Deklaracje męskiego ego. Odpowiedź na teksty Stacha Szabłowskiego i Mikołaja Iwańskiego
Izabela Kowalczyk
Psy szczekają, karawana jedzie dalej
Organizując stosunkowo niewielką wystawę Polki, patriotki, rebeliantki w poznańskiej galerii Arsenał w 2017 roku, nie spodziewałam się, że wywoła ona tak duże poruszenie, wzbudzi emocje oraz gorące dyskusje, które wciąż się toczą, mimo że od jej zakończenia minęło już sporo czasu. Spodziewałam się jedynie gromów z prawej strony, zwłaszcza że mój prawicowy kolega, jeszcze przed otwarciem wystawy, opublikował na FB wpis, w którym oświadczył, że nie ma zamiaru jej oglądać, ale liczy, że ktoś się z nią rozprawi jak trzeba. Pod wpisem pojawiły się komentarze z kpinami innych kolegów, a jeden z nich zaczął mnie przepytywać z feminizmu. W związku z tym, że nie miałam zamiaru odpowiadać, zdenerwował się tak bardzo, że nazwał mnie „niedorozwiniętą idiotką”, co z kolei zdenerwowało mojego kolegę, który usunął jego komentarze. A więc burza w szklance wody.
Tymczasem krytyka nadeszła z nieco innej strony. Niemniej jednak wszystkim wypowiadającym się na temat tej wystawy jestem ogromnie wdzięczna, gdyż, śmiem twierdzić, pokazuje to aktualność podjętego tematu, ale też skłania do refleksji. Tłumy podczas otwarcia oraz na oprowadzaniu kuratorskim potwierdzały potrzebę zorganizowania pokazu, który odnosi się do obecności kobiet w przestrzeni publicznej, do kwestii dyskryminacji, do walki kobiet o ich podstawowe prawo do własnego ciała, a także do trudnej polskiej tożsamości. Kiedy dzisiaj, po warszawskim Marszu Niepodległości Anno Domini 2017 oglądam zdjęcia hajlujących „polskich patriotów”, czytam relacje o ich agresji, o tym, jak wyzywali od „kurew” uczestniczki antyfaszystowskiej kontrmanifestacji, jestem tym bardziej przekonana, że należało pokazać (i wciąż należy pokazywać!), że symbole narodowe należą do wszystkich, także do feministek. Że dzisiaj to właśnie feministki organizujące i biorące udział w Czarnych Protestach są patriotkami, a nie faceci w kominiarkach maszerujący po Warszawie z pochodniami i hasłami pełnymi nienawiści.
Wolałabym wywołać burzę, bo nie robię wystaw po to, żeby się podobały! Nie po to, aby przypodobać się tym, którym należy się przypodobać; nie po to, by trafić w oczekiwania tych, którzy próbują dyktować to, co w sztuce ma się liczyć; nie po to, aby dbać o towarzyskie koterie czy też załatwiać jakieś zakulisowe interesy.
Nim przejdę do polemik, chcę przywołać swoje wcześniejsze wystawy, aby podkreślić fakt jak ważne są teksty krytyczne. Duże zamieszanie towarzyszyło jednej z moich pierwszych ekspozycji zatytułowanej Niebezpieczne związki sztuki z ciałem, którą organizowałam w Arsenale w 2002 roku. Wywołała ona burzę zniesmaczenia związanego z prezentowaniem nagiego ciała. Od ówczesnej dyrekcji zażądano, aby wstęp na ekspozycję mieli tylko widzowie pełnoletni i faktycznie taką informacje umieszczono przy wejściu. W związku z tym na wernisażu zjawiłam się z moim małoletnim synem. W „Gazecie Wyborczej” ktoś pisał, że nie zgadza się na instrumentalizowanie ciała, zaś w „Naszym Dzienniku” wzywano do likwidacji Arsenału. „Bekę” z wystawy mieli też chłopcy (dzisiaj już panowie!) z Rastra, wystawiając jej, jak napisał Karol Sienkiewicz, „raczej niską notę”[1]. Pisali oni, że pokazywana na niej sztuka krytyczna jest „w stanie poważnej zadyszki”, a nowe prace sąsiadujące ze starymi mają charakter epigoński. Stwierdzili, że mimo to wystawa jest wielkim wydarzeniem w Poznaniu, a na wernisażu był „tłum, jakiego podobno nie widziano tam nigdy”[2]. Przy okazji nakręcili całkiem sympatyczny materiał, który był emitowany w „Pegazie”. Byłam tam przedstawiona jako dziewoja (a może nawet dziewica, choć byłam już matką dwójki dzieci) nobliwie wspierająca się o drabinki Grzegorza Klamana. Ale cała relacja była w porządku.
Późniejsze wystawy, które organizowałam, przechodziły już bez większego echa. Jedna z najważniejszych dla mnie, a zarazem największa wystawa, jaką miałam okazję kuratorować, a więc Mikroutopie codzienności w Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu w 2013 roku, w zasadzie przeszła niezauważona przez polskich krytyków sztuki. Ekspozycja dokonywała mocnego przewartościowania podziału na prywatne (domowe) i publiczne (polityczne, ale też muzealne); w jej centrum było to, co domowe: kuchnia i krzątający się przy niej ludzie (prace Elżbiety Jabłońskiej), durszlak (Józef Robakowski), deska do prasowania (w obrazie Marka Sobczyka Katarzyna Kobro prasuje/prasująca), sztuczna choinka, która straciła igły (Oskar Dawicki), grupa świętych Mikołajów (Dorota Podlaska), dziecięce pluszaki (Maciej Kurak i Max Skorwider) i jeszcze parę innych cudactw. Z ważnych krytyków nikt nie przyjechał i nie komentował, więc tym razem mi się nie oberwało. Przy okazji przekonałam się, jak bardzo krzywdząca jest dla małych ośrodków hierarchia budowana przez polską geografią artystyczną. A na wernisażu również był tłum, który mnie samą wprawił w osłupienie. Jedyną osobą z Warszawy była Aleka Polis, która nakręciła bardzo przyzwoity materiał dla „Obieg.TV”. Było mi przykro z powodu braku dyskusji. Wolałabym wywołać krytykę, oberwać za stojącą w centrum kuchnię, wzbudzić wściekłość niektórych tym, że np. Manifest Grupy Działania Sztuka społeczna jako idea z 1980 roku prezentowałam jako pionierski i nowatorski, choćby w porównaniu z manifestem Artura Żmijewskiego, a także, że dystansowałam się od politycznego dyskursu na rzecz dowartościowania peryferii.
Wolałabym wywołać burzę, bo nie robię wystaw po to, żeby się podobały! Nie po to, aby przypodobać się tym, którym należy się przypodobać; nie po to, by trafić w oczekiwania tych, którzy próbują dyktować to, co w sztuce ma się liczyć; nie po to, aby dbać o towarzyskie koterie czy też załatwiać jakieś zakulisowe interesy. I dlatego dyskusje, głosy krytyki, a nawet wściekłości dają mi satysfakcję.
Jeden z moich polemistów bardzo chciałby widzieć mnie zdenerwowaną (może powinnam rzucać się z wściekłości na podłogę, rwać sobie włosy z głowy lub przynajmniej być zawstydzona i zmieszana?). Kiedy napisałam sprostowanie, w którym musiałam gryźć się w język, bo chciałam na przykład napisać, że autor nie potrafi liczyć do pięciu (bo zamiast pięciu prac Kalickiej widział tylko trzy), Mikołaj Iwański pogratulował mi zimnego profesjonalizmu (jak słusznie zauważyła jedna z komentatorek, jakby profesjonalizm mógł być ciepły), potem wmawiał mi, że wraz ze swoimi koleżankami z Kongresu Kobiet wykonywałam nerwowe ruchy (czy miał na myśli to samo sprostowanie, które nazwał „zimnym”, to już jego tajemnica…), następnie sugerował w swojej polemice z polemiką, że być może nie jestem odporna na krytyczne uwagi, a gdy po kolejnych tekstach nie mógł chyba uwierzyć, że wciąż jakoś patrzę na to z sympatią i spokojem, wezwał mnie do ich przeczytania. Przyznaję, że tego rodzaju protekcjonalizm może być denerwujący, jednak warto zachować dobry humor, gdy ktoś dwoi się i troi, aby wyprowadzić człowieka z równowagi.
W przypadku tekstów atakujących wystawę do dwóch bohaterów, Mikołaja Iwańskiego i Stacha Szabłowskiego, należy dorzucić trzeciego – Marcela Skierskiego, który zgrabnie wykpił poznański pokaz w tekście na łamach „Radia Merkury”. A więc było ich trzech, co znamienne każdy z innej opcji ideologicznej: lewicowy Iwański, liberalny Szabłowski i konserwatywny Skierski, ale jeden przyświecał im cel.
Trzeba też stwierdzić, że Mikołaj Iwański celuje w manipulacjach mających na celu wywołać kłótnie i burze. Tak było choćby w przypadku spontanicznej akcji Aleki Polis, która odbyła się 2 marca 2017 roku w Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu. Artystka od 2016 roku wykonuje akcje z cyklu Rosa Rotes, w których sprząta między innymi galerie, zwracając uwagę na problemy niewidzialnej pracy kobiet, prekarnej pracy artystów, a także aktualnej sytuacji politycznej. Jedną z galerii, którą Aleka chciała posprzątać była Galeria Miejska Arsenał. Poprzedni dyrektor tej instytucji nazywał jej akcje banalnymi i łatwymi. W związku z jego bardzo negatywnymi uwagami na temat akcji Rosa Rotes, w tekście na temat działań artystki, który ukazał się w „Czasie Kultury” („Sprzątanie dla demokracji”), pisałam: „Dyrektorzy i dyrektorki, którzy zgadzają się na tego rodzaju akcje, a także biorą w nich – choćby częściowo – udział, wykazują więc otwarcie na krytykę. Obawiam się, że Bernatowicz tej otwartości nie posiada, a jedynie daje dowód swojej pogardzie – wobec pracy artystów, pracy kobiet, a przede wszystkim wobec pracy o najniższym prestiżu, pozbawionej szacunku, najsłabiej opłacanej. A jednak Aleka Polis powinna posprzątać poznański Arsenał!”[3]. Artystka postanowiła zrealizować swój zamiar dopiero po zmianie dyrekcji, wskazując na potrzebę oczyszczenia tego miejsca ze złej energii, a także na to, że wraz z nowym dyrektorem, Markiem Wasilewskim, powinno nastąpić otwarcie na tematy wcześniej w tej galerii nieobecne, takie jak: prekariat, krytyka instytucji, obecność kobiet w sztuce. Przed akcją, która odbyła się 2 marca 2017 roku, miała miejsce nagonka na artystkę, której Iwański, wzywając do odwołania tej akcji, zarzucił, zupełnie wbrew jej założeniom, że stygmatyzuje pracowników galerii (w ten sposób odczytał komentarz, który ktoś zamieścił na FB…). Taki zarzut wobec artystki występującej w imieniu tych, którzy zarabiają najmniej i są w instytucjach niewidoczni, był zwyczajnie absurdalny i niesprawiedliwy. Zaś załoga Arsenału, przynajmniej częściowo, także pragnęła zmiany i oczyszczenia ze złej energii, której przykładem było choćby zaklejenie okien Arsenału, krótko przed odejściem Bernatowicza, plakatami z żołnierzami wyklętymi. Dla mnie osobiście wzruszające było spotkanie, już za nowej dyrekcji, z panią pilnującą wystaw, która mnie wyściskała i powiedziała, że wreszcie będzie normalnie… Wydaje się więc, że argumenty Iwańskiego były zwyczajnie nietrafione, że próbował pokazać, że ma monopol na tematy związane z pracą artystów (czy może w ogóle tematy lewicowe, co można też podejrzewać po jego uwadze z ostatniej polemiki skierowanej w stronę mojej wystawy: „dumne określanie wystawy jako «projektu lewackiego» jest mocno na wyrost”, choć trudno brać mi to do siebie, skoro tak napisali moi prawicowi znajomi, których wspomniałam na początku), zaś skala słownej agresji, złośliwości i szyderstw w tejże dyskusji była tak nieadekwatna do tego, co miało miejsce, że trudno uwierzyć, aby ktoś jego argumenty brał poważnie.
Wskazuję na tę historię, gdyż nie bez znaczenia wydaje się w tym przypadku kontekst płci: kobieta artystka, niezwiązana z żadną akademią ani instytucją kontra mężczyzna krytyk, dobrze umocowany w swej instytucjonalnej pozycji. Problem własnego umiejscowienia, pozycji, z jakiej zabiera się głos, wydaje się tu szczególnie ważny. Mamy bowiem do czynienia ze splotem rozmaitych społecznych hierarchii rysujących się w polu sztuki: płciowych, geograficznych, instytucjonalnych. Wbrew temu, co pisze Stach Szabłowski w swojej polemice z Agatą Araszkiewicz, antyfeminizm w polskim polu sztuki ma się wciąż dobrze. Autor daje koronny argument, że największymi instytucjami artystycznymi w Polsce rządzą kobiety, a „branża dystrybucji prestiżu w sztuce, jest również silnie sfeminizowana”. Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że istnieje duża różnica pomiędzy osobami odpowiedzialnymi za instytucjonalne funkcjonowanie sztuki a samymi artystami i artystkami. Dyrektorki, kolekcjonerki, a nawet kuratorki wpisują się w pewnym sensie w zgodną z tradycją rolę opiekunek artystów. W przypadku artystek sytuacja nie wygląda wesoło, a bardziej od dystrybucji prestiżu w Polsce liczy się zapewniona pewna sytuacja materialna, co umożliwia jedynie praca na wyższych uczelniach artystycznych. Tam zaś sytuacja kobiet jest zdecydowanie słaba. Potwierdził to wydany pod koniec 2015 roku przez Fundację Katarzyny Kozyry raport z badania obecności kobiet na uczelniach artystycznych w Polsce Marne szanse na awanse?[4], ujawniający rażące dysproporcje płci na uczelniach artystycznych: „Polskie uczelnie artystyczne są wyjątkowo sfeminizowane jako miejsca studiów i wyjątkowo zmaskulinizowane jako miejsca pracy”[5]. Proporcje te wynoszą 77% kobiet wśród studiujących i 22% wśród kadry profesorskiej. Przyczyną tego stanu rzeczy jest między innymi to, że: „kobiety są rzadziej wprowadzane przez mentorów do wewnętrznych kręgów profesji, mają mniejszy dostęp do nieformalnych kanałów komunikacji i integracji. Z mniejszymi koneksjami […] akumulują mniejszy kapitał społeczny, co w rezultacie zwiększa prawdopodobieństwo wykluczenia ich z kręgów władzy”[6]. Ponadto, jak wynika z badań, mężczyźni są bardziej zachęcani do rozwijania swojej kariery, zaś kobiety w trakcie studiów są bardziej narażone na bodźce negatywne (negatywne komentarze, niechciane zachowania seksualne i inne)[7]. Ponadto pewne fakty świadczące o dyskryminacji kobiet artystek wciąż pozostają u nas niezauważone, jak dzieje się choćby w przypadku wystaw, w których biorą udział wyłącznie lub w przeważającej większości artyści mężczyźni czy rozmaitych gremiów, jury, w których kobiety są mniejszością[8]. Jestem przekonana, że sytuacja w polskim świecie sztuki nie odbiega od tego, z czym mamy do czynienia na Zachodzie, a tamtejszy system sztuki Amelia Jones określa wprost jako rasistowski, klasowy, ale też seksistowski i heteronormatywny[9].
Ten „seksistowski” posmak, jak pisze Agata Araszkiewicz, ujawnia się też w tekstach panów atakujących wystawę. Mniej nawet w samej argumentacji (chociaż ta momentami pozostawia wiele do życzenia), a bardziej w chwytach retorycznych stosowanych przez krytyków, które zgodne są ze strategiami używanymi przez mężczyzn wobec kobiet w rozmowach. A są nimi: strategia manipulacji, przepytywania, odpytywania, sprawdzania, pouczania, pomniejszania znaczenia tego, co się mówi, wykpienia oraz ośmieszenia (można nas porównać do Pawłowicz, choć przecież Agata Araszkiewicz nie porównała w swym tekście Iwańskiego i Szabłowskiego do Sklepowicza – ten ostatni został przywołany w odniesieniu do pracy Iwony Demko; za to obaj interlokutorzy w ten sposób jej uwagi odczytali; można też moją wystawę porównać do Strategii buntu, bo w ten sposób łatwiej ją zdyskredytować).
W przypadku tekstów atakujących wystawę do dwóch bohaterów, Mikołaja Iwańskiego i Stacha Szabłowskiego, należy dorzucić trzeciego – Marcela Skierskiego, który zgrabnie wykpił poznański pokaz w tekście na łamach „Radia Merkury”[10]. A więc było ich trzech, co znamienne każdy z innej opcji ideologicznej: lewicowy Iwański, liberalny Szabłowski i konserwatywny Skierski, ale jeden przyświecał im cel. Zadziwiające bowiem, że wszyscy mówili o wystawie w podobnym tonie!
Przyznaję, w tekstach pojawiają się też merytoryczne argumenty, najwięcej zawiera ich recenzja Stacha Szabłowskiego, choć z drugiej strony, gdy Agata Araszkiewicz w swej polemice przytacza własną interpretację wystawy, Szabłowski określa to „długim, długim wstępem”. Czyli meritum dotyczy, według niego, tekstu jego i Iwańskiego, a nie wystawy! Jest to tak samo symptomatyczne, jak to, że swoje wkurzenie na ekspozycję ujawnili sami panowie. Czy dlatego, że to, co zostało na niej przedstawione, dotyczy ich tylko w małym stopniu?
Nie tylko Mikołaj Iwański, ale również Stach Szabłowski nie może nadziwić się mojemu zadowoleniu, pisząc w polemice z polemiką Agaty Araszkiewicz: „Tymczasem Iza Kowalczyk jest ze swej pracy zadowolona. Od czasu kiedy pojawiły się teksty mój i Iwańskiego, kuratorka zdążyła opublikować w „Szumie” polemikę z Iwańskim i obszerną rozmowę z Ewą Opałką na temat Polek, patriotek, rebeliantek (oraz o Późnej polskości, której, jak przyznała, nie widziała). Ani w jednym, ani w drugim materiale Iza Kowalczyk nie wyraża żadnych wątpliwości, które mogłoby się zrodzić na gruncie second thoughts”. Faktycznie nie wdziałam płaszcza pokutnego, choć oczywiście zgadzam się z tym, że wątpliwości mogłyby się zrodzić, jak również mogłaby pojawić się interesująca merytoryczna dyskusja o obecności feminizmu we współczesnej polskiej sztuce, o stosowanych przez artystkach strategiach przechwytu i tym, czy są one efektywne, o sensie sztuki zaangażowanej, a także o dyskryminacji kobiet w polskim polu sztuki. Myślę, że szczególnie ciekawe byłoby wysłuchać na przykład argumentów Ewy Toniak, którą ten temat zajmuje przecież od lat. Jednak Iwański, Szabłowski i Skierski brną przede wszystkim w ironizowanie, łajanie („jak można coś robić przy okazji Kongresu Kobiet?!” – grzmi jeden z recenzentów), porównywanie, dawanie żółtych kartek. Owszem, byłabym niesprawiedliwa wobec Szabłowskiego, jego recenzja zadaje też ważne pytania, jednak pech polega na tym, że jego tekst ładnie zgrał się z pozostałymi.
A to, co jest najbardziej zabawne w przypadku tych tekstów, mimo że ich autorzy mówią podobnym tonem, to fakt, że w swojej argumentacji wzajemnie się znoszą. Polemizując z jednym mogę sięgnąć do argumentów z drugiego, a polemizując z drugim – z trzeciego. Czym tu się więc martwić?
Oto przykład:
Mikołaj Iwański o Fotoplastykonie pisze:
„Wewnątrz tego sympatycznego urządzenia została umieszczona dokumentacja poznańskiego Czarnego Protestu. Sto punktów za pomysł. Należy przyznać, że arsenałowy fotoplastykon chyba po raz pierwszy został użyty świadomie”. Potem oczywiście dostaję punkty ujemne za to, że nie ma zdjęć Inicjatywy Pracowniczej, co jak już napisałam w pierwszej polemice, jest zwyczajnym kłamstwem (dotąd nie usłyszałam przeprosin ze strony Iwańskiego za nieprawdziwe fakty, które przytoczył w swej recenzji). Dostaję też następne punkty ujemne za to, że nie podpisałam uczestniczek protestu.
Natomiast Szabłowski pisze:
„Najczarniejszą chwilą w zwiedzaniu wystawy Kowalczyk jest moment, w którym docieramy do arsenałowego fotoplastykonu. Zabytkowa poznańska machina z lat 20. XX wieku stoi w Arsenale od końca 2014 roku. Fotoplastykon to rzecz sama w sobie sympatyczna, ale ten konkretny stał się symbolem epoki dyrektora Piotra Bernatowicza i jego programu narodowo-katolickiej kontrrewolucji artystycznej. Bernatowicza już nie ma, fotoplastykon został, a Iza Kowalczyk zapakowała do niego przeźrocza z dokumentacją Czarnych Protestów w Poznaniu. Oglądanie obrazów manifestacji w tym staroświeckim, brzuchatym aparatusie, jest trochę komiczne, ale jeszcze bardziej problematyczne”.
A Skierski dodaje:
„Dla pasjonatów tradycyjnych technik fotograficznych dodam, że kuratorka zagospodarowała również zabytkowy fotoplastykon, prezentując w nim trójwymiarowe zdjęcia dokumentalne z Czarnych Protestów”.
Mimo różnych opinii, każdy z panów odbiera Fotoplastykon jako dokumentację, żaden z nich nie odczytuje go jako samodzielnej pracy artystycznej, będącej krytyką tego, co zazwyczaj przedstawiane było w fotoplastykonach, a więc niewinnych krajobrazów, a jeszcze częściej erotycznych przedstawień roznegliżowanych pań. Na amatorów wojeryzmu zastawiłam pułapkę – zamiast przyjemności jest wściekłość i agresja uczestniczek i uczestników Czarnego Protestu, następuje odwrócenie znaczeń: prywatne-publiczne, a trójwymiarowość ma zwiększyć wrażenie realności oglądanych scen.
Następnym ciekawym punktem są rozbieżności dotyczące Chóru Czarownic.
Szabłowski pisze:
„W Arsenale oglądamy Czarownice w trzech profesjonalnie zrealizowanych teledyskach; to najbardziej efektowny moment wystawy. Charakterystyczne, że ten moment nie następuje w którejś z indywidualnych praktyk uczestniczek pochodzących z artworldu, lecz w działaniu kolektywnym – i że spełnia się nie w którymś z pokazanych na wystawie artefaktów, lecz w pracy performatywnej, luźno związanej w obszarem sztuk wizualnych”.
Iwański zwraca uwagę na stronę wizualną:
„W przeciwieństwie do uczestniczek Czarnego Protestu, zostały sfilmowane [artystki] w eleganckiej bieliźnie i w widocznym, często efektownym makijażu”, a w dalszej części widzi w tym symptom „przechwycenia przez klasę średnią” (z pewnością „mieszczanki” pojawiające się w tytule jego tekstu odnoszą się właśnie do Czarownic).
Zupełnie inaczej wygląd Czarownic oraz przesłanie ich pieśni ocenia Skierski, pisząc o grupie „kobiet, różnej kondycji i wieku, ubranych w przybrudzone halki – odpowiedzialnych za oprawę muzyczną poznańskich Czarnych Protestów. Proste, aczkolwiek wpadające w ucho piosenki ze skandowanymi hasłami pełnymi frustracji i stereotypów dotyczących kobiet przekonują, poza autorką tekstów Maliną Prześlugą, już chyba tylko wokalistki Chóru Czarownic”.
To, co dla jednego jest elegancką halką, dla drugiego jest halką przybrudzoną. To, co dla jednego jest jednym z najciekawszych momentów wystawy (dla Szabłowskiego również Szeptuchy z grupy Kolaborantki), dla drugiego jest symbolem mieszczańskiej sztuki, a dla trzeciego czymś, co nikogo, z wyjątkiem samych artystek, nie przekonuje…
Każdy z krytyków wybiera inną pracę jako najciekawszą – o Szabłowskim była już mowa, dla Iwańskiego jest to Face Off Agaty Zbylut („jedyna praca, która uwodzi humorem”), która z kolei męczy Szabłowskiego, podobnie jak inne prace, w których instynkt pcha artystki „w stronę tych wszystkich boisk, szalików, szat wyznawców księdza Natanka, kominiarek w barwy narodowe, pościeli w orły i cytaty z Dmowskiego”.
Natomiast jedyną pracą, która skłania do głębszej refleksji Marcela Skierskiego, jest instalacja Raz na jakiś czas Jadwigi Sawickiej przywołująca nazwiska znanych Polek, artystek, aktywistek; jedna z dwóch prac Sawickiej na tej wystawie. Przy okazji, cieszę się, że mimo wszystko każdy z panów znalazł na tej wystawie coś ciekawego dla siebie.
Zadziwia też, że żadna z prac Sawickiej nie została nawet wspomniana w tekstach Iwańskiego i Szabłowskiego. Czyżby nie pasowały do ich tez?
Szabłowski odczytuje wystawę przede wszystkim jako dyskusję z polskością, która „toczy się na stadionach, na gruncie ikonografii kibicowskiej, wyklętej, albo w miejscach typu Licheń”, zaś jego krytyczny zarzut dotyczy „zamykania ruchu obywatelskiego w salach wystawowych”. Może dlatego nie zauważa tych prac, które ani do tej ikonografii się nie odwoływały, ani też nie były ilustracją czy „dokumentacją” ruchu obywatelskiego. Nie wspomina więc o Autoportretach Ireny Kalickiej ani o Ścianie Dawida Marszewskiego. Pod tym względem Iwański stara się być bardziej uczciwy, choć o instalacji Ściana Marszewskiego pisze tak, jakby praca dotyczyła „życia i wychowania dzieci w Polsce”; podczas kiedy mówi ona o niechęci wobec muzułmanek czy kobiet o orientalnej urodzie. Najbardziej uczciwie podszedł do niej Marcel Skierski, widząc w niej co prawda jedynie „informacyjną wartość”: „Jej bohaterkami są trzy kobiety, mówiące o dyskryminacji w przestrzeni publicznej w Polsce. Jedna z nich ma ciemniejszy kolor skóry, druga ubrana jest w hidżab, trzecia ma bliskowschodnie pochodzenie”. Ten ostatni autor pracę Kalickiej kwituje z kolei komentarzem: „Głowy są z ubojni, więc praca opowiada o trudnej sytuacji zwierząt hodowlanych. Podobno”. Jednak najbardziej protekcjonalny komentarz należy do Mikołaja Iwańskiego, który o pracy Iwony Demko 408 2231 podniesień spódnic, czyli Mój sen o Czarnym Proteście pisze: „To fotomontaż przedstawiający zmultiplikowaną postać autorki stojącej na krakowskim rynku, podnoszącej spódnicę i ukazującej waginę. Przy znajomości innych prac tej artystki nasuwa się na myśl czerstwy żart z filmu Barei o robotniku wykuwającym młotem sierp. Bardzo głupi żart i rzecz jasna niepotrzebnie go przywołuję”.
I teraz moje pytanie: Panowie, z czym ja mam dyskutować? Z protekcjonalnym tonem i „głupimi żartami” (u Iwańskiego); z niesprawiedliwymi, według mnie, ocenami prezentujących swe prace artystek i artystów (u Szabłowskiego, który zarzuca prezentowanej sztuce brak wiarygodności) czy z tezami z waszych tekstów, które wzajemnie się znoszą?
To, co obecnie dzieje się w Polsce, która staje się coraz bardziej brunatna i nienawistna wobec innych, a kobiety stara się sprowadzić do statusu „podręcznych” lub „kurew” nie nastraja optymistycznie. Wydaje się, że potrzebne jest współdziałanie i właśnie solidarność różnych grup mających zróżnicowane interesy.
Nie robiłam tej wystawy dla was jako krytyków, ale dla kobiet, a także mężczyzn, którzy brali udział w Czarnych Protestach, którym nie jest obojętne to, co dzieje się obecnie w Polsce, którzy potrzebują symbolicznego wzmocnienia, a takie właśnie może dać sztuka. Z jednej strony chodziło o przypomnienie siły Czarnych Protestów, z drugiej o ironiczne przejęcie symboli narodowych, które dzisiaj wydają się należeć jednoznacznie do jednej opcji, a także o wskazanie na terror ukryty w tym narodowo-konserwatywnym dyskursie (praca Moniki Drożyńskiej!). Chodziło też o zaakcentowanie wspólnotowości, dziedzictwa kobiet przypominanego „raz na jakiś czas” (Jadwiga Sawicka), solidarności wobec innych (także tych nieludzkich – Irena Kalicka), o namysł nad polską wrogościnnością (Dawid Marszewski). Z komentarzy osób, które odwiedziły wystawę, wynikało, że udało mi się ten zamiar zrealizować.
I à propos solidarności. Może w swej polemice z Iwańskim powinnam była być bardziej profesjonalna i odpuścić sobie nawet ironiczny komentarz o „pomaganiu prawicowym kolegom w rozjeżdżaniu lewackiej wystawy”. Pisałam go w kontekście przywołanego już wezwania mojego prawicowego kolegi do tego, aby z ekspozycją ktoś należycie się rozprawił. Pomyślałam sobie, że na jego miejscu odczuwałabym dużą satysfakcję, czytając teksty Iwańskiego czy Szabłowskiego. Tymczasem Iwański oraz członkowie jego drużyny uczepili się tego komentarza jak rzep psiego ogona.
Może warto na zakończenie tekstu przyjąć bardziej poważny ton. To, co obecnie dzieje się w Polsce, która staje się coraz bardziej brunatna i nienawistna wobec innych, a kobiety stara się sprowadzić do statusu „podręcznych” lub „kurew” nie nastraja optymistycznie. Wydaje się, że potrzebne jest współdziałanie i właśnie solidarność różnych grup mających zróżnicowane interesy. Gdyż za chwilę przemoc, którą oglądaliśmy 11 listopada, może okazać się naszą codziennością… Tego poczucia solidarności nie zbuduje się, próbując narzucić innym jedyną słuszną opcję (tak bardzo polskie: jeśli nie myślisz jak ja, to wyp…). Jak już pisałam, jestem przekonana, że ekspozycja była potrzebna w wymiarze symbolicznym, tak jak potrzebne są pieśni Chóru Czarownic czy prace artystek i artystów akcentujące siłę i wspólnotowość kobiet. Potrzebne są bowiem projekty wzmacniające kobiety oraz inne wykluczone grupy. Oczywiście każda wystawa, jak i każda praca otwarte są na krytykę, jest ona potrzebna, aby zrewidować bądź wzmocnić swoje przekonania. Jednak nie jestem przekonana, czy dyskredytowanie i używanie protekcjonalnego tonu można nazwać jeszcze krytyką. Myślę, że to przede wszystkim wobec tonu tych polemik wystąpiła Agata Araszkiewicz w tekście Kobieca rebelia?! Sztuka i bunt społeczny. Uważam za głęboko niesprawiedliwe odczytanie zakończenia jej tekstu: „(…) pomimo obecności mężczyzn feministów na polskiej lewicy – czy to skrajnej, czy liberalnej – kobiety czują się osamotnione i muszą prowadzić swoją walkę same. Panowie, miejmy nadzieję, że znajdziemy sobie innych sojuszników, damy sobie radę, ale nawet jeśli czujecie się bez winy, nie rzucajcie kamieniami, nie przeszkadzajcie!!!” jako, cytując Szabłowskiego: „Panowie! Zamknijcie się!!!”. To właśnie w związku z tym pada porównanie z Pawłowicz. Zaskakuje brak znajomości historycznego kontekstu, do którego odwołała się Araszkiewicz. Sparafrazowała ona bowiem cytat, który pojawił się na transparencie w sierpniu 1980 roku: „Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”. Choć kobiety stanowiły połowę członkiń „Solidarności”, to późniejsza historia związku pokazuje ich dalsze uciszanie. Związek nie chciał spełnić postulatów Komisji Kobiet w kwestii przeciwdziałania dyskryminacji kobiet w zatrudnieniu i zarobkach. Na drugim krajowym zjeździe Solidarności w 1990 roku nie uwzględniając głosów kobiet-delegatek, przyjęto rezolucję o „ochronie prawnej nienarodzonego dziecka”. Komisja Kobiet wypowiadała się wielokrotnie przeciwko zakazowi aborcji, co doprowadziło do jej delegalizacji[11]. Może gdyby wtedy kobiety nie dały się uciszyć, dzisiaj sytuacja wyglądałaby inaczej…
Zmasowana krytyka wobec tej skromnej wystawy w Arsenale wydaje się też być próbą takiego uciszania. My wam powiemy, jak walczyć i z kim (z Inicjatywą Pracowniczą tak, ale z Kongresem Kobiet to już na pewno nie!); my wiemy, co jest ważniejsze, a co należy odrzucić (eleganckie halki już się w tych działaniach nie mieszczą, bo są mieszczańskie!); zresztą tak samo, jak wiemy, gdzie i kiedy należy sprzątać, a gdzie nie; my wiemy lepiej, że nie ma dyskryminacji w polskim polu sztuki (wszak dyrektorki trzech najważniejszych polskich instytucji to kobiety!), a wreszcie, jeśli nie wiemy, możemy wskazać na wasze urojenia: „Warto zwrócić uwagę – pisze Marcel Skierski – na dzieła Liliany Piskorskiej z cyklu Sposoby kamuflażu we współczesnej Polsce. W obliczu panującego w kraju totalitaryzmu, następującego regularnie końca świata i upadku demokracji, ogłaszanego przez proroków liberalno-lewicowej części mediów, uciskana kobieta może ochronić się kominiarką (koniecznie biało-czerwoną) koszulką piłkarską i szalikiem kibica”.
Czy takie ironizowanie i pouczanie do czegoś prowadzi? Wątpię. Mam nadzieję, że kobiety nie dadzą się dalej uciszać. To również z tego względu napisałam ten tekst, ale też, aby być fair wobec uczestniczek i uczestników wystawy, wobec Agaty Araszkiewicz, wobec tej części publiczności, dla której była to ważna ekspozycja. No cóż, jak mawia Jerzy Owsiak: „Psy szczekają, karawana jedzie dalej”.
12.11.2017
[1] Karol Sienkiewicz, Zatańczą ci, co drżeli. Polska sztuka krytyczna, Wydawnictwo Karakter, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Kraków – Warszawa 2014, s. 403.
[2] Bardzo niebezpieczne związki, „Raster”, Archiwum Rastra 2002, http://raster.art.pl/archiwa/archiwum_I_2002.htm.
[3] Izabela Kowalczyk, Aleka Polis – sprzątanie dla demokracji, w: „Czas Kultury”, nr 3, 2016, s. 35.
[4] Raport z badania obecności kobiet na uczelniach artystycznych w Polsce Marne szanse na awanse?, Warszawa 2015, http://katarzynakozyrafoundation.pl/projekty/badanie-dotyczace-obecnosci-kobiet-w-srodowisku-panstwowych-wyzszych-uczelni-artystycznych-w-polsce (2.03.2016).
[5] Ibidem, s. 5.
[6] Ibidem, s. 15.
[7] Ibidem, s. 44.
[8] Trzy razy brałam udział w jury różnych konkursów artystycznych, takich jak: Nagroda „Arteonu” (2009), legnickie „Promocje” (2010) czy „Rybie oko” w Słupsku i Ustce (2015). Za każdym razem byłam jedyną kobietą w jury. Z tego, co wiem w ostatnim „Rybim Oku” w jury zasiedli wyłącznie mężczyźni.
[9] Amelia Jones, On Sexism In the Art World, „Artnews”, June 2015 (Women in the Artworld), http://www.artnews.com/2015/05/26/on-sexism-in-the-art-world/ , data dostępu: 15.07.2015.
[10] Marcel Skierski, Problemy współczesnych kobiet, „Rado Merkury”, 13.09.2017, http://radiopoznan.fm/informacje/recenzje/problemy-wspolczesnych-kobiet.
[11] Małgorzata Tarasiewicz, Kobiety w NSZZ Solidarność, [w:] „Pełnym Głosem”, nr 1, Fundacja Kobieca eFKa, Kraków 1993, s. 31-33.
Agata Araszkiewicz
Kobiece podziemie, czyli przemieszczona debata
11 listopada 2017 roku – 13 kobiet siada na warszawskiej ulicy z zamiarem zamanifestowania oporu wobec narodowo-faszystowskiej demonstracji z okazji Narodowego Święta Niepodległości. Otaczają je demonstrujący mężczyźni w sile wieku, ozdobieni „kibolskimi” szalikami biało-czerwonymi. O kobietach wyrażają się w sposób przedmiotowy, co i rusz zachęcają się nawzajem do użycia fizycznej przemocy, powstrzymywanej przez inne męskie głosy pilnujące marszu. Do pobicia jednak dochodzi – kopniaki w plecy, mocne poszturchiwania, szarpanie, miażdżenie rąk i nóg butami, deptanie po siedzących – jedna kobieta traci przytomność, ostatecznie odmawia jazdy do szpitala. Ten kobiecy opór nie odbył się w atmosferze szacunku dla różnicy zdań, nie zadziałała tym bardziej staropolska galanteria, którą tak lubią popisywać się prawicowcy. O kobietach mówiono nad ich głowami z pogardą i nienawiścią, potraktowano je jak element skrajnie obcy w tym popisie męskiej, maczystowskiej, białej supremacji, ufundowanej na fałszywym poczuciu wyższości. Siedmiometrowy baner, który udało się protestującym rozwinąć głosił „Kobiety przeciw faszyzmowi”.
Wcześniej w Kościele św. Barbary, z którego startował Marsz Niepodległości, rozegrała się scena szeroko komentowana w mediach społecznościowych. Podczas mszy i wystąpienia księdza, który w obskurancki sposób szkicował tradycję polskich narodowców w stylu kiczowatego pseudo-patriotyzmu (znalazł się tam między innymi Piotr Skarga i Wołodyjowski, Piłsudski oraz odsiecz wiedeńska, Mickiewicz oraz polskie rycerstwo, kibitki na Sybir i Polak-Papież całujący ziemię – a wszystko w porządku zdominowanym przez „pana Boga, jedynego rządcę narodów i władcę historii”) z ławki wstała kobieta i podniosła baner z napisem: „Rasizm to grzech, który stanowi wielką zniewagę dla Boga”. Trwająca przez chwilę cisza została zaraz przerwana przenikliwym krzykiem kobiety, której narodowcy próbowali wyrwać transparent – rzucając obelgami, popychali ją, kopali, wlekli po ziemi, podnieśli za ubrania i wyrzucili z kościoła jak worek kartofli (przepisałam to z facebookowego wallu Bartka Sabeli). Nikt nie stanął w jej obronie.
Polki, patriotki, rebeliantki, być może więc w kobiecym podziemiu, kładą podwaliny pod symboliczną i dosłowną rewolucję Polek, przedefiniowujących nadmiernie biało-czerwony patriotyzm.
Zdjęcia z największej od drugiej wojny światowej faszystowskiej demonstracji, liczącej 60 tysięcy członków i zorganizowanej pod kolorami biało-czerwonymi tego roku w Warszawie, obiegły świat. Polska stolica płonie na nich od pochodni i petard – w jesiennym pochmurnym pejzażu białe światła rozjaśnionego miasta kontrastują z czerwonawym dymem ulicy. Zaraz zaraz… Gdzie ja to widziałam? Kobiety „uwikłane” w białą-czerwoną symbolikę? Zaplątane w model męskiego, skrajnie prawicowego patriotyzmu jak w zbyt ciasną sieć, „kibolski” biało-czerwony szalik zaciskający im się na szyi? No właśnie – Polki, patriotki, rebeliantki, wystawa odbywająca się w poznańskim Arsenale przy okazji ogólnopolskiego Kongresu Kobiet, kuratorowana przez Izabelę Kowalczyk, mówiła w znacznym sensie o tym samym. Mimo to, w przedziwny sposób stała się ona obiektem ataków krytyków Mikołaja Iwańskiego i Stacha Szabłowskiego. Gdy odpowiadałam na ich kuriozalne, oderwane od rzeczywistości (także symbolicznej) zarzuty, napisałam, że współczesna Polka uwikłana jest w polskość w sposób desperacki i dwuznaczny. Krytycy zarzucali artystkom pokazanym na wystawie estetyczną niemoc, związaną z klęską ich symbolicznego pola, w którym nadmiernie skupiają się na „nie-swoich” (?!) symbolach narodowych. Ta kobieca wystawa była zbyt biało-czerwona – pisali, kobiety nie radzą sobie z odpowiedzią na polityczną rzeczywistość, pasują, poddają się, są nieskuteczne.
Kobiece podziemie
Tymczasem skuteczną kobiecą dywersję wobec symboli narodowych zobaczyliśmy w akcji na ulicach Warszawy. Była ona jak polityczny i obywatelski projekt, który prosto z galeryjnych ścian przeniósł się na ulicę. Mam nieodparte wrażenie, że jeśli czasami sztuka zbliża się do rzeczywistości, to to był właśnie ten moment. Desperacja kobiecych bohaterek tych protestów, przekuta na silny polityczny symbol, budzi głęboki szacunek. I wzrasta tym samym mój szacunek do intuicji artystek pokazywanych na wystawie Kowalczyk. Biało-czerwona burka na stadionie Karoliny Mełnickiej, balowa suknia z szalików kibiców Agaty Zbylut, protest podniesionych spódnic z fantomem wagin pod Sukiennicami Iwony Demko, afirmujące kobiecy patriotyczny aktywizm memy Marty Frej czy skandujący rewolucyjne piosenki poznański Chór Czarownic – to symboliczne elementy projektu politycznego kobiecego aktywizmu, który wybrzmiał na faszystowskim Marszu Niepodległości z całą mocą. Celowo wymieniam je w pewnej gradacji – od opisu osaczenia po opis buntu, żeby podkreślić rewolucyjne napięcie, jakie jest tu ukryte.
A ukryte jest ono przede wszystkim przed percepcją wspomnianych krytyków. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, w swoich polemicznych odpowiedziach na mój tekst pozostają głusi na wszelkie wystosowane przeze mnie argumenty. Obaj krytycy ugruntowują się w swoich stanowiskach, choć według mnie ich argumentacja traci na merytoryczności – do tego jeszcze powrócę. Na razie chciałabym wrócić do anatomii kobiecych protestów wśród polskich i międzynarodowych, przybyłych na zaproszenie Polaków, faszystów. Na ulicy znalazły się aktywistki z ruchu Obywatelki RP: Ewa (Ewka) Błaszczyk, Agnieszka Markowska, Kinga Kamińska, Lucyna Łukian, Beata Geppert, Katarzyna Szumniak, Maria Bąk-Ziółkowska, Krystyna Zdziechowska oraz z Warszawskiego Strajku Kobiet: Elżbieta Podleśna, Zofia Marcinek, Izabela Możdrzeń, Agnieszka Wierzbicka, Monika Niedźwiecka. Wedle OKO.Press kobiety podjęły decyzję, by protestować same, aby uniknąć natychmiastowej gradacji przemocy, która groziłaby szybciej, gdyby na ulicy usiedli również mężczyźni. „Kobieca” stylistyka protestu – i tu nawiązuję do ufundowanej na nieporozumieniu wypowiedzi Szabłowskiego, analizującego rzekome wykluczenie mężczyzn w moich analizach – nie oznacza, że nie reprezentuje on także interesów czy pragnień mężczyzn. Oznacza ona, że przewrotnie wykorzystując patriarchalną anty-koniunkturę, kobiety protestują skuteczniej, gdyż chroni je patriarchalne „upośledzenie”, wedle którego są mniej podmiotowe. Specyficzny kontrakt płci, na mocy którego obecność kobiet zahamuje możliwą eskalację przemocy, zostaje tu po mistrzowsku wykorzystany. Przypomniało mi to opowieści Barbary Labudy ze stanu wojennego o noszeniu bibuły – kobiety z wypchanym przez materiały dywersyjne „brzuchem”, który skutecznie, symulował ciążę były „niewidzialne” dla bezpieki i tym sposobem wykonywały skuteczny kolportaż. Tymczasem do dzisiaj nieuznany pozostaje fakt, że strukturę polskiego podziemia tworzyły kobiety – nie tylko w sensie infrastruktury, więzi społecznych czy aktywistycznych, gdy mężczyźni byli internowani. Także, a może przede wszystkim, w sensie merytorycznym i niepodległościowym. Przychodzi mi toutes proportions gardées do głowy pewna paralela – wystawa Kowalczyk wobec opresji narodowców i po Czarnych Protestach, gdy zagrożono prawom kobiet – snuje także projekt kobiecego buntu obywatelskiego i politycznego. Dzieje się to w sensie symbolicznym, ale niewidzialnym dla moich kolegów po piórze, krytyków. Polki, patriotki, rebeliantki, być może więc w kobiecym podziemiu, kładą podwaliny pod symboliczną i dosłowną rewolucję Polek, przedefiniowujących nadmiernie biało-czerwony patriotyzm („Wolna Polska kolorowa!!!” – krzyczały kobiety na ulicy). Odbywa się ona również dla mężczyzn i przy udziale męskich sojuszników – jednak w sensie strukturalnym to właśnie kobiety są podmiotami tej dywersyjnej akcji. Ta cicha, podziemna, symboliczna i dosłowna rewolucja trwa – jak się okazuje w galerii i na ulicy. Przyjaźni męscy sojusznicy mogą to tylko zaafirmować, podczas gdy inni będą grzmieć na alarm i rozgrywać w paternalistyczny sposób swoje fałszywe poczucie osaczenia.
Deziluzja fantomowych sporów
Wróćmy więc teraz – dla porządku – do argumentów z polemik Szabłowskiego i Iwańskiego. Szabłowski skupia się na zakończeniu mego tekstu, w którym parafrazuję argument Mikołaja Iwańskiego, związany z użyciem przemocy przez anarchistów. Chodzi o ów rzut „jednego kamienia”, który rzekomo nadmiernie bulwersuje liberałów. Widzę w tym symbol pewnej przemocowości argumentacji w obu omawianych tekstach i piszę: „Panowie, miejmy nadzieję, że znajdziemy sobie innych sojuszników, damy sobie radę, ale nawet jeśli czujecie się bez winy, nie rzucajcie kamieniami, nie przeszkadzajcie!!!…”. Szabłowski, wykropkowując fragment o innych sojusznikach, skarży się w swym tekście na rzekome wykluczenie przeze mnie mężczyzn z kobiecej walki. Zafałszowanie logiki mojej wypowiedzi prowadzi go do mylnych wniosków, że odrzucam jego analizę, ponieważ odmawiam mu praw wypowiedzi jako mężczyźnie. Szabłowski parafrazuje również hasło feministycznych manif „Kopernik była mężczyzną”, ironicznie rozprawiające się z prymitywną, backlashową mistyfikacją feminizmu jako „walki płci” rodem z Seksmisji i przywołuje postać Krystyny Pawłowicz. „Pawłowicz była kobietą!” – pisze, wytykając mi paralelę ze Sklepowiczem, której użyłam w swym tekście, by obnażyć matrycę krytycznej argumentacji mych polemistów. Skomentuję to następująco: jako że jestem autorką tekstu „Kopernik była kobietą!”, które zawisło na warszawskim pomniku Kopernika na jednej z pierwszych Manif, wyrażam jedynie radość, że hasło to do dziś robi karierę!!!
Autor sam siebie i swój aparat krytyczny mianuje rodzajem „termometru” (falliczna metaforyka jest tu zapewne przypadkowa…), który ja pragnę stłuc, żeby nie dostrzegać „gorączki”, którą ma być wedle niego symboliczny kryzys sztuki kobiet (a także szerzej – kulturowej i politycznej propozycji liberałów, których sam jest częścią). Ze zdziwieniem dowiaduję się także, że mój tekst w żaden sposób nie może być remedium na domniemaną gorączkę, choć przedstawiłam w nim odmienną wizję „choroby”, dowodząc, że w przypadku omawianej wystawy nie może być mowy o żadnej niemocy symbolicznej kobiet. Szabłowski jest więc sam „termometrem”, który tworzy „gorączkę”. Nasz spór okazuje się fantomowy i kompensacyjny – nie ma w nim wymiany argumentów merytorycznych, dochodzą do głosu resentymenty i uraza. Unikając odpowiedzi na moją intelektualną propozycję „przeczytania” wystawy Kowalczyk, Szabłowski wysnuwa wniosek, że zarzucam mu, że jest „biały” (?!) – no cóż, zawsze można afirmować swoje przywileje, nawet gdy nie o nich mowa! Jeśli cokolwiek mu zarzucam, to stępiony aparat krytyczny, nieczuły na fenomen współczesnej artykulacji symbolicznej artystek-kobiet. Tymczasem on wytyka mi… geografię i… moją pozycję społeczną. Z jakiego powodu nasza debata ma być aż tak spersonalizowana, nie umiem zgadnąć? Krytyk dowodzi, że dyskwalifikuje mnie perspektywa „Paryża i Brukseli”[1] (parafrazuje w ten sposób podtytuł mojego niegdysiejszego bloga „Flaneriaa”, który zamierzam zresztą wkrótce wznowić), gdzie mieszkam, oraz perspektywa mojej społecznej pozycji (te aluzje pozostawię może bez szerszego komentarza). Z wyżej wymienionych powodów wiarygodność moich argumentów musi ustąpić jego wizji – osobnika zajmującego się sztuką jako prekariusz, w mieście – parafrazuję, „w którym artystyczne instytucje zdominowane są przez kobiety” (o nie!…) – oraz wychowującego wspólnie z żoną dziecko.
Odwracając argument – ja mam dwoje dzieci i wychowuję je wspólnie z mężem, w jakim sensie przydaje to mocy mej argumentacji lub też ją obala? Czy nie padamy tu ofiarą pseudo-feministycznego przekonania, że minimum wysiłku, jak wspólne wychowywanie dzieci, czyni z mężczyzn superbohaterów? Zastanawiam się również, czy na przykład Adam Szymczyk mógłby wziąć udział w tej debacie, skoro zajmuje znacznie wyższą ode mnie pozycję społeczną w zachodnich instytucjach sztuki? Podobnie wskazanie na liczebność kobiet w instytucjach sztuki przypomina mi słynny żart polityczny o sowieckim przywódcy Chruszczowie, który odwiedzając Francję dowodził, że w Teatrze Bolszoj nie ma antysemityzmu, gdyż występuje tam trzydziestu Żydów. Usłyszał odpowiedź: „różnica polega na tym, że my nie liczymy”…
Uważam, że cenna jest wrażliwość społeczna Iwańskiego i proponowany przez niego feminizm socjalny – zachwiane są natomiast proporcje w jego teksie między argumentami estetycznymi i politycznymi.
Nie wchodząc w debatę o antysemityzmie francuskim, który również istnieje, choć nie ma wymiaru tak silnie politycznego jak polski, przywołuję ten prosty w sumie dowcip, aby unaocznić moją deziluzję. Deziluzję naszej debaty. Obaj krytycy pominęli całkowicie moja wykładnię wystawy w poznańskim Arsenale – wystawy, dodajmy, która miała totalnie męską inspirację w osobie dyrektora galerii Marka Wasilewskiego, pomysłodawcy projektu. Skupili się natomiast na małym fragmencie tekstu, jego ostatniej części, w której ujawniam uderzający według mnie przemocowy charakter ich analiz. Bo nie chodzi o to, że się nie zgadzamy! To wydaje mi się twórcze. Uważam, że cenna jest wrażliwość społeczna Iwańskiego i proponowany przez niego feminizm socjalny – zachwiane są natomiast proporcje w jego tekście między argumentami estetycznymi i politycznymi.Podobnie niejasne aluzje do PRL-u jako okresu promującego kobiety skwitowałabym następująco: pomimo socjalnego wsparcia do kobiet okres komunizmu nie tyle rozwiązał tak zwaną „kwestię kobiecą”, co ją uciszył. Całkowicie zerwał z rdzennym polskim dyskursem feministycznym i emancypacyjnym, wymazał go z pamięci. Przykładem niech będzie właśnie tworzenie przez kobiet Solidarnościowego podziemia – ich wysiłek postrzegany był jako „niewidzialny” albo „nieistotny” właśnie dlatego, że wszelkie narzędzia docenienia rangi kobiet zostały przez „wymuszoną emancypację” zniszczone. A jednak nie hejtowałabym projektów, które popiera Iwański, tylko dlatego że jestem członkinią Rady Kongresu Kobiet i inicjatorką oraz współorganizatorką (przywództwo waginalne!) Kongresu Kobiet polskich (na uchodźstwie!) w Belgii. Podobnie nauczyłam się wiele z tekstów Szabłowskiego, ale nie umiem przejrzeć jego argumentacji „gorączki” kobiecej niemocy artystycznej, która wydaje mi się po prostu seksistowska. Żaden z nich nie zakwestionował mojego zbiorczego omówienia ich zarzutów, jakby potwierdzając, że wymowa ich tekstów jest po prostu „anty-kobieca”. Liczyłam na protest z ich strony i deklaracje gestu solidarności wobec kobiet. Nic bardziej mylnego. Obaj dali się złapać w pułapkę pod tytułem „autyzm testosteronowy i Sklepowicz”. Żadna ironia nie była w stanie osłodzić ich dotkliwego poczucia zranienia męskiego ego. Bo właśnie tym są odpowiedzi w tej polemice – deklaracjami męskiego ego. Mam wrażenie, że kobiety są ciągle tylko stawką w tej grze. Przepraszam Mikołaja Iwańskiego i Stacha Szabłowskiego, jeśli poczuli się urażeni moją argumentacją, która była swoistym mimesis obowiązującej wszędzie mizoginii. My, wasze koleżanki, polskie kobiety potrzebujemy wsparcia!
Chciałabym zaprosić was do wspólnego wysiłku kreowania symbolicznego pola znaczeń, które nadadzą nam moc!!! Polska lewica jest kanapowa, sekciarska i podzielona, tonie w fikcyjnych sporach, nie wypracowuje platformy wspólnego działania. Powiela wszelkie samozwalczające się cechy grupy mniejszościowej wobec skrajnie prawicowej opresji i okupacji publicznego dyskursu oraz wszelkich znaczeń. Z drugiej strony proces politycznego upodmiotowienia kobiet po Czarnych Protestach narasta. Polskie warianty akcji #metoo: niesmaczna i demaskująca „papierowy feminizm” afera z Rudnickim czy identyczne oskarżenie na łamach „Codziennika Feministycznego” lewicowych feministycznych publicystów o molestowanie i gwałt to mocne sygnały tego procesu.
„Mamy rewolucję” – pisze o powyższych fenomenach Joanna Krakowska w swej rubryce w „Dwutygodniku” – „ a niestety rewolucje są zawsze bardzo nieprzyjemne. Pociągają za sobą ofiary, także niewinne, zjadają własne dzieci, zostawiają spaloną ziemię i psują stosunki społeczne. Ktoś zawsze powie, że jednoznaczność osądu ociera się o lincz, a brak jednoznaczności – o zdradę solidarności. (….) Wiele kobiet poczuło bezsilność, rozpacz i wściekłość. To właśnie rozpacz i wściekłość pozwalają sięgnąć po broń jeszcze niedawno nie do pomyślenia”. Bądźmy uważni wobec tego procesu – dostrzegajmy w nim nie rabację, a rewolucję właśnie! Bądźmy uważni wobec wrażliwości, propozycji i świadectw kobiet. Nauczmy się je czytać życzliwie i przyjaźnie. Usuńmy z oka wieczną soczewkę podejrzliwości czy braku wiarygodności. Zadbajmy o to, by w pozytywnym sensie być częścią tej rewolucji i trzymać stronę kobiet. By dbać o demokratyczne procedury w publicznej przestrzeni, jak również zachować otwartą czujność wobec spraw bardziej symbolicznych. Podkreślę tylko: w tej sytuacji zarzucające kobiecej sztuce słabość, personalne argumenty Szabłowskiego, który sam merytorycznie tę sztukę osłabia, wyrugowując (o czym beztrosko nadmienia) dyskurs feministyczny ze swej wystawy Późna polskość (skończmy też z konkurencją: mniejszości LGBT czy kobiety!), czy też powtarzalność tezy Iwańskiego, że propozycja estetyczna wystawy związanej z Kongresem Kobiet, z którym ideologicznie on się nie zgadza, jest całkowicie do odrzucenia – to za mało!!! Po prostu: krytycy, jeszcze jeden – być może – trochę inny, wysiłek!!!
[1] A jednak! Zastrzegałam się w moim poprzednim tekście, że mam nadzieje, iż moja „zagraniczna” pozycja nie sprowadzi na mnie gromów, cytując zdanie Josepha Conrada, zapytanego czy będzie pisał po polsku. Odparł na to: „gdzieżbym śmiał kalać mowę ojczystą?!”… W mojej książce „Nawiedzani przez dym” przedstawiłam zresztą intelektualny projekt Polski międzynarodowej jako całości mentalnej, którą tworzymy rozproszeni po całym świecie.
Agata Araszkiewicz – doktora nauk humanistycznych związana z uniwerystetem Paris8 we Francji oraz Université Libre de Bruxelles w Belgii, historyczka literatury, krytyczka sztuki, tłumaczka i komenatorka pism Luce Irigaray oraz Paula B.Preciado, felietonistka „Czasu Kultury” (prowadzi rubrykę „Cover Story”), działaczka feministyczna. Współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca i członkini Rady Programowej Kongresu Kobiet oraz inicjatorka i współtwóczyni Kongresu Kobiet w Brukseli. Pracę doktorską zaczęła pisać po polsku u profesor Marii Janion w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, a obroniła po francusku u profesor Anne Berger na pierwszym z założonych w Europie przez profesor Hélène Cixous Centrum Studiów Kobiecych i Genderowych (Centre d’Etudes Féminines et du Genre) na Uniwersytecie Paris 8. Wykładała na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka rozpraw z dziedziny feministycznej filozofii i krytyki literackiej, a także tekstów o sztuce, publikowanych w polskich i zagranicznych czasopismach, pracach zbiorowych i katalogach wystaw artystycznych. Opublikowała monografię Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki (2001), w której przy użyciu narzędzi krytyki feministycznej na nowo odczytała poezję i biografię symboliczną zamordowanej podczas Holokaustu polsko-żydowskiej poetki międzywojnia, a także zbiór esejów poświęconych kulturze, tożsamości i polityce Nawiedzani przez dym (2012) oraz książkę La révolution oubliée. L’émergence d’une écriture féminine dans l’entre-deux-guerres polonais (2013) o polskiej prozatorskiej awangardzie literackiej dwudziestolecia tworzonej przez kobiety. Opracowała także i opatrzyła posłowiem tomik poezji Zuzanny Ginczanki „Mądrość jak rozkosz” (2017) oraz była opiekunką merytoryczną wystawy sztuki współczesnej w Muzeum Literatury w Warszawie (pokazywanej w Polsce i za granicą) „Zuzanna Ginczanka. Tylko szczęście jest prawdziwym życiem” (2015-2016). Z tej okazji zredagowała wraz z Bożeną Keff i Joanna Pogorzelską zbiór tekstów „Swojskość, obcość, różnorodność. Wokół Zuzanny Ginczanki” (2019). Inicjatorka polonijnego stowarzyszenia feministycznego „Elles sans frontières” w Belgii. Mieszka w Brukseli i Paryżu.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Chór Czarownic/Witches Choir, Iwona Demko, Monika Drożyńska, Marta Frej, Irenka Kalicka, Kolaborantki, Kolektyw Złote Rączki, Zofia Kuligowska, Dawid Marszewski, Karolina Mełnicka, Ewa Partum, Liliana Piskorska, Jadwiga Sawicka, Ewa Świdzińska, Agata Zbylut; fotoplastikon: Mateusz Budzisz, Barbara Sinica, Radosław Sto
- Wystawa
- Polki, patriotki, rebeliantki
- Miejsce
- Galeria Miejska Arsenał w Poznaniu
- Czas trwania
- 8.09–8.10.2017
- Osoba kuratorska
- Izabela Kowalczyk
- Strona internetowa
- arsenal.art.pl
- Indeks
- Agata Araszkiewicz Agata Zbylut Barbara Sinica Chór Czarownic/Witches Choir Dawid Marszewski Ewa Partum Ewa Świdzińska Galeria Miejska Arsenał w Poznaniu Irenka Kalicka Iwona Demko Izabela Kowalczyk Jadwiga Sawicka Karolina Mełnicka Kolaborantki Kolektyw Złote Rączki Liliana Zeic Marta Frej Mateusz Budzisz Mikołaj Iwański Monika Drożyńska Radosław Sto Stach Szabłowski Zofia Kuligowska