Dobra zmiana? O Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie
Nowootwarty oddział Muzeum Narodowego w Szczecinie to najmłodsze w kolejności dziecko muzealnego boomu ostatnich lat. Najciekawsze z gmachów powstałych w tym czasie reprezentują wysokiej klasy architekturę – szanującą kontekst urbanistyczno-historyczny i pozbawioną powierzchownej ostentacji. Do tych wartości, reprezentowanych między innymi przez nowy budynek Muzeum Śląskiego oraz POLIN, odwołuje się też Robert Konieczny, architekt Centrum Dialogu Przełomy. W swoim projekcie splata odniesienia do dwóch funkcji placu Solidarności, współczesnej oraz przedwojennej, gdy obecny skwer szczelnie pokrywały zniszczone później bombardowaniami kamienice. Z jednej strony budynek domykają więc proste betonowe elewacje z zamykanymi panelami w fasadzie – motywem wykorzystanym po raz pierwszy w jednej z mieszkalnych realizacji Koniecznego – z drugiej schodzi on stopniowo pod ziemię, płynnie stapiając się z placem. Czytelna symbolika tak rozwiązanego połączenia wiąże architekturę z prezentowaną w środku wystawą, opowiadającą o budowaniu tożsamości Szczecina powojennego – w ogromnej większości przez napływową ludność polską – na gruzach niemieckiego Stettina. Skromność formy architektonicznej wymógł w pewnym stopniu kontekst – to przy tym placu stoi nowy budynek filharmonii, w sąsiedztwie którego nie da się postawić drugiej wyrazistej ikony bez zabójczego skutku dla obu stron. Co prawda pusty plac w najmniejszym stopniu nie przypomina gęsto obsadzonego zielenią skweru z wizualizacji, a pochyłość jednak ogranicza jego funkcjonalność, niemniej w ramach wyznaczonej parceli Konieczny poradził sobie bardzo dobrze.
Utuczenie instytucji unijnymi dotacjami miewa także skutki uboczne. Efektem swoistego przefinansowania są prezentowane w nowych muzeach ekspozycje, często ordynarnie ubogie w treść, za to bogate w plastikowe błyskotki. Przebojem do serc ich pomysłodawców przebiła się idea muzeum narracyjnego, które oprócz (lub zamiast) artefaktu posługuje się kreacją konkretnego przeżycia. A skoro już są na to pieniądze, to ma robić to jak najefektowniej. Czyli grać, buczeć i migotać. Między innymi. Przy dojmującym horror vacui i przekonaniu, że wszystko, co pokazuje się na tablecie staje się z miejsca dziesięciokrotnie atrakcyjniejsze niż w wersji analogowej, możemy poczuć się, na przykład w takim Muzeum Śląskim, jak w regipsowym parku rozrywki, pełnym wszystkich możliwych wizualnych klisz od romanizmu po rok ’89. Nie jest to kwestia tylko estetycznego bajeranctwa. W natłoku rozwiązań scenograficznych nie udaje się zwykle skonstruować jakkolwiek zniuansowanej opowieści. Wystawy przybierają formę historii rodem z topornego podręcznika, zawsze zwieńczonej happy endem. Pod tym względem koncepcja CDP jest krokiem naprzód w stosunku swoich nieco starszych braci.
Od strony technicznej wystawę zaprojektowano z rozwagą i wyczuciem proporcji. O rozłożeniu akcentów decyduje nie powierzchowny efekt, ale przekazywane informacje. Historię opowiadają starannie wyselekcjonowane artefakty oraz odpowiednio dawkowane multimedia. Nie brak także „infokiosków”, rozwijających wątki prezentowane w poszczególnych salach. Wreszcie jednak działają one jak należy, to znaczy faktycznie dopełniają historię opowiadaną za pomocą środków wystawienniczych, a nie rugują niemal całą narrację w warstwę tekstu. O szacunku do widza świadczą też detale – każdy tekst opatrzony jest bibliografią, a nie jest prezentowany jak wiedza objawiona. Pod względem scenariusza jest to wciąż w sporej mierze stara śpiewka w zgrabniejszej aranżacji – opowieść o kolejnych antykomunistycznych zwrotach jako triumfalnej drodze ku lepszemu dziś, z pominięciem wątków dotyczących choćby przesiedleń Niemców i późniejszego funkcjonowania w mieście tej niewielkiej już mniejszości. Wątki te, opowieść o Szczecinie z punktu widzenia polskiego i niemieckiego życia codziennego, są obecne w Muzeum Narodowym, tyle że w zupełnie innym oddziale, na wystawie Hans Stettiner i Jan Szczeciński. Można się zżymać na anachroniczne dzielenie historii przez duże „H”, znaczonej kolejnymi przełomowymi datami i tej codziennej, choć biorąc pod uwagę skalę i wymowę nowego obiektu jest to zrozumiałe. Zarzuty o przesadną propagandę sukcesu również do pewnego stopnia da się odeprzeć. Każde z nowych muzeów funkcjonuje w trochę innych ramach i szczecińskie Centrum ma do odegrania zupełnie inną rolę, niż na przykład gdańskie Europejskie Centrum Solidarności. W pewnym sensie znajduje się ono nawet na przeciwnym biegunie – Szczecin próbuje przypomnieć na szerszym forum swoje znaczenie w antykomunistycznych zrywach, zwłaszcza tutejsze wydarzenia grudnia ’70, podczas gdy w Gdańsku historię piszą wizerunkowi beneficjenci politycznego sukcesu Solidarności. ta różnica odbija się także w architekturze – dumny moloch o udramatyzowanej formie kontra niewielki, delikatnie wyłaniający się spod ziemi budynek.
Nowatorskim zabiegiem ma być w CDP wprowadzenie, obok świadectw materialnych i dokumentalnych, sztuk wizualnych – zarówno prac „z epoki”, jak i zamówionych na potrzeby placówki. Nie jest to absolutna nowość – na wystawie w ECS trafimy na przykład na Dorotę Nieznalską – ale tutaj zostało to pomyślane nie jako okazjonalny gadżet, ale istotna część ekspozycji. Jeśli mielibyśmy szukać analogii dla tego pomysłu, to tropem bliższym niż gdańskie Centrum byłby niedawny Spór o odbudowę, jednak wystawa w ramach festiwalu Warszawa w budowie rządziła się oczywiście nieco innymi prawami niż stała ekspozycja muzeum historycznego. I tu dochodzimy do sedna. Pomysłodawcy Centrum bacznie przyglądali się powstającym w międzyczasie placówkom i potrafili wyciągnąć wnioski zarówno z ich sukcesów, co i potknięć. Przyznając w narracji istotną rolę sztuce, na tyle, że część ta zyskała osobnego kuratora, Piotra Wysockiego, wskoczyli na głębszą wodę i do pewnego stopnia musieli przecierać szlaki. Jak sztuka może funkcjonować w ramach muzeum historycznego? Jaki status jej przyznać? Powinna ilustrować, działać na emocjach, wtapiać się w narrację, a może się z niej wyłamywać? Na szczęście Wysocki nie zaczął od gotowej tezy, testując w praktyce różne możliwości. Nawet jeśli efekt nie zawsze jest zadowalający, cenny jest sam eksperyment i wnioski, do których może prowadzić.
Wystawa wita nas monumentalnym fotokolażem Kobasa Laksy, któremu wyraźnie szkodzi element figuralny, przez co dramatyczna kompozycja dotycząca wojennego zniszczenia miasta zaczyna wyglądać jak nieco karykaturalne hollywoodzkie tableau. W podobny, ilustracyjno-afektywny sposób ma działać także praca Roberta Kuśmirowskiego, któremu akurat barokowy przepych zazwyczaj działa na korzyść, tutaj jednak wykreował oszczędną w rekwizyty, ale wciąż sugestywną esencję totalitarnej katowni. Irytację wzbudza natomiast sala z pracami Grzegorza Hańderka oraz Michała Libery i Ralfa Meinza, mimo że optyczne akrobacje Hańderka i ich tło dźwiękowe wypadają całkiem zgrabnie. Wątpliwy jest za to sens opowiadania o nastojach społecznych po stanie wojennym za pomocą wyświechtanych klisz o „szarych blokowiskach”, z perspektywy czasów, w których zaczęliśmy doceniać nawet przeciętną wielkopłytową mieszkaniówkę za rozwiązania infrastrukturalne, o których ofiary dzisiejszej deweloperskiej sieczki mogą często pomarzyć, a z czysto formalnego punktu widzenia przekonanie o jednakowości socjalistycznych blokowisk „od wschodniego Berlina po Władywostok” należy odesłać do lamusa.
Szczęśliwiej wypadają prace historyczne. Dwie realizacje socrealistyczne, obraz Henryka Stażewskiego Na scalonych ziemiach i popiersie Lenina autorstwa Xawerego Dunikowskiego, tworzą oryginalny tryptyk z pobliskim obiektem anonimowego twórcy – zapisem konstytucji PRL z 1952 roku układającym się w wizerunek Bieruta. Sam w sobie stanowi on tylko wizualną ciekawostkę i oryginalny przejaw propagandy, z połączeniu z poprzednimi pracami tworzy już oddzielną mikropowieść o cementowaniu się nowego porządku i brutalnym zderzeniu nadziei na sprawiedliwszy ład z nabierającą kształtu totalitarną rzeczywistością. Postać pierwszego przywódcy Polski Ludowej jest tu zresztą symptomatyczna. W końcu ewolucja jego osobowości po pobycie w Związku Radzieckim prowokowała nawet teorie o tym, że Bierut został tam zastąpiony sobowtórem.
Perfekcyjnie wstrzeliwują się w narrację wystawy prace Akademii Ruchu i Teresy Murak, oddając społeczne nastroje rosnącego gniewu po pęknięciu bańki mydlanej gierkowskiej stabilizacji na kredyt, a następnie optymizmu na fali karnawału Solidarności. Ich obecność najlepiej potwierdza, że sam pomysł na wplecenie w zbudowaną z artefaktów i multimediów wystawę historyczną dzieł sztuki to świetna decyzja, jako że przez proste, ale efektowne gesty pokazują to, czego nie potrafią tak wyraziście uchwycić długie minuty kronik filmowych i zbiory artefaktów.
Tylko jedna praca reprezentuje tu bardziej konceptualną postawę, za to zgrabnie domyka ona wystawę. Neon Huberta Czerepoka, bo o nim mowa, tworzy hasło „przyszłość nie jest już tym, czym kiedyś była” układające się w zarys mapy Polski. To tylko pierwszy krok w kierunku refleksji nad późniejszymi konsekwencjami kolejnych przełomów, o których opowiada wystawa oraz samego aktu pisania historii z określonej perspektywy. Choć do faktycznego dialogu nad tymi problemami jeszcze daleka droga, to i tak ten drobny gest zasługuje na uznanie.
CDP wydaje się otwarte na możliwość korygowania swojej opowieści wcześniej niż po upływie kilkunastoletniego terminu przydatności wystawy. W planach jest już rozbudowa otwierającej wystawę części drugowojennej o obraz przedwojennego porządku oraz oznaczenie prac artystów tak, by łatwo było je wyłuskać spośród reszty obiektów i dokumentacji. Jak bowiem zauważył podczas dyskusji towarzyszącej inauguracji obiektu Grzegorz Piątek, często na pierwszy rzut oka wtapiają się one wizualnie w resztę ekspozycji. Obserwacja celna, warto ją jednak poszerzyć – część prac faktycznie przypomina wizualnie materiały dokumentalne (zapis akcji Akademii Ruchu pośród kronik filmowych z epoki), część jednak zlewa się z przestrzenią na sposób bardziej problematyczny, jak hiperrealistyczna rzeźba Tomasza Mroza, satyryczny pomnik konsumpcjonizmu wczesnych lat 70., Duane Hanson á la Gierek. I to w obowiązkowym Fiacie 126p, którego obecność aranżerowie wystaw w nowych muzeach historycznych stawiają sobie za punkt honoru. Wobec przestrzennej powściągliwości CDP okazuje się, że czego nie zrobi scenograf, to z radością zrobi artysta. Nie zabrakło więc także rzeźbiarskiej atrapy ZOMO-wskiego transportera autorstwa Wojciecha Zasadniego, który pojazd ten pieczołowicie odtworzył oraz przepołowił, nadając mu nieco dynamiki. O ile pierwszy rodzaj podobieństwa jest zrozumiały, o tyle drugi już niepokoi, bo nie tyle przepracowuje proste wystawiennicze triki, co nieco je wysubtelnia, wciąż jednak pozostając blisko powierzchownego wykorzystywania ogranych motywów. Miejmy nadzieję, że wraz z przyszłym przekształcaniem się ekspozycji środek ciężkości nie przechyli się na tę stronę.
Przypisy
Stopka
- Miejsce
- Centrum Dialogu Przełomy, Szczecin
- Osoba kuratorska
- Piotr Wysocki
- Strona internetowa
- przelomy.muzeum.szczecin.pl