Ich bin kein łobuz, ich bin Bereziański
Poznałem Andrzeja Bereziańskiego w połowie lat 60. w poznańskiej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, gdzie obaj studiowaliśmy, on architekturę wnętrz, ja malarstwo. Andrzej o rok wyżej. Był bardzo aktywny, przewodniczył Kołu Naukowemu, wcześniej, jeszcze jako student, choć tylko przez dwa lata, pełnił funkcję asystenta w Pracowni Malarstwa na Wydziale Architektury Wnętrz prowadzonej przez prof. Tadeusza Brzozowskiego. Uczelnia po długim okresie akademickiego konserwatyzmu, wraz z przejęciem w 1964 roku funkcji rektora przez prof. Stanisława Teisseyre’a ożywiła się, wydawało się, że otwiera się na aktualną sztukę, swobodną ekspresję. Wkrótce okazało się jednak, że w miejsce kultywowanego dotychczas kanonu kapistowskiego preferowany jest inny wzorzec – wprowadzony wspólnie przez prof. Teyssere’a oraz prof. Kępińskiego program tzw. „Nowej figuracji”, będący w gruncie rzeczy zakamuflowanym resentymentem zmodyfikowanego socrealizmu. Andrzej nie znosił jakichkolwiek narzuconych programów, buntował się przeciwko ideologicznym kontekstom eksponowanym w nowej, coraz bardziej obligatoryjnej koncepcji. W czasie studiów wystawiał swoje daleko odbiegające od tego programu prace w alternatywnych przestrzeniach, w 1966 roku w studenckim Klubie odNowa w Poznaniu, rok później w Galerii Foksal w Warszawie. To, podobnie jak i jego wspólna wystawa z Wojciechem Grabianowskim w auli PWSSP w 1968 roku, nie było dobrze przyjęte przez władze uczelni, co jeszcze bardziej motywowało Andrzeja do wyrażania krytyki i manifestowania swojej niezależności.
Po ukończeniu studiów i pożegnaniu się z etatem asystenta próbował odnaleźć się w poznańskim środowisku artystycznym skupionym wokół Związku Polskich Artystów Plastyków, ale wiele rzeczy go irytowało. Nie lubił związkowych intryg, serwilizmu, oportunistycznych zachowań, kawiarnianych rozmów. Przez jakiś czas miał dobry kontakt z Januszem Berszem i Janem Berdyszakiem, bardzo często i to przez wiele lat spotykał się z Tadeuszem Kalinowskim i jego żoną, Anną Cyronek, z którymi prowadził długie dysputy artystyczne. O sztuce i poezji dyskutował również z pasją z Ryszardem Krynickim, Stanisławem Piskorem, Andrzejem Babińskim, Wincentym Różańskim. Jeszcze podczas studiów zaprzyjaźnił się z Andrzejem Kostołowskim, który zaimponował mu swoją wiedzą i kompetencjami w zakresie teorii sztuki. Konsultował z nim swoje idee artystyczne, szanował jego opinie. Sam bardzo kategoryczny w ocenach innych postaw, liczył się z jego zdaniem i krytyką. To poprzez Bereziańskiego nawiązałem kontakt z Kostołowskim, z którym później również regularnie spotykałem się, by rozmawiać o sztuce.
Na przełomie lat 60. i 70. pokazywał Andrzej swoje prace w Galerii ZPAP w Poznaniu, w Galerii „A” w Gnieźnie, w Galerii „Pod Moną Lisą” we Wrocławiu, brał udział w zbiorowych wystawach w Muzeum Narodowym w Poznaniu, w Galerii Foksal w Warszawie, uczestniczył w Triennale Rysunku we Wrocławiu, w Porównaniach 4 w Sopocie. W 1971 roku mieliśmy także wspólną wystawę w Galerii Krzysztofory w Krakowie, gdzie zbudował Labirynt złożony z kilkudziesięciu powieszonych na różnych poziomach rysunków ze zwróconymi we wszystkich możliwych kierunkach strzałkami.
W tym samym mniej więcej czasie zaczął też organizować w swojej pracowni przy ul. Feliksa Dzierżyńskiego 119 (obecnie ul. 28 Czerwca 1956 r.) Pokazy Zamknięte. By uniknąć interwencji cenzury własnoręcznie robił zaproszenia, które rozsyłał pocztą do wybranych adresatów. Ich lista była limitowana z uwagi na wielkość pracowni, która pełniła równocześnie funkcje mieszkalne. Prowadząc swoistą grę z systemem rozwieszał jednak w mieście anonsujące te zdarzenia plakaty formatu 100 x 70 cm – również wykonane własnoręcznie. Był to nie tylko akt politycznego anarchizmu, naruszający reguły publicznej dystrybucji informacji, ale także sarkastyczny komentarz rytuałów oficjalnej sceny artystycznej. Na przykład jeden z plakatów zapraszał na Pokaz Zamknięty z okazji 6,3-lecia pracy twórczej Andrzeja Bereziańskiego, co było reakcją autora na jubileuszową, pompatyczną wystawę w Biurze Wystaw Artystycznych w Poznaniu, zorganizowaną z okazji 10-lecia działalności jednego z prominentnych artystów poznańskich.
Odbyło się chyba siedem albo osiem Pokazów Zamkniętych, prezentujących aktualne projekty i prace Andrzeja. Biorąc pod uwagę funkcjonujący wówczas restrykcyjny system oparty na zakazach i permanentnej kontroli wszelkich form aktywności społecznej, Pokazy były wyrazem odwagi i nonkonformizmu cechującego jego postawę artystyczną. Był bowiem permanentnym buntownikiem, kontestował wszystko, co ograniczało jego artystyczną i osobistą wolność, co kłóciło się z jego hierarchią wartości. Nie znosił jakichkolwiek zaszufladkowań, polemizował z każdą próbą przypisania mu przynależności do określonej formacji czy ideologii. Tych, którzy usiłowali przylepić mu taką łatkę, nazywał „bolszewikami”.
Twórczość Andrzeja od początku wymykała się wszelkim łatwym klasyfikacjom. Nie wynikało to z faktu, że używał różnorodnych form artykulacji – malarstwo, rysunek, plakat, fotografię (np. Zdjęcia z podróży), tekst (m. in. liczne komentarze do obrazów, książeczka Matematyka, seria niskonakładowych zeszytów pt. Periodik, teoretyczne dopełnienia wizualnego Podręcznika do nauki totalnego rysunku). Posługiwał się zresztą tymi różnymi językami swobodnie i niezwykle kompetentnie, od procedur opartych na klasycznej technologii malarskiej po alchemiczne eksperymenty z nowymi materiałami, substancjami, narzędziami. Trudność sklasyfikowania fenomenu jego twórczości wynika przede wszystkim ze szczególnego konglomeratu jego osobowości, która bezkonfliktowo łączyła w sobie analityczność i mistycyzm, pragmatyzm i nieokiełzaną wyobraźnię, subtelną wrażliwość i obcesową dosłowność, prostotę i nieprzewidywalność.
W Galerii Akumulatory 2, którą prowadziłem w Poznaniu od 1972 do 1990 roku, Andrzej był artystą numer jeden. Nie tylko dlatego, że był autorem pierwszej, a więc dla Galerii historycznej wystawy pt. Ślady po promieniach – Kamienie (poprzedził ją tylko cykl wykładów teoretyków sztuki – Jerzego Ludwińskiego, Andrzeja Kostołowskiego oraz Andrzeja Turowskiego), ale także dlatego że jego sztuka regularnie obecna była w przestrzeni Akumulatorów – miał tam czternaście wystaw indywidualnych, brał też udział w dwóch ważnych dla tożsamości Galerii wystawach zbiorowych, w Prywatnych poglądach i Indywidualnych mitologiach.
Traktował Akumulatory jako alternatywne laboratorium. W pewnym stopniu Galeria pełniła dla niego podobną funkcję jak pracownia, w której organizował wspomniane Pokazy Zamknięte. Jednak w tym wypadku sprawdzał swoje prace w innej przestrzeni, czystej, pomalowanej białą farbą, pozbawionej zbędnych przedmiotów. Do tego swoistego „salonu” zapraszał przyjaciół i znajomych, a także tych, których niezbyt lubił, by z dumą pokazać to, co ostatnio zrobił, porozmawiać o tym, dyskutować i spierać się o wartości. Chętnie inicjował te spory. A ponieważ to, co robił zawsze ciekawiło i prowokowało zarówno artystycznie jak i intelektualnie, otwarcia jego wystaw przekraczały zazwyczaj konwencjonalne ramy czasowe i miały często dość burzliwy przebieg. Im bardziej były burzliwe, tym bardziej Andrzej był usatysfakcjonowany.
Pod koniec 1971 roku bardzo żywo zareagował na zaproszenie do udziału w zainicjowanej przeze mnie i przez Andrzeja Kostołowskiego międzynarodowej akcji Sieć/NET, opartej na pozainstytucjonalnej, przekraczającej polityczne i geograficzne ograniczenia wymianie projektów, prac, idei i poglądów między artystami, krytykami i teoretykami sztuki. Uczestniczył w Pierwszym Odbiorze NET zorganizowanym w maju 1972 roku w moim ówczesnym mieszkaniu przy ul. Matejki 68 w Poznaniu, który został brutalnie przerwany przez Służbę Bezpieczeństwa. Był oburzony tym najściem, trzeba było go uspakajać, by nie pogorszył i tak już paskudnej sytuacji. To właśnie w ramach tego pokazu zaprezentował po raz pierwszy znakomite Zdjęcia z podróży. Brał również udział w kilku wystawach zorganizowanych w różnych częściach świata przez partycypujących w Sieci artystów i teoretyków, między innymi w 1974 roku w projekcie Williama Vazana Contacts w Montrealu oraz w przywoływanej często wystawie Decade 70 w Centre del Arte y Comunicatione CAYC, założonym i prowadzonym przez Jorge Gluzberga w Buenos Aires. W 1975 roku uczestniczył w przygotowanej przez Cristine Freire równie znaczącej prezentacji Perspectiva ‘74 w uniwersyteckim Museo de Arte Contemporanea w São Paulo. Także z „netowych” kontaktów wyniknęła jego indywidualna wystawa w kierowanej przez Jeana Sellema alternatywnej Galerii St. Petri w Lund (1980), gdzie pokazał cykl dużych rysunków pt. Biała rzeka – wersja I oraz wcześniejsza, indywidualna prezentacja w prowadzonej przez grupę duńskich artystów niezależnej galerii Kanal 2 w Kopenhadze (1979). Wystawił tam jedną z najciekawszych swoich prac malarskich, eksponowaną już w Akumulatorach Serię Himalajską – Impresjonizm, składającą się z trzech namalowanych na luźnych płótnach wielkoformatowych obrazów olejnych oraz pracę rysunkową Trzy fale na Południowym Pacyfiku.
Z wystawą w Kanal 2 wiąże się moje szczególne wspomnienie o Andrzeju. Pojechaliśmy do Kopenhagi razem, ponieważ w tym samym czasie miałem tam również swoją wystawę, zorganizowaną przez tę samą grupę duńskich artystów w Galerii 38. Obie nasze wystawy łączyło zresztą wspólne zaproszenie. Był to pierwszy wyjazd Andrzeja na Zachód, za tzw. „żelazną kurtynę”, i oczywiście wszystko wokół sprawiało na nim ogromne wrażenie, a już całkowicie zachwyciła go usytuowana w środku miasta autonomiczna wówczas enklawa hippisów i wszelkiej maści outsiderów – Christiania, gdzie można było kupić bez żadnych problemów marihuanę czy haszysz, gdzie można było żyć tak, jak się chciało i gdzie policja, poza wyjątkowymi przypadkami, nie miała wstępu. Andrzej natychmiast chciał się tam przenosić, znalazł sobie nawet miejsce, gdzie mógłby zamieszkać.
Uniwersalną ekspresją słowną wyrażającą w rozmaitych sytuacjach fascynację tym, co widział w Kopenhadze, było powiedzenie „fanatic system”, powtarzane z różną intonacją i z różnym zabarwieniem emocjonalnym co najmniej kilkadziesiąt razy dziennie. Gdy fascynacja sięgała zenitu, a było tak nie tylko w wypadku Christianii, powiedzenie to dopełniał miękko artykułowanym słówkiem „kurwa”, które od tamtego czasu używane jest zapewne przez co najmniej kilku znajomych Duńczyków dla spuentowania wyrażanych poglądów i opinii.
Andrzej lubił bawić się różnymi językami nie tylko w sztuce; przenosił to upodobanie także na język naturalny, na swoje wypowiedzi werbalne.
Mieszkaliśmy u moich przyjaciół, znanego malarza duńskiego Petera Mandrupa i jego żony, graficzki i malarki, Lone Arendal, którzy kilkakrotnie wystawiali swoje prace w Galerii Akumulatory 2. Mieliśmy do dyspozycji jeden pokój, w którym spaliśmy na rozkładanych łóżkach. Nigdy nie zapomnę scenki z pierwszego dnia tego naszego wspólnego pobytu w Kopenhadze, gdy wieczorem szykowaliśmy się do snu. W pewnym momencie z łazienki wyłonił się postawny, zawsze dbający o swój image „prawdziwego mężczyzny” Andrzej, starannie ubrany w obcisłą i nieco przykrótką białą, bawełnianą piżamę, pokrytą gęstym wzorkiem małych, zielonych słoników. Bardzo mnie te słoniki wówczas rozbawiły, nie mogłem powstrzymać śmiechu, co obruszyło Andrzeja. Później, po upływie czasu, doszedłem jednak do wniosku, że te słoniki były dla Andrzeja charakterystyczne. Przynależały do jego świata, w którym można było pozwolić sobie na przypięcie do wizjonerskiego, perfekcyjnie namalowanego obrazu pt. Panorama skalna kilkunastu maleńkich, biało-czerwonych chorągiewek, w którym w trzyczęściowej, dopełnionej poważnym tekstem teoretycznym, niestety zaginionej pracy z serii Cykliczne pokazy nauki totalnego rysunku – Jak rysować drzewa, jedna z części eksponowała technikę określoną przez autora jako „bławatkowe” rysowanie. Tak samo jak w gęstym i mrocznym, niemal romantycznym, malowanym na papierze pakowym asfaltową farbą obrazie Las możliwe było oznaczenie poszczególnych gatunków drzew nazwami własnymi (napisanymi w dodatku niebieską, blokową czcionką), a w przywołanych już rysunkach pt. Trzy fale na Południowym Pacyfiku sztormowe fale mogły się niespodziewanie zmienić w kategoryczne formy geometryczne, odwołujące się do tradycji konstruktywistycznej.
Andrzej lubił bawić się różnymi językami nie tylko w sztuce; przenosił to upodobanie także na język naturalny, na swoje wypowiedzi werbalne. Chętnie wtrącał w rozmowie słowa czy całe frazy np. niemieckie bądź angielskie, by coś mocniej wyartykułować. Kiedyś, chyba w połowie lat 80-tych, reagując na pokazane mi przez niego nowe, jak zwykle przewrotne obrazy powiedziałem z podziwem, że jest łobuzem. Po chwili namysłu odpowiedział: „Ich bin kein łobuz, ich bin Bereziański”.
Opublikowany fragment tekstu pochodzi z katalogu towarzyszącemu wystawie Andrzej Bereziański. Kontestacje rzeczywistości w Galerii Piekary.
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- Andrzej Bereziański. Kontestacje rzeczywistości
- Miejsce
- Galeria Piekary
- Czas trwania
- 08.11.2016-05.01.2017
- Strona internetowa
- galeria-piekary.com.pl