopia przeokropna. Mieścina na końcu świata, mekka artystów. Problemów komunikacyjnych na linii Polska-Ameryka nie było. Bo przecie rodziny tam całe. W Nowym Jorku nie trudno rozpuścić wici o takim fenomenie co jest w ,,Nowym Jorku”. Babcia sprzątaczka w MoMA, zaraz coś ochroniarz podchwyci. Potem na stołówce anegdotkę sprzeda drugiemu pilnującemu, idący z tacą i herbatą kurator dosłyszy. Egzotyki przecież potrzeba. A wiadomo, że Polska egzotyczny kraj, tam gdzie niedźwiedzie polarne, papież Polak i wódka absolutna. Prosta sprawa. Kurator przylatuje, filię MoMA otwiera w zaborze austriackim. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie. A ja szczególnie MoMĘ mając i się nigdzie nie ruszając od małego odkryta i chwałą spowita do końca dni swych bezruchu miastowego do większego Warszawy, dzięki LEGO. Tak się nie stało. A dlaczego. To zaraz wyłożę. Wszystko przecież, tak z logiki wynika, układało się ku sukcesowi. Wszystko miało się stać jak powyżej wyłożyłam, a się nie stało. Samolotu ze Stanu nie dowiało z kuratelą na pokładzie.
Dnia pewnego letniego godzin poobiadowych stała się rzecz niesłychana, wszak nieplanowana. Na dywanie z T. siedzieliśmy po turecku zwyczajowo, gdy klocki się skończyły. Paczka w drodze z Ameryki. Patowa sytuacja. Czarnobiałe prostokąty wszystkie co do joty wykorzystane, obozy poukładane jak malowane, wszystkie narracje też przez T. przetestowane. Rączki w bezsilności nasze uniesione niczym w marmurze ukute skamieniały natychmiastowo. I tak w tym marazmie siedzieliśmy i w ciszy, a czas płynął poza nami. Bo brak manewru jakikolwiek, tylko się w gotowe nasze dzieła wpatrywaliśmy. Rodziciele nadeszli arcyprzerażeni stanem rzeczy, wyczerpaniem materiału, trzeba by wymyślić coś dla dzieci, ale nic się nie da lepszego od LEGO. Paczka leci albo płynie, nie będzie jej zaiste za godzinę. Więc nic nie zostało innego, jak pojechać do sklepu po LEGO. Fiatem 126p czerwonym rumakiem żeśmy pomknęli do sklepu osiedlowego jedynego papierniczego miastowego. W grę wchodziło kupienie zestawu podstawowego, bo babcia dośle jakieś Star Warsy dla T., a dla mnie to tylko w monochromie klocki nieduży wydatek, a spokój do domu wróci.
Całą familią jak w dzień święty do kościoła po biciu dzwonu przekraczamy progi sklepu blisko finalnego sukcesu. LEGO produkt podstawowy, nawet jakby w papierniczym wykupiony został do ostatniej sztuki, to sklepy spożywcze już się wyposażyły, jako że to produkt codziennego zbytu niczym osełka czy wędlinka z galaretką. Jak nie papierniczy, to spożywczy, jak nie spożywczy, to u fryzjera, jak nie u fryzjera i tak dalej. My z tyłu z matulą pod ręce, głowa rodziny na przedzie się zbliża, by transakcję przeprowadzić. Pani A. z uśmiechem pokofeinowo-tytoniowym, lecz szczerym niewątpliwie pyta ,,Co podać?”. ,,Lego poprosimy jeden zestaw podstawowy”, głowa odpowiada. Twarz Pani A. momentalnie potem się oblewa. Oczy wybałusza zębami zgrzyta, może zwariowała kobita? Tak się klientów nie traktuje. Gdzie jej savoir vivre? Winna dobrą minę trzymać przecie nie od wczoraj chleb je z tego pieca. Psuje ludziom popołudnie swoją mimiki pokracznością. Chwila konsternacji spojrzeń nerwowej mediacji. Odpowiada: ,,Pan to żartuje, czy nie wie co się w świecie dzieje”.Tatula milczeniem odpowiada, bo jakichś komunikatów powstała zwada. Nieporozumień szarada. ,,Nie ma LEGO”. Pani A. kontynuuje: ,,LEGO na komisariacie, przyszli zabrali, odciski palców też. Afera powiadają, że może być z tego III wojna światowa. Mała głowa co wyprawiają ci niby artyści niby stolicowi, prawdopodobnie to jacyś naziści faszyści powiadają”. My dalej nic nie wiemy. ,,Włonczy se telewizor jak wróci do domu, to się pan dowie. Powiem panu tylko świat się kończy, stanął na głowie. To walczyli my o demokrację w imię czego? Chyba takich dewiacji. W snach mi się nie śniły takie rzeczy, tyle panu powiem”. Po tym do widzenia mówimy i wychodzimy. Tatula z matulą sytuacyjnie zmieszani, my z braku LEGO załamani. W spożywczaku ta sama sytuacja, na fryzjerni też. Więc mkniemy Fiatem 126p z powrotem, by dowiedzieć się w czym ambaras. Fakt faktem dzisiaj ON nie był włączony ani radio z powodów grządkowych. Ładna pogoda, to w ogródku czas coś oporządzić, powyplewiać, popodlewać, dzieci stonki pozbierają, po obiedzie do klocków zwyczajowo się zbierają i wtedy czas dla rodziców na ON. Więc mkniemy Fiatem 126p ile sił w silniku i chłodniku zaniepokojeni stanem rzeczy. Zapowiedź pani A. Nostradamska III wojny też zrobiła swoje nie powiem i na prędkości wpłynęła. Nic tak nie pobudza do wysiłku fizycznego, wuefu małego jak newsy decydujące o losie świata, a nam nieznane. Palt konieczności zrzucać nie było ze względów na miesiące saharyjskie, więc pobiegliśmy czym prędzej na piętro pierwsze domu naszego, krwią ojca ojca zbudowanego. ON stał na ambonie. Tatula za pilot chwycił. Teleexpress podaje ,,Zbigniew L., Zbigniew L. i jego klocki lego obóz koncentracyjny”. Pstryk myk na inny kanał ,,Ofiary, Żydzi, Polacy jako zabawka dla dzieci”. Pstryk myk: ,,To obraza profanacja bezczeszczenie pamięci o ofiarach wojny”.Pstryk myk: ,,Hańba!”. Po audycjach wielominutowych pstrykach wiadomo. Zbigniew L. bandzior, a mówi, że artysta, wypuścił klocki takie. Pewnie jakiś psychopata, narkoman, świr, nekroman. I teraz jest afera światowa. Klocki złą sławą okryte. Zło w niezłe przelane. Na zawsze z rynku wycofane. Nie ma, zakaz, cenzura. Użycie, posiadanie kupowanie klocków w najlepszym wypadku więzieniem zakończone. Cenzury obostrzone. A nawet jak nie, to niesmak pozostaje w ustach capi. Prawdziwy Polak tak sobie nie da. Nieważne czy to bandzior przez duńskie służby kierowany, czy jakiś agent niemiecki bądź rosyjski, o klockach zapomnieć musimy, bo to policzek dla nas na skalę światową. Na pewno Zbigniew L. to krypotoniemiec, nazista, faszysta. Natychmiastowa akcja. Matula do kuchni się wybrała, szafki poroztwierała. Worki na śmieci przygotowane. Bo takich rzeczy u nas w domu to nie będzie. Jak przyjdzie ksiądz w odwiedziny bądź po kolędzie, jak pomyśli o nas, jak zobaczy takie w domu zabawki, bezbożnie i to trzymać po kryjomu w piwnicy. Wszak Bóg miłosierny absolut nad absoluty, absolutnie wszystkie widzi i nic przed jego spojrzeniem topiącym niczym laser nie ukryjesz. Tylko co teraz z tym zrobić? Czy zakopać te worki z klockami pod tujką w mogiłce zbiorowej? Przeto będą się rozkładały lat tysiąc, jeszcze ktoś odkopie, albo będą rury sprawdzać wodne i co pomyślą o zakopanych. Wszak to zły pomysł. Może w piecu spalić? Ale nie, będzie się smród roznosił po okolicznych sąsiadach, na zawsze wspomnienie smrodu zostanie w nozdrzach i pamięci, jeszcze nam dom zaśmierdzi, takich zapachów zwłok klockowych, krematoriów to u nas to takie rzeczy to nie u nas. Sąsiedzi obdzwonieni co oni robią w tej sytuacji. Decyzja miastowo, społecznościowo dokonana. Do wywozu na śmietnisko, niech tak się lat tysiąc rozkłada, byle nie u nas byle, daleko jak najdalej od nas. W metalowym pojemniku na śmieci przy bramie wjazdowej na podwórko nasze, czekały do rana na wywózkę. Aż śmieciarka podjechała i wchłonęła całe zło, wyjechała z nim nie wiadomo gdzie i nam z tym dobrze wiadomo. Spokój powrócił. A mnie z marzeń o MoMA ocucił. Rytm mieściny powrócił optymalny. Wszyscy mieszkańcy odetchnęli z ulgą z nadzieją, że dzieci zapomną o LEGO. Teraz tylko nauka, matematyka i technika, zabawki z grochu i kasztanów. Mieszkańcy jednym chórem mentalnie się wyrażają: ,,Nie o taką Polskę walczyliśmy, a z Zachodu samo zepsucie napływa”. Więc ukrócili dla naszego dobra, dla dzieci, dla nowych pokoleń. ,,A tego popaprańca zbrodniarza, co aferę rozpętał to do więzienia”, chórem zgodnym. Agentura i ubecja. I tak oto znów nasza mieścina stała się Osadą niczym z filmu M. Night Shyamalana. Dalej się telewizję oglądało, skandali w nas w naszą krwawicę i życie uderzających nie było. A jak złe wieści na antenie, to anteną się potrząsało i zaraz było dobrze jak zawsze być powinno.