Dzidy świetnie się czują w undergroundzie. Rozmowa z Aleksandrą Liput i Michaliną Sablik
Martyna Nowicka: Jak to się stało, że na zrobionej własnym sumptem wystawie w niezależnej przestrzeni w Krakowie dwie kuratorki z Warszawy premierowo pokazały pracę artysty z Los Angeles?
Aleksandra Liput: Szukałyśmy artystów, których prace pasowałyby do naszego ostatniego projektu, wystawy Beautiful Losers, inspirowanej psychodeliczną, pisaną strumieniem świadomości powieścią Leonarda Cohena. Dzięki Instagramowi trafiłyśmy na duet artystek z Zagrzebia, Schwestern Sisters (Tea i Marta Stražičić) i na ich film, przygotowany we współpracy z didżejem Strahinją Arbutiną. Kiedy opowiedziałyśmy im o pomyśle na wystawę, jedna z nich skontaktowała nas z Samem Balfusem, młodym artystą z Los Angeles, którego film Emotions, eksplorujący ideę eskapizmu, świetnie pasował do naszego pomysłu. Później okazało się, że Tea z Samem również nigdy nie spotkali się w realu! Porozmawiałyśmy z nim na Skypie, szalenie mu się podobało, że jego film będzie miał premierę w Polsce.
Michalina Sablik: Sam Balfus zresztą mocno zaangażował się w nasze działanie – zaprojektował dla nas gifa promującego wystawę, byliśmy w regularnym kontakcie jeszcze w trakcie montażu. Żałował, że nie może się pojawić na wernisażu.
Dzięki Instagramowi można zajrzeć do czyjejś pracowni, zobaczyć proces powstawania prac. Nie jest to zresztą wyjątkowe podejście: galerzyści, instytucje i rynek sztuki już dawno odkryli to medium. Duże instytucje od lat wykorzystują ten fenomen, tworząc wystawy czy instalacje, wewnątrz których można zrobić sobie selfie.
Czy Instagram jest ważnym narzędziem w waszej pracy kuratorskiej?
M.S.: Tak, przede wszystkim bardzo przydaje się przy poszukiwaniu artystów, inspiracji i przygotowywaniu wystaw. A poza tym nasze wystawy zyskują drugie życie w internecie. Aplikacja skraca dystans między artystami a kuratorami, sprawia, że świat sztuki staje się bardziej egalitarny. Followujemy wielu artystów, różne portale, innych kuratorów – to jest właściwie naturalne pole poszukiwań. Instagram pozwala też zapisywać ulubione zdjęcia, więc zwykle kiedy zaczynamy pracę, tworzymy sobie obie kolekcje, dzielimy się nimi, dyskutujemy.
Ważna jest też łatwość komunikacji z artystami – można się do nich bezpośrednio zwrócić, poprosić o portfolio czy przesłanie niepublikowanych prac, szkiców. Jednocześnie nie odrzucamy możliwości tradycyjnego obcowania ze sztuką i, jeśli tylko mamy okazję, odbywamy wizyty w pracowniach.
A.L.: Jesteśmy świadome tego, że Instagram i magazyny o sztuce ułatwiają rozpowszechnianie wystaw. Pracujemy w formule pop-upowej, więc nasze projekty docierają bezpośrednio do niewielu osób. Dokumentacja staje się równie ważna jak samo wydarzenie. Ostatnio coraz częściej widzimy wystawy w naznaczonych kontekstem miejscach (np. w ruinach, piwnicach, przestrzeniach postindustrialnych), montowane tylko w celu wykonania dokumentacji, prezentowanej później w internecie. Dokumentacja wystaw staje się niezależną dziedziną sztuki. Zresztą sama łapię się na tym, że podczas aranżacji sprawdzam przy pomocy telefonu, jak prace się ze sobą komponują w kadrze. Dlatego kluczowa jest dla nas współpraca z fotografami takimi jak Bartosz Górka czy Yulia Krivich. Oboje zrobili naszym wystawom naprawdę świetne zdjęcia, które nie tylko pokazywały same prace, ale także oddawały atmosferę miejsca.
Jako Dzidy działacie od półtora roku. Czy Instagram pojawił się w waszej praktyce od początku? Czy świadomie wybrałyście tę metodę pracy?
A.L.: Poszukiwania artystów i prac przez internet, a w szczególności Instagram, to praktyczne rozwiązanie. Dzięki Instagramowi można właściwie zajrzeć do czyjejś pracowni, zobaczyć proces powstawania prac. Nie jest to zresztą wyjątkowe podejście: galerzyści, instytucje i rynek sztuki już dawno odkryli to medium. Duże instytucje od lat wykorzystują ten fenomen, tworząc wystawy czy instalacje, wewnątrz których można zrobić sobie selfie. Podchodzimy do tego medium jednak z rezerwą – w końcu nie wszystkie prace są fotogeniczne czy „insta-friendly” i nie każdy artysta posługuje się social mediami.
M.S.: Ma to jednak swoje zalety – poszukiwanie przez Instagrama pozwala dotrzeć do twórców niewidocznych w głównym obiegu. Dzięki takiemu researchowi do udziału w Polsce naszych marzeń zaprosiłyśmy artystów nazywanych przez nas marzycielami, bo dzieląc czas między pracę a sztukę, konsekwentnie się rozwijają. Interesuje nas pokazywanie debiutantów albo artystów mniej rozpoznawalnych, dlatego byłyśmy szczęśliwe, że możemy wystawić prace Michała Sosińskiego, który na co dzień pracuje w agencji reklamowej czy fotoreportera Marcina Kalińskiego. Poza tym zaprosiłyśmy Izę Koczanowską, artystkę, ale też dekoratorkę wnętrz i Grzegorza Łoznikowa, który pracuje na Islandii i tworzy efemeryczne rzeźby ze śniegu. Prace tych artystów świetnie pokazały dziecięce fantazje, erotyczne fantasmagorie, sny, irracjonalne wizje, w kontrze do upolityczniania marzeń przez autorytarne władze.
Czy dzieła sztuki wybierane przez Instagrama zgadzają się z waszymi wyobrażeniami na ich temat?
A.L.: Miałyśmy raczej same miłe niespodzianki. Na przykład w rzeczywistości obraz The Dream Olega&Kaśki miał dużo intensywniejsze kolory, niż na reprodukcji. Innym przykładem są obiekty Izy Koczanowskiej – wydawały się nam bardzo dopracowane i skończone, a okazały się efemerycznymi instalacjami tworzonymi na potrzeby fotografii. Iza zgodziła się dla nas odtworzyć obiekt, który posłużył jako punkt wyjścia do jej environmentu Bryza. Zaskoczył nas też Jakub Gliński – chociaż wybrałyśmy konkretne trashowe rzeźby z jego portfolio, przyjechał do nas z walizką pełną obiektów. Potem zamontował je w przestrzeni i uzupełnił znalezionymi na miejscu przedmiotami. Efekt przerósł nasze oczekiwania!
Nasz przykład dobrze pokazuje ogólną sytuację młodych artystów i niezależnych kuratorów w Polsce, gdzie dostęp do środków publicznych jest utrudniony. Rozpatrywanie ministerialnych wniosków grantowych czy szukanie sponsorów jest długim i skomplikowanym procesem.
A czemu właściwie Dzidy? Nic nie poradzę, ale w mojej głowie pojawia się kolokacja „tępe dzidy”.
M.S.: My się tak do siebie zwracamy (śmiech). Poza tym to wyraz naszego przewrotnego podejścia do dziewczyńskości i poważnego, sformalizowanego świata sztuki. Istotny jest też aspekt humorystyczny.
A.L.: Inspiracją była nasza przyjaźń. Czasami czujemy się jak koleżanki z podwórka, które z innymi dzieciakami robią partyzanckie akcje w polu sztuki. To dla nas duża wartość, podobnie jak działanie kolektywne, budowanie relacji, procesualność czy łączenie różnych środowisk. Przyjaźń Dzid zrodziła się w działaniu, tak jak wiele relacji z artystami, które nadal pielęgnujemy, m.in. z Zosią Pałuchą, Marcinem Januszem, Jankiem Możdżyńskim czy Marcelim Adamczykiem.
Chciałam was zapytać o realia pracy w niezależnym duecie bez zaczepienia instytucjonalnego. Czy chciałybyście Dzidom znaleźć jakąś bezpieczną przystań?
A.L.: Dzidy się świetnie odnajdują w undergroundzie.
M.S.: Nasz przykład dobrze pokazuje ogólną sytuację młodych artystów i niezależnych kuratorów w Polsce, gdzie dostęp do środków publicznych jest utrudniony. Rozpatrywanie ministerialnych wniosków grantowych czy szukanie sponsorów jest długim i skomplikowanym procesem.
A.L.: Czekanie byłoby dla nas frustrujące, chcemy działać, kiedy tylko pojawia się pomysł. Poza tym niezależność daje nam dużą swobodę tworzenia i wolność wypowiedzi.
M.S.: Nikt nam nie może zarzucić, że marnujemy publiczne pieniądze.
A.L.: Dzięki temu poruszamy tematy, które nas aktualnie interesują – dystopie i utopie, marzenia, sprawy genderowe, nowoplemienność, fake newsy, teorie spiskowe… Możemy pisać eksperymentalne teksty, nie tłumacząc bezpośrednio prac znajdujących się na wystawie, a jedynie nadając im kontekst, tworząc kolejną warstwę do odczytywania prac.
M.S.: Brak środków powoduje, że stajemy się bardziej kreatywne i szukamy alternatywnych rozwiązań. Blisko współpracujemy z artystami, którzy nam pomagają, przywożą swoje prace, montują je. Współfinansujemy te wydarzenia z własnych skromnych wypłat.
A.L.: Oczywiście wolałybyśmy, żeby artyści dostawali wynagrodzenia za udział w wystawach. Zawsze mówimy im na początku, że jest to oddolna inicjatywa. Nigdy nie spotykałyśmy się z odmową, bo jest w nas i w artystach idealistyczna chęć współdziałania, samoorganizacji, potrzeba wypowiedzi. Wszyscy zyskujemy dzięki tym projektom. Zawsze konsultujemy z zaproszonymi artystami sposób eksponowania ich prac, jesteśmy otwarte na sugestie.
M.S.: W trakcie przygotowań do wystawy tworzy się specjalna atmosfera, której sprzyja to, że razem pracujemy, imprezujemy, a nawet śpimy pod jednym dachem.
Działacie jednak niespełna półtora roku. Czy jest model, który da się podtrzymać?
M.S.: My się dopiero rozkręcamy! Oczywiście, mamy nadzieję, że uda nam się kuratorować gościnnie wystawy w instytucjach, co dałoby nam budżet produkcyjny i lepsze zaplecze techniczne. Mamy pomysły na wystawy, do których chciałybyśmy ściągać prace zagranicznych artystów, ale tym razem niekoniecznie przez WeTransfer.
Chciałybyśmy eksplorować nowe formaty wystaw. Interesuje nas myślenie o wystawie jako instalacji, mocne scenograficzne aranżacje; wystawy immersyjne, tworzenie multimedialnych environmentów czy użycie VR.
Czy widzicie działalność Dzid w perspektywie jako rodzaj hobby czy raczej przyszłe źródła utrzymania? Jak długo da się żyć w undergroundzie?
M.S.: Mamy szczęście, bo obie mamy stałe źródła dochodu. Dzidy to forma życia społecznego, sposób komunikowania się ze światem. Działania kuratorskie traktujemy trochę jak działania artystyczne, jak osobną wypowiedź.
A.L.: Swobodnie rozwijamy nasze pomysły, kiedy się pojawiają, a projektom poświęcamy tyle czasu, ile potrzebujemy. Lubimy pracować w nieoczywistych przestrzeniach, tworzyć wystawy site-specific, praca w jednym miejscu szybko by się nam znudziła.
MS: Zresztą nie tylko my tak myślimy, o czym można było się przekonać na wystawie Cała Polska, kuratorowanej przez Annę Mituś w BWA Wrocław. W wielu miastach funkcjonują oddolne, autorskie galerie, często zakładane przez studentów czy kolektywy. Dobrym przykładem jest Śmierć Człowieka i Serce Człowieka, które Kamil konsekwentnie prowadzi u siebie w pokoju czwarty rok. Takie miejsca są potrzebne, musimy się sami organizować, sami tworzyć alternatywne miejsca spotkań i wymiany myśli.
A jak radzicie sobie z największym wyzwaniem, czyli uzyskaniem dostępu do przestrzeni, gdzie realizujecie wystawy?
A.L.: Jeśli chodzi o przestrzeń dawnej restauracji, gdzie zrobiłyśmy Apetyt i Polskę naszych marzeń, to lepiej spuśćmy na to zasłonę milczenia. Miałyśmy szczęście.
M.S.: Nie włamałyśmy się tam, to możemy powiedzieć. Teraz nie mamy już dostępu do przestrzeni, więc skorzystałyśmy z gościnności Karoliny Jarzębak, Tomka Nowaka i Arka Deca czyli krakowskiej galerii Jak zapomnieć. Mamy pomysły na dwie kolejne wystawy, ale szukamy odpowiedniego miejsca.
A.L.: Przy dwóch pierwszych wystawach samo miejsce miało wpływ na wybór prac. Przestrzeń była bohaterką wystaw – trochę kuszącą, trochę abiektalną, świetne pasowała do wystawy o smaku i niesmaku. Celowo wybrałyśmy prace, które żywą kolorystyką i zmysłowością kontrastowały z brudem i bałaganem tego miejsca. Ustawione pomiędzy starymi piecami i lodówkami obrazy, instalacje i wideo, wyglądały dziwacznie i niepokojąco. Dopiero teraz, podczas pracy nad
Beautiful Losers, pracowałyśmy w galeryjnym white cubie.
O czym w takim razie marzą Dzidy?
M.S.: Ostatnio dokładnie sobie oglądałyśmy Pawilon Polski w Wenecji, zwracałyśmy uwagę na oświetlenie, wymiary (śmiech).
A.L.: Chciałybyśmy eksplorować nowe formaty wystaw. Interesuje nas myślenie o wystawie jako instalacji, mocne scenograficzne aranżacje; wystawy immersyjne, tworzenie multimedialnych environmentów czy użycie VR.
M.S.: Stale szukamy nowych przestrzeni do projektów site-specific. Obserwujemy jak na warszawskiej Woli rosną nowe wieżowce i chciałybyśmy wejść z wystawą w pół surową przestrzeń na trzydziestym piętrze, nie tylko ze względu na widok na miasto, ale też kontekst polityczno-ekonomiczny.