Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie / odc. 4: U babuli na zsyłce. 1993–1996
Po fatalnym incydencie roku 1993 nie było łatwo. Bezsenność. Ale czy jawa, czy sen to, i tak źle. Krzyk. Sen. Sprzedają mnie małą, a potem widzę pozszywane w lunaparku kawałki. Siebie. Nie mogę się ruszyć. Domyślacie się w związku z czym co było. Dobre pół roku minęło. Wtedy to postanowiłam wyprzeć to albo po prostu wyparłam to w najodleglejsze rewiry podświadomości. Zabrałam się na powrót do ciężkiej pracy manualnej, rysując godzinami na babcinych serwetkach. A że nie miałam już przyjaciół, nic nie hamowało mnie przed dążeniem do perfekcji i geniuszu. Siedziałam w domu i było mi dobrze. Moje maniakalne zapędy i skręty kostek, a to naciągnięcia nadgarstków bądź ścięgien, nie mogły być długo tolerowane. Do szóstego roku życia regularnie wysyłano mnie do babci na osiedle. Babcia próbowała mnie zająć czymś sensownym. Częstym sensownym zajęciem były zakupy z babcią. Zabierała mnie do mięsnego, by przełamać we mnie traumę. Od fatalnych wydarzeń 1993 zostałam wegetarianką. Po 1993, mimo że mogłam, zawzięłam się. Nie zjem mięsa, po moim trupie. Wchodziłyśmy popołudniami z babcią do mięsnego do pana Packa. ,,Rude niedobre, wargi sine, usta zamknięte, brzydkie, czopowate”, zwykła mawiać o nim moja ciotka, która miała jakieś zatargi z Packiem w przeszłości. Ciężko nazwać ten sklep mięsnym. Z zewnątrz przybudówka do komunistycznego pudła, wewnątrz drewniane panele. Stara waga z ciężarkami. Lada. Za szybą mięsa na wykałaczkach i z ceną markerem pisaną. No i babcia stawiała mnie przed szybą i mówiła: ,,Wybierz sobie dziecko którejś wędlinki, którą zechcesz. Babcia kupi”. Z początku odmawiałam. Z czasem zaczęłam wybierać, a to sopocką, a to z galaretką w papierek 15 dag, babcia nie oszczędzała na wnusi. Potem brałam w papierku, nigdy nie rozwijałam. Babcia nawykła. Że kończyło się na zakupie i nie rozwijaniu z papierka. Nie było przełomu. Jakoś tak jednak było dobrze. Babula cieszyła się, że przynajmniej wybierałam, stwarzałam pozory. Nie wiem co mówiła rodzicom. Rytuał nigdy nie zakończony skonsumowaniem. Wracałyśmy na osiedle do jej mieszkania. Gotowała kluski śląskie, a ja pokątnie, kiedy nikt nie patrzył, rysowałam po serwetkach. Jednym z innych pożytecznych zajęć, którymi chciała mnie zająć babcia, były wizytacje u sąsiadek w bloku. Piętro wyżej, w mieszkaniu narożnym, prawa strona, na końcu korytarza, mieszkała pani Kosowska. Krawcowa. Dowcipny los chciał, że wyglądała jak Sally Spectra z Mody na sukces. To samo rude ufryzowanie wysokie, puszyste, nie do okiełznania. Ta sama profesja. Branża moda, blichtr wielki. Szyła dla robotników, bo w lesie była fabryka żelazek na cały kraj znana. Wielka sprawa. Dużo postaci kinowo-serialowych przewijało się w mojej rzeczywistości. Wysyłana tam byłam w nadziei, że nauczę się fachu. Zawodu. Wory skrawków miałam do wyboru i nici. Wyjściowo, żeby mnie zainteresować, kazano mi szyć na lale. Kapeluszek, torebunie. Nie szło. Okazało się dwie lewe ręce. I to naprawdę lewe. Biedna leworęczna Anula i druga ręka też nie prawa a lewa. Pani Kosowska, wiedząc o tym, że wszystko wskazuje, że nic ze mnie nie będzie, niemowa, leworęczna, niejadek, szyła za mnie dla lali. Nie chciała dolewać oliwy do ognia. Konszacht. Zbiegałam z wyuczonym perfekt uśmiechem za każdym razem do babuli, prezentując swoje dokonania krawieckie. I tak jakoś czas płynął pod różnymi przykrywkami, a to papierkowymi, a to materiałowymi. By ukryć moją dysfunkcyjność. Kłamstwo jednak ma krótkie nogi, tak się mawia. Co przysłowie, to prawda. Kolejny dzień matula odprowadza mnie z naszego domu pozamiejskiego do babuli na osiedle (osiedle, czyli parę bloków, czteropiętrowców). Ciężkie kilometry z pól, znój, bo matula miała prace na osiedlu gdzie babcia. Zostałam dostarczona w godzinach przedpopołudniowych. Zasiadłam na bujaku jak zwykle i czekałam na spacer do Packa, do galerii wędlin. Minutki, minuty, podwójnie. Mijało. Zaczęłam się niepokoić. Ja w pokoju, babcia w kuchni. Czekałam husiając na bujaku. Nie miałam odwagi, by się zwlec i powlec do kuchni zobaczyć. Minęła i 11, i 13. Ani klusków, ani zwyczajowo po 13, po obiadowej, odesłania do pani Kosowskiej na szycie. Babcia w końcu w progu. Wtedy kiedy ze stresu zasnęłam i nie przeliczałam. Wybudziła. Ja na nogi. Mówi: ,,Chodź do kuchni. Babcia zrobiła niespodziankę. To idę. Kto nie idzie, jak mu się mówi, że niespodzianka. Wchodzę, wpierw długo stoję w progu kuchennym. Panika. Stres. Nie to miało być. Maszyna do szycia wyłożona na stole na ceracie w gruszki. Taka cerata była rarytasem w domu. A maszyna jeszcze większy rarytas Łucznik. Nigdy nie wyciągana, największy skarb wśród rzeczy. Właściwie nigdy jej nie widziałam. Tylko wyobrażałam. Nawet nie chce myśleć na jak wielkie okazje wyciągana była. No i maszyna na ceracie, obok igły wszelakiej wielkości i grubości, nici, dodatki, szpulki, guziczki. Babcia dumna i zdziwiona moimi niezwykłymi zdolnościami krawieckimi stwierdziła, że pora wzbić się wyżej. Prawdziwe szycie ręcznie i maszynowo na prawdziwego dużego człowieka, nie lale. Pani Kosowska wiek słuszny, samo się nie uszyje. Praca zaklepana. Domyślacie się zapewne, że ujrzała i dostała to, czego ujrzeć i dostać się nie spodziewała. Czułam przyrastający mi garbik na nosie. Nie mogłam tak dalej. Wyznałam co idzie prawdę, jak jest od końca do początku. Rozczarowanie. W nic się nie wdałam. Nawet nic nie podpatrzyłam, nic na lekcjach nie skorzystałam. Maszyna odziedziczona nie zostanie. Lewa z lewymi rękoma. Babcia próbowała nie okazywać tak bardzo swojego zawodu, szybko zabierając się do zmiany zastawu naceratowego. Z maszyny na drewniany blat pierogowy. Ja robiłam szklanką koła z ciasta. Na tyle się nadawałam. Widać do babci szybko doszło, że coś źle. Skończyła się jej kuratela nade mną. Dobijałam wieku słusznego 5 albo więcej do 6. Był czas namysłu co zrobić. W żłobiarni bardzo źle było. Pedagożki ręce załamywały, mówiąc ,,No nic się nie da zrobić, no nic”. Narada rodzinna. Nikomu nie wesoło milcząco. Wszelkie środki powzięte do tej pory niewystarczające, bezkorzystne. Decyzja beze mnie została podjęta za zamkniętymi drzwiami. Pałętałam się będąc poza, dysputy długo trwały. ,,Przedszkole może to pomoże, jak dadzą dziecku szanse, to coś może z tego wyjdzie”, tak diagnoza brzmiała reasumując członków. I ciocie, babcie, mamy, taty, wujostwo zza oceanii na telefonie. Jednomyślność, jednogłośność. Ostatnia szansa. Przedszkole.