Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie/ Odc 14: Spotkanie z oprawcami (1). 2015
Leżę na łóżku w bezwładzie, przynajmniej czuję jakby ogarniał mnie bezwład, tak że nie mogę wstać. Ręce i nogi zwisają niczym uschnięte, onegdaj piękne kielichy kwiatów, po których zostało liche wspomnienie. Wykonuję jedyny gest, na który mnie stać: lewą ręką (jestem leworęczna, o czym warto wspomnieć), niczym łopatą do odśnieżania, zgarniam z podłogi paczkę L&M forwardów grubych. Kładę ją na brzuchu i otwieram, by poczuć smak przegranej. Z paczki wysypują się trzy papierosy: ojciec, syn i duch. Beckett, Beckett miał coś z tą trójką, Augustyn też, Kafka też. Zalewa mnie pot. Przed godziną słyszałam trzy stuknięcia w ścianę. Łapię za telefon, a tam 03:33, trzy trójki. Nie ma co popadać w paranoję, nie ma co wchodzić tak w sprawę tych papierosów, trójca świadczy jedynie o tym, że papierosy się kończą, a brutalność liczb zawiera się w brutalności mojego portfela, gdzie zostały grosze trzy, aby kwiat zakwitł ponownie i powstał, potrzebuje dwutlenku węgla poza powietrzem. Cholera, za trzy miesiące będę magistrem sztuk pięknych, co równa się z tym, że będę musiała szybko znaleźć pracę w rodzaju rozdawanie ulotek w sezonie wiosna-lato lub odśnieżanie chodników jesień-zima. Choć nie umieram jeszcze, życie przed oczyma niczym kiepski amerykański film co najwyżej klasy B przelatuje mi. Kształcenie, kształcenie plastyczne i wybór ASP, nie krakowskiej, nie poznańskiej, nie gdańskiej, a warszawskiej, by podążyć śladem oprawców. Sprawa jakoś się rozmyła. Dostając się na wydział malarstwa, szybko wpadłam w wir szaleńczego życia, alkoholu, pozujących nagich modeli i bohemy. Przestałam myśleć o babce tak, jak ona nie myślała o mnie, nie odzywając się przez lata. Stała się dla mnie odległym wspomnieniem, jak Gienek, Felek, Mania, Benek i klocki Lego. Nie zarzuciłam do końca chęci poodkrywania spisków, ale dorosłam, byłam dorosła, więc zajęłam się swoim życiem. Każdy wie, jak to jest być dorosłym, gdy osiąga się ten stan, wszelkie nadzieje się rozmywają, zostaje tylko wieczna teraźniejszość ulotkarza bądź korposzczura. Misja, idealizm, co to za buble? Mogłam być co najwyżej już tylko Dürerem po godzinach, Dürerem, który sprzedaje swoje autoportrety na Allegro. W związku z tkwieniem po uszy w bohemie artystycznej i rautach wernisażowych, zapijałam te mętne wspomnienia. Również w związku z rautami wernisażowymi, poza okazją do dożywienia się i winem, naturalnie stykałam się z artystami. Rok 2012 był okazją do spotkania z oprawcami. Trzeba było działać inteligentnie. Nie mogłam ot tak, przyjechać do Warszawy, zdobyć ich adresy i nachodzić, tak postąpiłby tylko raptus i głupiec. W roku 2012 byłam pełna energii, gotowa do bycia Marksem, do bycia rewolucjonistką sztuki. Dziś patrzę tylko jak na podłodze między niedopałkami papierosowymi a resztkami jedzenia pałęta się esej Jana Tokarskiego, który mówi do mnie ,,Rewolucja – ukochany polityczny fetysz nowoczesności – stała się niemożliwa”. W 2012 nie wiedziałam jeszcze o tym, że to nowoczesny niemożliwy fetysz. Od 2010 roku do 2012 byłam tak zajęta samokształceniem artystycznym, że postanowiłam odłożyć rewolucję na 2012. Jak manna z nieba w tymże roku niczym pochód Szwedów na Częstochowę, przez galerie i instytucje przeszedł pochód sztuki krytycznej. Bez żadnych kontrowersji. Sztuka krytyczna stała się już historią, solidnym pomnikiem z marmuru, ukończonym pod koniec lat 90. Teraz była gloria i chwała retrospektywy, wino, bufet białe obrusy. Katarzyna K. w Salonie Akademii. Nie miałam daleko z Wydziału Malarstwa. Przyszłam na wernisaż, Katarzyna K. była radosna, promienna, przemawiała. Po raz pierwszy widziałam ją na żywo, w realu. Zmięłam, wyżymałam cały gniew w sobie w środku, powtarzałam sobie: ,,Jesteś ponad to”. W styku w realu wróciły wszystkie koszmary dzieciństwa, rzeź, Teleexpress, Gienek, Felek, Mania, Benek. Postanowiłam się nie ujawniać, nie atakować, obserwować cel, działać wypadało powolutku, pomalutku. Na jesieni Zbigniew L. w Rastrze. Znów przyszłam na wernisaż, udając, że oglądam prace, podczas gdy z ukradka przyglądałam się oprawcy. Uderzyła mnie bijąca z niego radość życia. Zbigniew L. stał otoczony różańcem fanów, pił wino i śmiał się, wszyscy się śmiali. Próbowałam zamaskować grymas na twarzy, ten grymas mógł komuś rzucić się w oczy, jeden grymas, podczas gdy wszyscy z bananami na twarzy. Grymas pojawił się, bo Zbigniew L. oto w glorii i chwale jest, cieszy się, radość życia bije z niego taka, że powala, a wokół smutne fotografie. Jeszcze smutniejsze było to, że nie zdawał sobie sprawy, że podczas gdy on się śmieje, dzieci nie mogą bawić się lego klockami, bo te już dawno wycofane z produkcji. Nie mogą poznać tej genialnej konstruktywistycznej zabawy. Co gorsza nie wiedział on, a może wiedział i ten jego śmiech był zły i makiaweliczny, że w 1996 roku dzieci pozbawione zostały zabawek Lego i wiele z nich już na zawsze pozostało w depresji, nie wiedział, że tak wielu dzieciom zniszczył pierwsze lata życia, w tym mnie. Wyszłam szybko z obawy przed rozpoznaniem grymasu. Na Facebooku jakiś czas później galeria Raster ogłosiła loterię, gdzie wygraną był album Zbigniewa L. Niewidoczna ręka Boga, bądź rynku, w co kto wierzy, sprawiła iż to ja byłam jednym ze szczęśliwców, którym przypadł ten gratis w prezencie (pewnie album nie sprzedał się tak dobrze, jak zakładali i chcieli pozbyć się reszty, żeby nie zagracać gabarytami white cube’a Rastra). Pognałam do Zbigniewa L. Siedział przy stoliku i elegancko przechylał kieliszek z czerwonym winem, wlewając je do swego przewodu gardłowego. Teraz już nie było setki ludzi podążających szlakiem turystyki wernisażowej, spokojnie mogłam podjąć działanie, mogłam zaatakować, byłam z nim praktycznie sam na sam, poza pałętającymi się niedobitkami z winem. To byłoby za proste jednak, plan zakładał inne działanie. Podeszłam, upominając się o wygraną i poprosiłam Zbigniewa L. by strzelił mi na froncie albumu podpisik, autografik. To było to – rozszyfrować go poprzez pismo, pismo, które mówi wszystko o człowieku, pismo, które jest jak rentgen, pismo, które jest bezlitosne jak wyniki badań na cholesterol, kiedy człowiek robi je po trzydziestu latach diety kiełbasiano-żytniej. Miałam podpis, podpisał mi się bez oporów. Pomyślałam, czy on jest tak nierozważny czy co, że rozdaje na prawo i lewo swoje podpisy, czy to wino uderzyło mu do głowy? Rozdaje podpisy obcym ludziom. Zdziwiło mnie to, że bez oporów podpisał się. Miałam już kontakt w realu z dwójką z trójki oprawców (znów ta trójka) + album. Lada dzień nadarzyła się okazja do spotkania z największym zbrodniarzem, z największym oprychem, jakiego Bozia nasłała mi na ten ziemski padół. Ogromną, hiper, hipermarketową wystawę miał Artur Ż. w Centrum Sztuki Współczesnej, w ZUJ-u, jak niektórzy z wadą wymowy przekręcali CSW. Przy okazji tego wernisażu, nie dość, że catering był wykwintny i nie żałowali wina (robią zazwyczaj tak, że turyści muszą przynosić swój alkohol z 24), to i przez sale wypełnione ekranami wideo można było przechadzać się wzdłuż i wszerz niczym flaner pasażami Centrum Handlowego Wileńska lub wąskimi i nader urokliwymi alejkami, dokarmiając wygłodzone wiewiórki i sumy w Łazienkach Królewskich. Na wernisażu nie było ruchomych schodów, wiewiórek i sumów, były za to tylko ekrany wzdłuż alejki CSW. Zakrywałam oczy, rozchylałam jednak lekko palce, by dojrzeć Artura Ż. Spóźniłam się na wernisaż, więc musiałam wytropić go gdzieś pomiędzy flanerami-turystami. Zakrywałam oczy przed brutalnością najgorszego z oprawców. Na mojej babce w jego berku, na porwaniu, wciągnięciu jej w jakieś dziwne kręgi, tak, że do tej pory przepadła jak igła w stogu siana się nie skończyło. Kręcił nieme, głuche dzieci, zmuszając je do śpiewu, tatuował staruszków, stygmatyzował jakimiś strasznymi cyframi, filmował nazistów, kiboli. Tu, tak samo jak uśmiech Zbigniewa L. na wernisażu, uderzyła mnie brutalność prześwitująca między palcami, jak przez nie do końca zjedzony przez mole koc. Nagle uderzyła mną targająca konwulsjami myśl, cóż może się dziać za tymi kulisami? Za tym winem? Cateringiem? Ekranami? Wszyscy tu piją wino, śmieją się, są pięknie ubrani i uczesani, wśród tych ekranów z ludźmi niepełnosprawnymi, z defektami. Dopadło mnie to jak Okropności wojny Goi, okropności świata sztuki, co jest pod tym sztafażem, co jest pod tą kurtyną? Sekta, lewe uprane pieniądze, czarna materia, spiski, zbrodnie? Szukałam klucza w tych nieprzystających światach, faktach, uśmiechach. Wtem na końcu alejki stał on, Artur Ż., widziałam jego twarz wcześniej w prasie i TV, w katalogach wystaw i książkach. Stał, ale jakby strapiony, jakby trapiły, tropiły go jakieś problemy. Możliwe, iż wyczuł obecność tak nieprzychylnej mu mojej osoby. Rozważnie, powolutku, pomalutku zbliżałam się do niego, ale tak, tak, żeby mnie nie rozpoznał, nie rozpoznał mojej nerwowości. Przemierzałam salę za salą za Arturem Ż., badając jego chód. Zbierałam materiał żywy, materiał do sprawy. Jeśli się chce coś rozsadzić od środka, trzeba się wtopić, wtopić w środowisko, drążyć niepostrzeżenie, krew wysysać. Każdy wie z doświadczenia, życia, oglądając Zagadki kryminalne LA czy CSI, że radykalny ekolog prędzej przystąpi do Polskiego Związku Myśliwych niż do Greenpeace’u i tam skrzętnie będzie im wkładał ślepaki do strzelb, aż w końcu zrezygnowani zaprzestaną polowań i zaczną jeść kiełki, te same kiełki, które jedzą jelenie. Tak i ja z moim certyfikatem IQ z Mensy na poziomie 200 i życiowym doświadczeniem Zagadek kryminalnych postawiłam na tę opcję taktyczną, logistyczną, detektywistyczną, opcję powolutku pomalutku, bez brudzenia rączek, od brudzenia rękawiczki lateksowe są.
No nic, leżę na łóżku, powolutku, pomalutku wszystko idzie, rok 2015 sprawa się słabo do przodu posuwa. Wycinki, wideo z „Obiegu”, filmoteka MSN, katalogi, kroki, uśmiechy. Przerejestrowuję się, to stres mnie przerejestrowuje. Za trzy miesiące obrona. Obrazy leżą zakurzone, przykryte warstwą kurzu i nalotu tytoniowego, nikt nie widział ich poza mną, jestem jedynym odbiorcą, jednoosobową publiką. Poszłam jakiś czas temu do CSW, od CSW się zaczęło, potem marsz po galeriach, jak turyści. Hipotetycznie pytałam, czysto hipotetycznie, że ja tu mam jakieś obrazy rysunki, stosy, serwetki i czy jakby co, coś, to można by to pokazać ewentualnie. Za każdym razem słuchałam głosu kuratora, mocnego niczym dźwięk kościelnego dzwonu wybijającego przed mszą, głos ostateczny, ostateczną instancję, głos, który łamał się, zmieniał, kiedy słyszał, że ja z malarstwem przychodzę, z tą techniką Dürera, techniką starą jak Lascaux. Anachronizm, anachronizm, anachronizm, razy trzy słyszałam. Po co malować w dobie internetu, właściwie już post-internetu, w zalewie, sosie słodko-ostrym chińskim sosie obrazu. Wideo przynieś, padała propozycja. Zrób dużo wideo, technologia się nie liczy czy to Sony Ericssonem, czy Redem, ważny koncept, wideo zrób i przynieś. Mój po wtóry złamany kręgosłup. Sława i pieniądze były tak nęcące. Może warto rzucić w kąt, w niepamięć te stare techniki ancien régime’u. Kiedy życie przyciska do ściany, człowiek jest tak przyciśnięty, że ma już dość, a do garnka nie ma co włożyć i jawi się to malowanie na Allegro słoneczników i królików, zaczyna rozważać, czy nie posłuchać dobrej rady, gdyż może być w błędzie, tkwić w błędzie pędzla, farby i terpentyny. Tak więc przyznam się, iż przez brak pieniędzy, popytu i mody na malarstwo, postanowiłam swego czasu robić wideo. Być może czułam się zeszmacona, ubezwłasnowolniona i robiłam to wbrew sobie, lecz kto jest panem i sterem swego losu? Pomimo mojej niechęci do wideo, do sztuki krytycznej i performansu, złapałam za kamerę Panasonic, by robić sztukę taką, jaką chcieli, na jaką była prosperity. Co najmniej dziwkarsko się czułam, że idę w ślady zbrodniarzy, ale cóż, już dawno weszłam w tę fatalną siatkę, sieć uwikłań, powikłań. Nie wiem nawet kiedy, wydawało mi się, że będę malarzem czystym, wiecznym, piewcą wiecznego malarstwa i rysunku, a tu pytanie pada, czy może wideo przyniosę na próbkę i tak jakby moje alter ego, jakieś nieintrowertyczne, jakieś nieasertywne, mówi: „Mogę coś zrobić i przynieść”. Nieswojo poczułam się po powrocie do swojej praskiej pracowni mieszkania, wśród obrazów, które krzyczały do mnie – „Ty sprzedajna kur…”, tak krzyczały. Nie wiedziałam, co to za inna osoba przed chwilą w CSW głową pokiwała twierdząco, że wideo przyniesie i wszystko to czego nienawidziłam od dzieciństwa, co było moją traumą, cały ten ból, sprawiony przez sztukę krytyczną, którą sama teraz miałam się zacząć zajmować? Co to za diabelski obrót sprawy. To tak jak z rodzicami, dajmy na to z ojcem (ponoć według ostatnich artykułów w internecie, najwięcej dziedziczymy po ojcach, stąd przykład ojca będzie adekwatniejszy). Tak więc jako młodzież zbuntowana patrzymy na ojców z grymasem, na ojców przywary, nie znosząc ich, mówiąc nigdy nie będę jak mój ojciec, nigdy nie będę zasypiała/zasypiał z pilotem w ręku przed telewizorem, zapadając się w fotelu, to takie żałosne. Upływa lat 20–30 i sami tak zasypiamy, stajemy się tacy sami. Czy mój kontakt ze sztuką, zbrodnie sztuki w moim, na moim życiu, mogły być dziedziczne? Kiedy to czasem syn zbrodniarza staje się zbrodniarzem, czy i ja mogłam nasiąknąć tym i stać się artystą nie malarzem, a artystą sztuki krytycznej? Po zgodzie na porzucenie malarstwa na rzecz wideo zaczęłam wychodzić w miasto, by próbować rejestrować jakieś marsze, kontrowersje. Postanowiłam również używać statywu, by móc wchodzić w interakcję z uczestnikami wydarzeń, z przechodniami. Kręciłam marsze, manify, sierpniowe, listopadowe, kwietniowe, szybko jednak dopadł mnie marazm i miałkość przedsięwzięcia. Nie tylko ja miałam wyciągniętą kamerę, las rąk wyciągał się do przodu z smartphonami i tabletami, kamerami lepszymi niż mój żałosny Panasonic wątpliwej ostrości z przeceny. Być może wideo to już też przeżytek? Wszyscy mają sprzęt, no tak, ale przypomniały mi się słowa kuratorki Malwiny P., że technologia, jakość się nie liczy, a koncept. Z IQ i mensą pośród tego spędu byłam jedyną predysponowaną osobą do nakręcenia dzieła sztuki. Interakcja mi nie wychodziła, zagajałam do jakiś łysych osobników i babć, efekt nie był jednak dla mnie jako artysty reżysera satysfakcjonujący. Może powiedzieć im co winni krzyczeć do kamery? Może to nie ma znaczenia, od tego jest montaż i tekst, tekst napiszę, Foucault coś może jakoś nawiąże. Zarzuciłam prędko kręcenie marszy. Można powiedzieć, że przepracowałam to, tak jak trzeba przepracować przemalować dużą ilość obrazów, żeby do czegoś dojść, co może zająć całe lata, a nawet całe życie. Z wideo było jakoś szybciej, już po pierwszych próbach z marszami i manifami stwierdziłam, że ta formuła nie jest właściwa, ba jest wyeksploatowana. Zaczęłam zastanawiać się nad kręceniem na zoomie fragmentów rzeczy we własnej pracowni, na takim zoomie, że byłyby nie do rozpoznania, popracowałabym również nad tekstem, czy winien iść w stronę efemeryczności moich działań, czy ta abstrakcja spowodowana zbliżeniem miała odnosić się do percepcji ludzkiej i postrzegania rzeczy, być może z dźwiękiem, który zaburzałby odbiór w tle. Wypisując na kartce za i przeciw, porzuciłam również koncepcję zoomu, koncepcję zoomu, efemeryczności i percepcji, której fala odpływała już z zachodnich galerii (wraz z sound artem), a w Polsce było jej za dużo, zresztą Stereo twardo trzymało berło w tej kwestii i większej ilości minimalistów i purystów z Bąkowskim na czele rynek po prostu by nie udźwignął. Zostawało tylko wskrzeszenie sztuki krytycznej w nowym sosie, wiadomo, Łazarz jak gdyby nigdy nic powstał z martwych, więc zabieg ten wymagał tylko zmienionej, idącej z czasem formuły, rewitalizacji sztuki krytycznej. Wszystko wskazywało na to, że teraz będzie taka fala. Co jakiś czas idzie fala, nowa fala, zrewitalizowana fala, fala danego medium, biedni ci, którzy nie mają nosa do tego i nie czują bryzy morskiej. Wiadomo, krytycy, kuratorzy całym aparatem interpretacyjno-czujnym, instytucjonalnym, wiedzą co w trawie piszczy. Także dobre słowo opiekuńcze powiodło mnie w kierunku reinterpretacji sztuki krytycznej. Marsze nie, minimalizm nie. Postanowiłam kręcić sytuacje codzienne w przestrzeni publicznej. Na warsztat wzięłam metro, patelnię w centrum, ciągnący się pasaż sklepów od H&M, przez Zarę, po McDonalda. Moją pierwszą akcją było rozdawanie rysunków na patelni. Kamera miała naładowaną baterię na parę godzin, do kolacji powinnam mieć dobry materiał, zostawałby tylko montaż, po tygodniu tych sesji, CSW i dogadanie, wciśnięcie mnie jeszcze na ten rok jak się da w harmonogram wystaw, w najgorszym wypadku w Project Room. Po paru godzinach znów opadła ze mnie energia i poczęłam widzieć miałkość własnego przedsięwzięcia. Na patelni poza mną kręciła się duża grupa ulotkarzy z konkurencyjnych korporacji i szkół językowych. Rywalizacja była spora. Przewyższali mnie dopracowaniem w każdym detalu. Podczas gdy ja ubrana byłam zwyczajnie: koszulka, spodnie, adidasy, oni mieli odblaskowe koszulki i czapki z daszkiem, loga i gratisy dla przechodniów. Na moje nieszczęście do tego wszystkiego dołączył grający i śpiewający kościół uliczny, który niczym tabor cygański objeżdżał Polskę ze swoją muzyką i przesłaniem, niby nie w celu zbiórki pieniędzy, a zagonieniu z powrotem do stada zagubionych w miejskim komunikacyjnym chaosie owiec. Zostałam odebrana jako część jarmarku. Prawie nikt nie zauważył kamery, jeśli już zauważył, pytał z ciekawością w jakiej reklamie, jakiego produktu się znajdzie. Co gorsza co chwile padało pytanie co reklamuję tymi rysunkami, jakieś nowe miejsce na scenie warszawskich klubów offowych? Miałkość mnie dopadła, lecz pomyślałam, że właściwie moje wideo może pokazywać nierozumienie plebsu dla sztuki, wtopienie się jej w przestrzeń publiczną, ba – może pokazywać upadek, upadek artysty reżysera performera, być może ten upadek jest celem i to niepowodzenie, że coś tu nie działa, też. Rewitalizacja może polegać na niemożności wzbudzenia kontrowersji, na tym, że krytyka nie działa. Gdybym stała naga, nic by to nie zmieniło, wielokrotnie działy się takie rzeczy na patelni, pijani rozbierający się ludzie, więc już nic nie zadziała. Mając tezę i clue moich działań, znajdując sens w bezsensie, ochoczo przystąpiłam do kręcenia następnych materiałów. Tym razem stałam na głowie pośrodku wejścia do H&M na Marszałkowskiej. Ochroniarze mnie nie wyrzucili, zapowiedziałam, że to akcja z pogranicza performensu i wideo, status artysty najwidoczniej wzbudził respekt. Choć podejrzewałam, iż jednak tutaj, tutaj mogą pojawić się kontrowersje, z ochroną, z wchodzącymi do sklepu, co rejestrowałaby moja kamera na bieżąco; nic takiego się nie wydarzyło. Od lat 90. na Zachodzie, szczególnie w Stanach, projektowanie witryn sklepowych było w modzie, żywe manekiny, rezydencje artystów za witrynami. Zostałam odebrana jako akcja marketingowa H&M. Nie było to w mojej intencji (zawsze trzeba zostawiać margines tego, czego nie założy się przy site specific i tego co jest wypadkową projektu, interpretacji, tego, czego nie zakłada autor) wspierać koncern odzieżowy, żerujący na dzieciach w Bangladeszu, płacąc im dolara za miesiąc wyzyskiwania. Obroty H&M w tym dniu mogły wzrosnąć, co jest nader prawdopodobne (nie weryfikowałam), gdyż ja jako żywy manekin, stojąc na głowie, byłam jakimś gratisem, dodatkiem, prezentem od sklepu dla przechodniów i zakupowiczów (przynajmniej tak mówiły dziękujące mi ekspedientki, zachęcające do akcji performatywnych w kooperacji z H&M w przyszłości). Spodziewałam się, że wszystkie moje poczynania będą kończyły się w ten sposób, odkąd Christo opakował Reichstag i akcjoniści wiedeńscy wyszli na ulicę, od dawna figurując w podręcznikach sztuki współczesnej, zostaje tylko założona teza o niepowodzeniu, które z powodzeniem zaprezentuję na wystawie o niepowodzeniu. Odbyłam jeszcze akcję przed Sezamem, w McDonaldzie, akcję biegania w tunelach metra, czytając wcześniej na forach internetowych, jak to zrobić, by nie poraził mnie prąd i ile trwa przerwa pomiędzy odjazdami pociągów. Na koniec zrobiłam pracę z printscreenów tychże for internetowych i stworzyłam grę artystyczną w 3D, która polegała na przejściu przez te wszystkie etapy performensów miejskich. Przetarłam pot z czoła, odłożyłam kubek z fusami, wszystko było zmontowane i gotowe, można rzec – prac była wielopoziomowa pod każdym względem. Byłam bliska euforii. Z gotowym materiałem udałam się do CSW. Miałam poczucie odkrycia nowego metajęzyka. Tego nie było, pomyślałam (przynajmniej w Polsce). Kuratorka Malwina P. była zadowolona z materiału, lecz szybko ostudziła mój entuzjazm. Pierwszy wolny termin na wystawę (niestety w Project Roomie), plasował się w okolicach przełomu 2016/2017, kwestia honorarium też była wątpliwa. Malwina P. zaznaczyła, że do tego czasu mój materiał, choć jest rewelacyjny i odkrywczy, może ulec dezaktualizacji i gdyby nie tak nabity kalendarz, gdybym pokazała to za tydzień, dwa, byłby hit, na przełomie 2016/2017 może to być już tylko kotlet schabowy, a nie lekka i świeża sałatka. Zaproponowała wpisanie mnie z tymże, jeśli materiał będzie nieświeży i passé, to muszę zgodzić się na zmianę, zrobienie czegoś nowego z nową falą. Pokazałam na co mnie stać, termin jest, jak coś, zrobię coś nowego, a tego starego kotleta upchnę w otchłani folderów i nieudanych projektów, które nie mają racji nigdy ukazać się światu i swoim odorem zepsuć mojej subtelnie profilowanej i kierowanej kariery. Wróciłam z poczuciem miałkości i marazmu do mojego praskiego mieszkania-pracowni, by uschnąć na łożu jak piękny niepodlewany i niepielęgnowany kwiat. Zaiste nie pielęgnowany, manna z nieba nie spadła. Zostawało leżeć ten rok, półtora do pierwszej wystawy, czekać. Czekając jednak trzeba podtrzymywać ciało, maszynę przy życiu, trzeba jeść, pić, palić. Czekanie półtora roku i brak honorarium równał się z tym, że muszę jak najszybciej znaleźć pracę, na bok odłożyć projekty artystyczne i miast kręcić wideo ze sobą rozdającą rysunki, rozdawać ulotki na usługach korporacji za 10 złotych w porywach 12 za godzinę. Rychło musiałam wstać, anonse przeglądać. Trzy papierosy, trzy grosze, trzech oprawców, trzy po trzy.