5. Festiwal Sztuki w Przestrzeni Publicznej Open City / Otwarte Miasto „UNI/JA – UNI/ON”
Otwarte miasto — festiwal sztuki w przestrzeni publicznej organizowany jest od pięciu lat w Lublinie przez Ośrodek Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża”. Według założeń, co roku za to wydarzenie odpowiedzialna jest inna osoba. Do tegorocznej, piątej już edycji, zaproszona została Anda Rottenberg. Kuratorka, w wyżej cytowanym fragmencie, postawiła na historyczny i geopolityczny kontekst Lublina, formułując zaczepny tytuł/hasło UNI-JA/ON. Kontekst Unii Europejskiej rozpatrywany przez historyczny pryzmat Unii Lubelskiej, podpisanej w 1569 roku, miał sprowokować międzynarodowy skład uczestników do redefinicji zastanego miejsca, które w obecnym kształcie mapy Unii Europejskiej leży na jej wschodniej granicy. Rottenberg odwołując się do Rzeczpospolitej Obojga Narodów chciała z pewnością rozsadzić aktualną, w gruncie rzeczy sztuczną, granicę i na jej zgliszczach zbudować nową. Jak rozumiem tę ideę, festiwal miał być okazją do powołania międzynarodowej unii artystów, powstałej w kontrze do obowiązujących politycznych podziałów. Gra słowna powstała ze zderzenia języków polskiego i angielskiego, pozwoliła artystom na różnorakie drogi dojścia do (lub obejścia) tego niełatwego zagadnienia.
Przed oficjalnym otwarciem została zorganizowana debata z udziałem wybranych artystów i kuratorów zza wschodniej (Wiktor Misiano) i zza zachodniej granicy (Julian Heynen). Temu wydarzeniu niejakiego kolorytu dodał obraz Matejki przedstawiający Unię Lubelską, na tle którego utworzono asumpt do kolejnej już lubelskiej unii tym razem unii — JA/ON.
Bardzo poważnie, a może nawet zbyt poważnie, podjęła przewodni temat festiwalu Flo Kasearu prezentując balon, który poprzez nietypowy, nieco spłaszczony kształt oraz naniesioną na niego grafikę miał przypominać unoszącą się nad miastem monetę EURO. Mało czytelny projekt siłą rzeczy objął patronat na resztą realizacji. Pytanie jednak czy nie zrobił tego nazbyt jednoznacznie. Pracę Coming Soon oczywiście można interpretować raz jako złowieszcze widmo krążące nad Polską, a kiedy indziej jako ironiczny dystans w stosunku do mających nastąpić przemian gospodarczych, niemniej jednak, całe zjawisko ciężko wziąć za dobrą monetę. Niezidentyfikowany latający obiekt zapewne cieszy mieszczan wypoczywających na Starym Mieście, dodając przysłowiowej pompy całemu wydarzeniu, lecz trudno tutaj mówić o czymś ponadto.
Rozminowanie granicy UE stało się celem duetu Marina Naprushkina / Paweł Althamer, którzy zaproponowali swoją wersję anty-unijnego porozumienia. Wspólnie z wolontariuszami z Ukrainy i Białorusi zagospodarował niewielki fragment zieleni leżący przy głównej ulicy Lublina, przeobrażając skwer w ukwiecony plac zabaw, który nazwali Take the Square Public Works for the Union, Transnational Gardening Festival z udziałem wolontariuszy z Ukrainy i Białorusi.
Dla unii, przez kilka dni poprzedzających otwarcie, pracowały kobiety sadzące kwiaty. Natomiast podczas oddania dzieła publiczności, w towarzystwie żeńskiej grupy wokalnej działającej przy „Rozdrożach” wykonały nieplanowane w oficjalnym programie pieśni tradycyjne. Elementy konstrukcji w kolorze niebieskim niczym barwy UE organizowały strukturę placu czyniąc z niego uporządkowaną przestrzeń. Niebieskie siedziska na belkach obramowujących świeżo posadzoną florę. Niebieska zjeżdżalnia, niebieskie siedzisko huśtawki. Wszystko wykonane solidnie, absolutnie przystosowane do użycia. Już dzień po wernisażu Otwartego miasta na placu zrobiło się tłoczno od bawiących się dzieci. Dla artystów z pewnością był to powód do zadowolenia.
Dużo bardziej wielowymiarowa „praca na temat” wschodniej granicy to realizacja polegająca na przeniesieniu kilkunastometrowego odcinka torów kolejowych ze wschodniej granicy wprost przed miejski ratusz. Jak wiadomo, tory te są szersze niż w całej Unii, co znacznie utrudnia sprawną komunikacje pomiędzy Wschodem a Zachodem. Artysta pokazał to wprost, zestawiając je z europejskim odcinkiem o podobnej długości. Praca nosząca tytuł Wrong Connection mimo tego, iż oparta na stosunkowo prostym zabiegu ewokuje jednocześnie kilka znaczeń. Młody artysta Nikolai Ridnyi skorzystał z okazji aby przeprowadzić pewnego rodzaju manifestację, mającą na celu zwrócenie uwagi symbolicznie pojętego establishmentu nie tylko na komunikacyjną niedogodność. Wybranie akurat takiej formy wypowiedzi pozwoliło mu na rozwinięcie wielopoziomowej narracji. Przede wszystkim tory przeistoczyły się w symboliczną granicę. Proces ten odbył się co najmniej „dwutorowo”. Najpierw obiekt oddzielił władzę od reszty społeczeństwa bardziej wyraziście ukazując odwieczny podział. Sam będąc produktem z granicy zaczął o tej granicy opowiadać. Różnica zaledwie kilkudziesięciu milimetrów kontrastowała z ogromnym, liczonym w tonach ciężarem. Fragment wschodniego krajobrazu wyrwany z naturalnego kontekstu i przeniesiony w sterylne otoczenie centrum należącego do UE miasta, w rozumieniu artysty miał naruszyć pewnego rodzaju tabu. Smolisty impregnat drewnianych podkładów stał się istotnym środkiem wyrazu, wzmagając wizualną ekspresję niecodziennego zjawiska. Co ważniejsze, toksyczne właściwości tej substancji uczyniły obecność nieproszonego gościa jeszcze bardziej kłopotliwą. Podkłady przypomniały opisany przez Sołżenicyna dramatyczny los więźniów sowieckich obozów pracujących przy produkcji tego typu elementów. Nasuwa się pytanie czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby ograniczenie się tylko do jednego (wschodniego) odcinka torów. Zachodnia część pozostałaby wtedy w domyśle. Bardziej odważny gest z powodzeniem ukazałby całą tę wyżej wymienioną gamę znaczeń, a artysta uniknąłby ryzyka zbytniej dosłowność.
Kolejna praca utrzymana w „estetyce brudu”, skontrastowana z zagadnieniem integralności kulturowej, to instalacja Mirosława Bałki zatytułowana Tabu. Nieopodal centrum, w górnym oknie rozpadającej się kamienicy, gdzie niegdyś mieściła się łaźnia, artysta zamocował końcówkę rynny z której pod ciśnieniem wydobywała się szara woda. Ta niecodzienna ciecz opadała strumieniem obok prawie całej wysokości ściany pozostawiając na niej ciemnoszarą smugę. Miejsce, gdzie ciecz spada na ziemię nie było dostępne dla zwiedzających, jednakże całość sprawiała wrażenie zamkniętego obiegu. Brudna woda, zamiast wsiąkać w grunt ponownie była pompowana na górę i tak w kółko. A więc, za wciąż brudny strumień „ponosi winę” efekt zamknięcia. Bezgłośnie konotuje on zamknięte granice UE. Żadne nerki nie filtrują „ustrojowych” płynów tego pogrążonego w „ruinie” organizmu. Rodzina zamieszkująca te „mury” niejedno ma na sumieniu. Nierozwiązane kwestie, które zostały zamiecione pod dywan wciąż krążą wokół centrum — serca tak rozumianego krwiobiegu.
Bałka obrazując UNI-JA/ON szczęśliwie położył akcent na przedostatnią sylabę tego „nowo-tworu”. Mówiąc o mieście usytuowanym na obrzeżach UE swoją realizację ulokował również poza centrum. Unię utożsamił z rozpadającą się kamienicą, a hydrauliczną konstrukcję zbudował tak, aby imitowała fizjologiczny proces pojedynczego ludzkiego organizmu. Bałka przypomina, że problemy spychane (a może lepiej: wydalane) poza społeczne, sterylne centrum wciąż żyją na jego peryferiach. Dzięki tak minimalistycznemu, lecz inteligentnie ulokowanemu zabiegowi, stworzył wielowymiarowe dzieło rozpięte pomiędzy pojedyncze ja – budynek – reszta świata. Pomiędzy tak zakreślonymi kręgami powstała nowa UNIA.
Kolejnym zestawem prac okazały się przedsięwzięcia reanimacji ducha modernizmu w Lublinie, reprezentowanego przede wszystkim przez osiedle Słowackiego zaprojektowane przez Oskara Hansena. Anna Molska – przypomnijmy: absolwentka pracowni Grzegorza Kowalskiego, a więc niejako spadkobierczyni idei architekta, postanowiła przeprowadzić Linię przez Formę Otwartą. Zabieg dosyć dobrze wyglądający na mapie, w przestrzeni miasta okazał się być jednak niewiele mówiącym zbiorem niebieskich (jak barwy UE) linii. Granica przecinająca osiedle, które zostało zaprojektowane w ten sposób, aby przecinać je sobie do woli stała się symbolem agresywnego podziału wytyczonego przez UE. To prawda, że ta granica kłóci się z egalitarną ideą Hansena. Jednakże to, że Molska zwróciła na to uwagę nie usprawiedliwia miałkości sposobu, jaki wybrała aby ten kontrast unaocznić.
Ciekawszą próbę nawiązania dialogu z Hansenem podjął Pedro Cabrita Reis. Postanowił on przenieść fragment idei Hansena wprost na Stare Miasto. W tym celu wykonał odlew balkonu z osiedla Słowackiego i ustawił go w pierwotnej pozycji. Wszystko to nazwał Conversation with Oskar Hansen. Jak rezultat przyniosła ta rozmowa? Modernistyczny fragment został wpasowany w klimatyczny zaułek obok kościoła. Napotkana konstrukcja z pewnością intryguje swoim niecodziennym usytuowaniem, jednak ciężko jednoznacznie orzec w co przeobraziła się ta betonowa konstrukcja. Pewne jest jednak to, że porzuciła swoją dotychczasową, użyteczną funkcję i stała się czymś zupełnie innym. Zbyt krótki, obudowany z obydwu stron balkon, bardziej udręka niż miejsce wypoczynku, teraz porusza zupełnie inną sferę skojarzeń. Stał się minimalistyczną rzeźbą o nieco majestatycznym wydźwięku. Jasne, że można się przy tej okazji gimnastykować szukając jakichś znaczeń zaistniałej sytuacji, tylko że nie jest to konieczne. Przeniesiony element spoczywa gdzieś w dalekich rejonach abstrakcji, co akurat w tym przypadku ciężko potraktować jako zarzut.
Inną, wręcz do bólu post-modernistyczną grę podjął Zlatko Kopljar w wideo pod tytułem K16. Praca jest wyświetlana wewnątrz pomieszczenia, którego okno wychodziło na jedną z uliczek Starówki. Można ją oglądać z poziomu ulicy poprzez kraty umieszczone w oknie. Podczas nocy, w parkowej scenerii mężczyzna kopie dół. Jasny garnitur pobłyskuje za sprawą bocznego oświetlenia. Ujęcie po ujęciu artysta dostaje się coraz głębiej. Zaczynamy zastanawiać się dokąd doprowadzi go ta irracjonalna czynność. Po chwili, rozczarowani zaczynamy rozumieć w czym rzecz. Otóż jama okazuje się być foremnym kwadratem. Noc i jedynie kierunkowe oświetlenie powoduje, że jej środek wypełniony jest głęboką czernią. W ostatnim ujęciu kamera unosi się i nurkuje w czarnym kwadracie, gdzie oczywiście próżno szukać strudzonego artysty. Gdzieś przepadł. Czyżby rozpuścił się w niebycie? Złożył z siebie ofiarę na ołtarzu arcydzieła?
Kwadratową projekcję wideo zaproponował również artysta Colin Ardley. W reprezentatywnej dla Lublina bramie, mieszczącej się na głównym trakcie spacerowym, tuż nad głowami przechodniów umieścił on ekran, na którym wyświetlił obraz lekko zachmurzonego nieba. Drugą częścią tej realizacji jest mniejsza projekcja na zamkowym dziedzińcu. W tym przypadku obraz wyświetlany jest na ekranie monitora umieszczonego w studni i przedstawia ruch morskiej wody. Wszystko nosiło tytuł A Scottish Elegy co sugerowało, że na moment stanęliśmy nad szkocką wodą The Sea i pod szkockim niebem The Sky. Wideo w studni nie dostarcza wielu emocji — „podniesienie” poziomu wody i zamiana specyfikacji z podpowierzchniowych na morskie. Magia studziennej głębi nie oddziałuje tutaj niczym wyjątkowym. Nieco inne zjawisko zaistniało w bramie. „Obniżenie” powłoki dziennego nieba tuż nad głowy przechodniów, w miejscu gdzie zazwyczaj nie jest ono widoczne, stworzyło przyjemne wizualnie zjawisko — zwłaszcza w nocy. Tej jednak projekcja nie przetrwała, ponieważ zniszczyła ją gwałtowna burza, tak jakby artysta naruszył jakieś tabu; zawłaszczył sobie obraz, który nie chce funkcjonować w sztywnych ramach. Oczywiście, można ten artystyczny gest potraktować znowu jako zabieg banalny, jednakże kilka czynników złożyło się na to, że praca zniszczona pod wpływem warunków pogodowych nie poddaje się łatwo krytyce. Brama poprzez połączenie z obrazem żywiołu (mam tu na myśli wiatr poruszający sfilmowane obłoki) oraz nieskończonej dali nieba przypomniała o swoich antropologicznych właściwościach. Niegdyś główna część już nieistniejącej fortyfikacji miasta uruchomiła pomięć o kolejnej w tych rozważaniach granicy. Jednakże tym razem ta architektura „przejścia” porzuciła swoją horyzontalną funkcję i zwiedzającym wyznaczyła wertykalny kierunek. Rzeczywiście, można nieco pobłażliwie dystansować się do tego typu artystycznych przedsięwzięć, uznać je za zbyt patetyczne, czy wręcz naiwne. Niemniej jednak specyfika miejsca została tutaj, podobnie jak w przypadku Tabu Bałki, ciekawie wykorzystana.
Problematyczna jest za to odważna ingerencja Leona Tarasewicza w zastany porządek Kaplicy Trójcy Świętej. W wypełnionej piętnastowieczną rusko-bizantyjską polichromią kaplicy artysta zaprezentował alternatywną wersję posadzki. Tego typu horyzontalne malarstwo pojawiało się już w twórczości Tarasewicza. Z pewnością najbardziej doniosłą realizacją tego rodzaju była podłoga z 2001 roku wykonana w polskim Pawilonie weneckiego Biennale. Jednakże Lublin też pamięta całkiem niedawną malarską interpretację wirydarza dawnej zabudowy klasztornej należącej do Centrum Kultury z Galerią Białą, inicjatorką ówczesnego, niestety niezachowanego, przedsięwzięcia. Obecna posadzka (Unia) budzi jednak niemałą konsternację. Nie sposób nie ulec wrażeniu, że język malarski Tarasewicza, który w dużym stopniu bazuje na tradycji wschodniego malarstwa (artysta często powołuje się na swoje białoruskie korzenie) już dawno ewoluował w kierunku uniwersalnego języka niefiguratywnej abstrakcji. Bieżącą realizację należałoby zatem potraktować jak sprawdzian, czy mimo tak daleko idących przeobrażeń te dwa sposoby artystycznej wypowiedzi mają jeszcze ze sobą coś wspólnego. Z pewnością mają – osobę artysty, który poprzez wyżej opisany proces twórczej drogi łączy górę z dołem, freski z podłogą, a sacrum z jakimś profanum. Niemniej jednak zgrzyt, jaki odczuwamy wchodząc do kaplicy, nie staje się przez to mniej natarczywy. Nie wiem, czy lepszym rozwiązaniem byłoby utrzymanie podłogi w kolorystycznej harmonii z otaczającymi ją ścianami. Myślę, że mógłby to być zbyt jednoznaczny gest, trywializujący twórczą wypowiedź i sprowadzający ją jedynie do roli dekoracji. Tarasewicz wybrał drogę trudniejszą. Postanowił połączyć intensywną kolorystykę z lekko wyblakłą polichromią. Na dodatek, podłoga do tego stopnia budzi konotacje z plastikiem, że odnosimy wrażanie jakby kolorowe segmenty zostały kupione w hipermarkecie i jedynie złożone przez artystę w wielobarwną szachownicę. I nie byłoby to niczym nietaktownym. Przeciwnie. Zestrojenie takich gotowych elementów z kilka wieków starszym malarstwem, w obrębie paradygmatu przejętego przez Tarasewicza, prawdopodobnie mogłoby okazać się czymś wyjątkowym. W Lublinie taka próba chyba się nie powiodła.
Festiwal nie ograniczył się jedynie do wymienionych przez mnie realizacji. Jak na każdej zbiorowej wystawie, tak i tutaj znalazły się prace lepsze i gorsze. Ogół nie stworzył czegoś na kształt polifonicznej całości. Bałka, Ardley, Reis, Ridnyi oraz – mimo wszystko – Tarasewicz swoimi pracami ustawili dosyć wysoko poprzeczkę pozostałym uczestnikom. I nie chciałbym festiwalu Otwarte miasto 2013 traktować jak sportowej rywalizacji, ale z tak obranej perspektywy reszta artystów mniej lub bardziej rozczarowuje. Nawet grupa Slavs and Tatars nie wyłamała się z tej smutnej tendencji. Zabawną pracę przedstawiającą Molla Nasreddina dosiadającego osła trudno potraktować jako coś więcej, niż tylko turystyczną atrakcję (znowu dla dzieci). Podobnie rzecz się ma z duetem Marina Naprushkina / Paweł Althamer. Czy naprawdę zadaniem sztuki aktualnej ma być projektowanie parków, placów zabaw, miejsc multikulturowej rekreacji? Taka postawa w zetknięciu z bardziej inteligentnymi rozwiązaniami ukazuje swoją bezsilność i w ten sposób (na szczęście!) kompromituje się sama. Zdaję sobie sprawę z tego, że sama formuła festiwalu podpowiada artystom tego typu rozwiązania. Jednak kilku z nich pokazało, że można z tego inteligentnie wybrnąć. Pytanie: jakiej sztuki chcemy na tego typu imprezach, w rzeczywistości sprowadza się do bardziej ogólnego: czego tak naprawdę oczekujemy od artystów? Czy galeria ma się zamienić jedynie w miejsce wielokulturowych spotkań?
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- Festiwal Otwarte Miasto w Lublinie
- Miejsce
- Lublin
- Czas trwania
- 21.06 - 20.07.2013
- Osoba kuratorska
- Anda Rotenberg