Duchowość jako bunt. Andrzejowi Dudkowi-Dürerowi na jubileusz
Zdarzyło się to co najmniej ćwierć wieku temu na Plantach w Krakowie. Przy czym „zdarzyło się”, to zdecydowanie za dużo powiedziane. Szłam koło BWA, było słonecznie i zielono. Ktoś obok, wskazując palcem na przystojnego szczupłego chłopaka w dżinsach, powiedział, że to jest właśnie ów słynny przypadek wcielonego Albrechta Dürera z Wrocławia.
Są takie migawki w życiu, które nie wiadomo dlaczego zapamiętuje się na zawsze. Była to właśnie jedna z takich dziwnych chwil. Myślę, że w tym przypadku chodziło o dysonans poznawczy. Jak znakomita większość dziewczyn, widząc sylwetkę jedynie od tyłu, błyskawicznie ją oszacowałam; ale wtedy moja prymitywna „samiczkowata” natura (jakby ujął to prof. Porębski w chwili słabości), której do szczęścia wystarczą intrygujące proporcje i długie włosy, zderzyła się wybuchowo z mistycznym nienasyceniem, którego reinkarnacja zdawała mi się karykaturą. W mgnieniu oka pojęłam coś, czego doświadczyć miałam wiele lat później osiedlając się we Wrocławiu: że choć obszar sztuki traktowany był w moim pokoleniu jako przestrzeń oporu, to we Wrocławiu manifestowanie autonomii nie odbywało się w piwnicach, więc kolor buntu był zdecydowanie lżejszy i jakby bardziej „niewłaściwy”. To trudne doświadczenie na zawsze rozdarło moją ukształtowaną pod Wawelem duszę: duchowość oparta na niezbędnym fundamencie ofiary krwi zaczęła ścierać się z nieznośną lekkością bytu. Kiedy więc wiele lat później poznałam Andrzeja Dudka osobiście, musiał wyczytać w mych oczach pokłady głębokiego sceptycyzmu: reinkarnacja była wszak dla mnie granicą nonsensu. Uformowana na Umarłej klasie Kantora, mogłam powiedzieć jedynie i tylko: no, nie!
No, dobrze, jak jednak opowiedzieć o niewspółmierności doświadczeń, baniek czasowych w których żyjemy, opóźnieniu/przyspieszeniu czasu? Reinkarnacja to całkiem udatny koncept, jeśli tylko uda się wstrzymać pierwotny niemal – wynikający z akulturacji – okrzyk niezgody. Postać inkarnowanego Dürera wydaje się niezwykłą syntezą idei świata sztuki i nauki (jej granic) – jest więc de facto żywym, ucieleśnionym pytaniem, czym właściwie jest sztuka po oświeceniowej ateizacji i śmierci Boga. Figura nowego Dürera nie wyrasta w odsłonie Dudka z naszej kultury, ale pojawia się jak obcy. Opisany dokładnie przez historyków sztuki pierwszy genialny malarz na północ od Alp staje się tym samym kimś radykalnie innym niż postać znana z książek, reprodukcji, pielgrzymek do Prado, Kunsthistorisches czy Alte Pinakothek. Dzisiaj historycy sztuki uznają już z pokorą, że każdy najbardziej wnikliwy ich komentarz pozostanie niespójny z dziełem – zgodnie z nieśmiertelną zasadą Kubusia Puchatka, odnoszącą się do wszelkiego rodzaju poszukiwań: „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było”. Dlatego dzisiaj można już zdać sprawozdanie z tego, czego się nie zobaczyło, a nawet pielęgnować nonsens jak najdroższy skarb. Libidynalne i ucieleśnione widzenie, podobnie jak zobiektywizowane profesjonalne widzenie, respektujące ściśle określone procedury wybranych, powielanych metodologii, to nużąca alternatywa. W pierwszym przypadku Eros zastanawia na nas pułapki i manipuluje z przewidywalną skutecznością, w drugim – łączenie w sens tego, co niezrozumiałe tworzy deterministyczne operacje, a te spokojnie można zostawić komputerom. Czas więc na rozmiękczenie „no, nie!” na łagodniejsze: „raczej nie, ale…”.
Racjonalizacja pola sztuki powodowała, że Andrzej Dudek funkcjonował od zawsze we Wrocławiu pomiędzy oddolnymi instytucjami galerii autorskich, raczej nie akceptowany przez żadną z nich w pełni, z wyjątkiem prowadzonych przez Wojciecha Stefanika galerii performansowych: Katakumby oraz Ośrodek Działań Plastycznych.
Spojrzenie, władza i ciało – rozszczelnione? Jako dzieło sztuki (living sculpture) ciało Dudka-Dürera pojawiające się w przestrzeni publicznej jest obiektem wędrującej percepcji, rozciągniętej w czasie (performanse artysty potrafią trwać kilkanaście i więcej godzin, choć właściwie – całe życie zmienia się w dzieło sztuki). Zamiast szybkich wniosków i przeniknięcia konkretnych artystycznych intencji artysta wymyka się nawykowi oceniania, złączonego z oczekiwaniami i użytecznością zastosowanych środków – uczestnik performansu po prostu nie wie, co ma właściwie czuć i co przeżyć (chyba że się już na wstępie nabzydyczył i wykrzyknął: „no, nie!”). Zaskakujące parametry reinkarnowanego ciała (jak zobaczyć ciało Dürera w ciele Dudka?!) sugerują cielesną niewspółmierność. Drodzy krzykacze „no, nie”, zwracam się teraz do was: niewspółmierne ciało jest trudnym obiektem bio-polityki, zarządzanie nim jest z gruntu skazane na niepowodzenie. Dürer ani chybi musi mieć inny stan skupienia i być do pewnego stopnia przezroczysty, by wniknąć w solidniejsze ciało Dudka. Patafizyczny spisek Wielkich Przezroczystych to pomysł pierwszej awangardy (niewielki rysunek Maxa Ernsta z 1923 One Man Can Hide Another to cenny talizman; tajemnicze zjawy prześlizgują się też przez obrazy Salvadora Dali). Nakładanie wizerunku własnego, nałożonego na wizerunek Dürera i Jezusa, jest hołdem i bluźnierstwem w jednym, gdyż powstające rozbłyski i strzępki informacji nie dają się scalić: to, co realne i zmyślone, w dziwnej konfiguracji, dystansuje się od sztywnych klasyfikacji prawda/fałsz. Wchłonąć czyjeś ciało, żyć z pokładami jego jaźni, dać się przeniknąć obcymi warstwami świadomościowymi i psychicznymi, to znaczy – wydobyć z siebie „nie-ja”, nie okonturowywać się samą materią oznacza pielęgnowanie stawania się (becoming).
Racjonalizacja pola sztuki – domena elitarnych ekspertów – powodowała, że Andrzej Dudek funkcjonował od zawsze we Wrocławiu pomiędzy oddolnymi instytucjami galerii autorskich, raczej nie akceptowany przez żadną z nich w pełni, z wyjątkiem prowadzonych przez Wojciecha Stefanika galerii performansowych: Katakumby (1977–1980) oraz Ośrodek Działań Plastycznych (1981–1988 i 1990–1999). To nie tak, że gdzie indziej kwitł czysty konceptualny racjonalizm: Rosołowicz badał różdżką cieki wodne i preparował dla znajomych kadzidełka, Natalia LL wzmacniała swą energię życiową w piramidzie, a jej sny „filmował” Ryszard Piegza, Mazurkiewicz wąchał jakieś dziwne bio-substancje, zamykając oczy i klęcząc na specjalnie zaprojektowanym klęczniku. Tyle że wszyscy oni robili to na marginesie, bez ostentacji. Tymczasem z wniknięcia w swe ciało jaźni niemieckiego geniusza Dudek uczynił sedno swojej sztuki. Było to w czasach, gdy o niemieckiej przeszłości Wrocławia mówiło się źle albo wcale, a Dudek – całkowicie wbrew wytycznym polityki kulturalnej PRL-u – nie chciał duchowo obcować ze Stanisławem Samostrzelnikiem, tylko z jakimś Szwabem!
Reinkarnacja w kontekście kryzysu reprezentacji urasta do sposobu uświadamiania tego, co niewidzialne, odwołuje się do sprawiedliwości i takiej kultywacji tradycji, która – na bazie szacunku dla innych – harmonizuje społeczeństwo bez jego homogenizacji.
Europejska wiara w reinkarnację nasiliła się w XIX wieku i była z jednej strony odpowiedzią na sekularyzację i wzrastające napięcia między religią i nauką, z drugiej – wyrażała nadzieję ulepszenia społecznych więzi; chodziło – jak ujmował to zwięźle autor wydanej niedawno po polsku i wreszcie nieocenzurowanej słynnej Księgi duchów Allan Kardec – o ponowne narodziny i postęp. Ruch spirytyzmu był „popularny, demokratyczny, energetyczny i spektakularny”, zainteresowani nim byli tak wielcy artyści epoki jak Victor Hugo, pisała Lynn L. Sharp w książce Secular spirituality (2006, s. XI, XVI), dodając iż znamienne było tu łączenie różnych kluczowych idei – socjalizmu, powszechnej edukacji, postępu, romantyzmu, zainteresowania nauką. Dzisiaj koncepcja sekularnej modernizacji podlega rewizji (podobnie jak nieuchronność weberowskiego „odczarowania” świata), a reinkarnacja powraca w nauce jako pole badań tyleż ludowej duchowości, co jako próba zdystansowania się od dychotomii Oświecenie-religia oraz walki antyklerykalnych materialistycznych racjonalistów z katolickimi konserwatystami. Dudek-Dürer robił to już w oficjalnie ateistycznym PRL-u, robi to dziś, gdy dawna chęć wskazywania właściwej drogi zmieniła wektor. Sharp podkreślała ponadto, że to co nazwała w tytule swej książki nieco ironicznie „świecką duchowością”, przyczyniło się ponadto do emancypacji kobiet (np. feministyczny spirytualizm Olgi de Bézobrazow czy Julii Becours, łączony z działalnością dobroczynną), które w prywatnych mieszkaniach jako medium potrafiły zawładnąć duszami zebranych i odczuć swoją pozytywną siłę, zdolną zmieniać świat na lepsze. Moralna troska była ważnym składnikiem spirytyzmu. Pod nazwą podświadomości powrócił na łono nauki i filozofii (Charcot, Freud, Bergson), a także sztuki: telepatia – tak ważna dla surrealistów – stała się techniką nawiązywania komunikacji także u wrocławskich konceptualistów (żeby było śmieszniej: neomarksistów) związanych z Galerią Sztuki Najnowszej. Ale reinkarnacja ma znacznie starszą i bardzo nobliwą tradycję: to już Pitagoras pamiętał bowiem swoje poprzednie wcielenia, a Platon pisał o niej w swych licznych dziełach; idea powróciła w neoplatonizmie. Jak pisał Ian Stevenson w książce European Cases of Reincarnation Type (2003), to najprawdopodobniej dopiero od drugiego soboru w Konstantynopolu (553) zaczęto zwalczać pogląd reinkarnacji, ale nie od razu udało się go wyplenić. Jeszcze w XV wieku potępiono za to florenckiego humanistę Pico della Mirandolę; a pośród herezji Giordano Bruno, które zawiodły go na stos, była – jak przypomina Stevenson – także m.in. reinkarnacja. By podkreślić triumfalny powrót plenionych przesądów, Stevenson przytacza znamienną wypowiedź Schopenhauera: „Kiedy pewien Azjata zapytał mnie o zdefiniowanie Europy, zmuszony byłem odpowiedzieć, co następuje: jest to część świata całkowicie opanowana przez obrzydliwe i niewiarygodne urojenie, że narodziny człowieka są początkiem i że stworzony jest z niczego” (s. 8). Jak dodawał kanadyjski uczony, przeprowadzone w latach 90. XX w. badania socjologiczne w Europie Zachodniej wykazały, że ok. 26 % Niemców, 28 % Francuzów i 29% Brytyjczyków i Austriaków wierzy w reinkarnację, a liczby te zwyżkowały od poprzednich badań; nakładały się tu zresztą deklaracje przynależności do Kościoła Katolickiego, gdyż część badanych nie widziała tu żadnej sprzeczności.
Reinkarnacja w kontekście kryzysu reprezentacji urasta do sposobu uświadamiania tego, co niewidzialne, odwołuje się do sprawiedliwości i takiej kultywacji tradycji, która – na bazie szacunku dla innych – harmonizuje społeczeństwo bez jego homogenizacji.
Andrzeju, nie da się ukryć, jesteś figurą pocieszenia i nadziei, nie tracąc nic z siły krytyki Oświeceniowych pewników prowadzących do dzielenia społeczeństwa. Ale uświadamiasz też historykom sztuki, że w ich opowieściach o sztuce polskiej brakuje zdecydowanie rzetelnego opisania tego, co nie do końca wiemy jak nazwać, a co Lynn L. Sharp nazwała nieco bezradnie „świecką duchowością”.
Anna Markowska – historyczka sztuki, profesorka, wykładowczyni na Uniwersytecie Wrocławskim. Ostatnie książki: Sztuka i rewolucja. Wieloperspektywiczne ujęcie sztuki polskiej zaraz po wojnie (2023); Natalia LL (2022), Gry z miejscami.Wrocławskie galerie: Katakumby, Zakład nad Fosą, Ośrodek Działań Plastycznych (2022); Dlaczego Duchamp nie czesał się z przedziałkiem? (2019). Mieszka we Wrocławiu i Krakowie.
Więcej