CYRULIK MAŁOPOLSKI: Życie po zawale
Na (nie)świeżym powietrzu
Jednym z wydarzeń wieńczących program Otoczenie – kuratorowany przez Ewę Tatar i Julitę Dembowską szereg przedsięwzięć krążących wokół sztuki Władysława Hasiora, na czele z dwiema wystawami – była debata o dzisiejszej sztuce w Zakopanem. Z tej okazji chciałbym pochylić się nad wyłaniającym się z niej obrazem i nieco go zachachmęcić, równocześnie dopełniając tekst Anny Batko Nowoczesność umierająca na zawał, który pojawił się niedawno na łamach Szumu, ukazując, jak pacjent po rzeczonym zawale sobie radzi. Odpowiedzmy może od razu – nieszczególnie, choć w ostatnich latach jego życiowe podrygi są jakby raźniejsze.
Punktem wyjścia dyskusji w gronie lokalno-warszawskim, w skład którego weszli Julita Dembowska, Maciej Krupa (teoretycznie jako para prowadzących, choć nie dało się tego zbytnio odczuć), Jarosław Hulbój, Marcin Rząsa oraz Bogna Świątkowska i Sebastian Cichocki, stała się sztuka publiczna. Początek był więc nieco chybiony, by nie powiedzieć zbędny, zwłaszcza że lwią część czasu zajęły kwestie rozróżnienia sztuki publicznej i sztuki w przestrzeni publicznej. Ponieważ z tymi kwestiami uporała się już dobre dwie dekady temu Suzanne Lacy i grono innych autorów w redagowanej przez nią książce Mapping The Terrain: New Genre Public Art, raczej nie jest już potrzebne rozważanie tego rozróżnienia przy okazji każdej kolejnej dyskusji o sztuce publicznej. W ostatnich latach na terenie Zakopanego sztuki publicznej mieliśmy rzeczywiście jak na lekarstwo, nieliczne inicjatywy przypomniał Jarosław Hulbój. Do wymienionych interwencji z czasów reaktywowanej galerii Pegaz doliczyć można jeszcze dyskretną pracę Marii Lobody, zlokalizowaną jednak spory kawałek od samego miasta, w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów. Pytanie natomiast brzmi – czy tym akurat brakiem należy się martwić?
Dlaczego nie garnęli się do krytycznych interwencji w przestrzeni miejskiej lokalni artyści nietrudno zrozumieć, ale o tym za chwilę. Brak prac wykonywanych przez artystów przyjezdnych nie doskwiera natomiast z tego prostego powodu, że Zakopane w całkiem pokaźnym stopniu wypełnione jest świetnymi realizacjami w przestrzeni publicznej z lat 60-tych i 70-tych, które pilnie domagają się ochrony. Nie czas wzdychać do potencjalnego zakopiańskiego Dotleniacza czy Tęczy, gdy beztrosko ignorowane jest potężne dziedzictwo nowoczesnej plastyki, a jedyną siłą odpowiedzialną za usunięcie grafficiarskich zamazów z floralno-zwierzęcej mozaiki Tadeusza Brzozowskiego na budynku jednej ze szkół są warunki atmosferyczne. Zwłaszcza, że gdyby znalazły się w miejskiej kasie środki i kilka wolnych metrów kwadratowych na stworzenie czegoś nowego, niechybnie byłby to pstry muralowy dekor. Tymczasem dziś to miasto jest już „gotową wystawą, a nawet milionem wystaw”, jak w ostatnim Notesie na 6 tygodni mówiła nauczona doświadczeniem Hasiora Tatar. Przynajmniej niektóre z nich należy otoczyć opieką.
W czterech ścianach, tych zamieszkiwanych kątem…
„Życie cudem jest”, jak śpiewał pewien zespół w czasach wyjątkowo mrocznych dla polskiej muzyki rozrywkowej. Z pewnością na cud zakrawa życie przyzwoitej sztuki współczesnej pod Tatrami, bowiem okoliczności są wybitnie niesprzyjające, czego można się domyślić już na podstawie wykazywanej przez stosowne organy troski o historyczne dziedzictwo. Podobnie ma się sprawa z pejzażem instytucjonalnym, na który składają się byty zgoła widmowe – są, a jakoby żadnego nie było. Nie licząc małych komercyjnych galeryjek czy galerii Antoniego Rząsy – instytucji skupionej na opiece nad spuścizną słynnego rzeźbiarza – gracze są tutaj dwaj: Miejska Galeria Sztuki i Muzeum Tatrzańskie.
To ostatnie – goszczące i współorganizujące Otoczenie – nie bez powodu nosi niedookreśloną dyscyplinarnie nazwę. Liczne oddziały pełnią role muzeum etnograficznego, historycznego, przyrodniczego, wreszcie muzeum sztuki. W tej dziedzinie widać ciągły postęp. Niedawno udało się poszerzyć dostęp do Galerii Władysława Hasiora o część archiwalną, w której znajdują się m.in. jego przepastne Notatniki fotograficzne, punkt wyjścia dla całego projektu Tatar i Dembowskiej (na dniach część z nich zostanie także udostępniona online w archiwach MSN). Jeszcze w zeszłym roku, gdy realizowano telewizyjny cykl Przewodnik po sztuce prowadzony przez Zbigniewa Liberę, można było je zobaczyć upchnięte w kącie w licznych pudłach. Kilka lat temu muzeum powiększyło się też o galerię sztuki XX wieku w willi Oksza. Rozwój jest więc obiecujący, niemniej z uwagi na charakter instytucji sztuka współczesna pojawia się tu raczej przy okazji pracy nad dziedzictwem sztuki ubiegłego stulecia, nad którym muzeum sprawuje pieczę, niż na co dzień. Tak stało się w przypadku Otoczenia, a swoistym prologiem do tej wystawy była ekspozycja kuratorowana przez Kasię Redzisz, prezentowana niemal rok wcześniej przy okazji konferencji poświęconej także postaci Hasiora i wychodząca od jego strategii pracy z przedmiotem. Koniec końców Muzeum Tatrzańskie zdecydowanie warto mieć na oku, właśnie z uwagi na projekty reinterpretujące dziedzictwo wieku XX.
Inne prezentacje wypadają już gorzej. Przez pewien czas równolegle z wystawami w ramach Otoczenia oglądać można było w willi Oksza Strefę Ochronną, wystawę będącą pokłosiem pleneru artystycznego imienia Anny Górskiej. Tytuł, a poniekąd również osoba patronki, współtwórczyni stylu neozakopiańskiego, mógłby sugerować podjęcie dialogu z Janem Gwalbertem Pawlikowskim, który historykom sztuki pozostaje znany głównie jako zagorzały orędownik stylu zakopiańskiego – dla niego zresztą powstała willa Pod Jedlami – choć dziś pozostaje istotny ze względu na inną część swojego dorobku. Silnie spojone wątkiem narodowego odrodzenia pisma Pawlikowskiego na temat sztuki szybko straciły aktualność, za to wciąż interesujące pozostają jego pionierskie teksty dotyczące ochrony środowiska, zwłaszcza wydana po raz pierwszy w 1913 roku książka Kultura a natura. W obrębie Tatr i podtatrzańskich okolic Pawlikowski postulował właśnie wydzielenie trzech stref ochronnych. Niezrealizowany projekt był więc bardziej wyrafinowany nawet od dzisiejszego, dwustrefowego podziału. I co? I nic, mimo że tytuł wydaje się sugerować pewien namysł nad tą problematyką, okazuje się być pustym hasłem. Chyba że chodzi o strefę ochronną dla twórców przekonanych, że na góry wciąż patrzeć można jak wiele dziesiątków lat temu. Na tle wszystkich artystów odróżnia się Jan Wierzejski ze swoim malarstwem łączącym syntetyzujący realizm z geometrycznymi wstawkami. To bodaj jedyne na wystawie obrazy, które jakoś odnoszą się do współczesnej kultury wizualnej, choć po prawdzie przypominają one hipsterskie zabawy graficzne rodem z tumblra (bardziej niż je przepracowują). Nie sposób nie docenić jednak woli eksperymentu i formalnych poszukiwań artysty, choć może nieco osobliwych – w innych obrazach Wierzejskiego czuć oddech wczesnych prac grupy Ładnie (zwłaszcza Maciejowskiego) oraz… Nowosielskiego.
MGS natomiast należy do tych placówek z dawnej sieci BWA, które z potransformacyjnych zawirowań nie wyszły obronną ręką. Niezmodernizowana w odpowiednim czasie, w odróżnieniu od chociażby nieodległych kuzynek z Nowego Sącza i Tarnowa – próżno było zresztą szukać przedstawicieli MGS na organizowanym w zeszłym roku właśnie w Tarnowie zjeździe pracowników dawnej sieci BWA – wegetuje od dłuższego czasu, oferując program dość chaotyczny i zapełniając sale pracami twórców lokalnych, niezbyt wysokich lotów. Czasem pomiędzy nimi pojawiają się pokazy zaskakujące – a to grafiki Rubensa (ma się rozumieć, wydarzenie sezonu), a to wystawa pedagoga z krakowskiej ASP, Zbigniewa Bajka, którego dorobku komentowanie sobie daruję.
Zgodny w swoich opiniach stołeczny duet starał się w mieście dostrzegać pozytywy. Aforystyczny sznyt Bogny Świątkowskiej („będzie co burzyć” – o współczesnej architektonicznej bieżączce) zjednywał jej przy tym gorące aplauzy z sali. Trudno jednak podzielać ten entuzjazm. Skala Zakopanego nie wydaje się wcale sprzyjać oddolnym ruchom, i artist-run-spaces tak, jak chciałaby tego prezeska Bęc Zmiany. Te, owszem, pojawiały się, ale napotykały dość liczne przeszkody. Brak jakiejkolwiek ramy instytucjonalnej skutkuje tym, że co zdolniejsi absolwenci tutejszego liceum plastycznego, słynnej Szkoły Kenara, raczej niechętnie wracają tu po zakończeniu akademickiej edukacji. Drogi biegną z zakopiańskiej szkoły praktycznie we wszystkich możliwych kierunkach. Wśród popularnych destynacji znajduje się Poznań, gdzie studia kończyli m.in. Jarosław Hulbój i Hubert Czerepok. Obecnie obaj pracują w szczecińskiej Akademii Sztuki, gdzie dziekanem Wydziału Malarstwa i Nowych Mediów jest Kamil Kuskowski – uprzednio zatrudniony w akademii łódzkiej – także z pochodzenia zakopiańczyk. Listę można by jeszcze długo rozwijać, dość wspomnieć, że ze Szkoły Kenara wywodzi się także ikona gdańskiego środowiska, Grzegorz Klaman. Jak widać, problemem nie jest to nawet warszawocentryzm (a problem łatwo zbyć wychodząc od przekonania, że wszyscy w Polsce powoli migrują do Warszawy, co też uczyniła Świątkowska), a ucieczka ku jakimkolwiek bardziej rozwiniętym środowiskom artystycznym.
Sytuacji nie ułatwia też wyjątkowe nasycenie Zakopanego artystami wizualnymi, czy może raczej należałoby powiedzieć „artystami plastykami”, bowiem liczne ich tabuny eksplorują głównie artystyczne idiomy dziś już mocno archaiczne. Niech za przykład posłuży wystawa jubileuszowa Czesława Nikodema Jałowieckiego, której wernisaż zbiegł się z dniem debaty. Zapewne według dyrektorki galerii, będącej jednocześnie autorką kuratorskiego tekstu do rzeczonej wystawy, mówię z perspektywy, cytuję: „pseudo krytyki i napuszonego znawstwa”, niemniej w rzeźbach szacownego jubilata (półwiecze twórczości) trudno dostrzec żywy dialog z przeszłością, to raczej bierne trwanie w mniej lub bardziej skostniałych formułach. W tym przypadku są to uładzone ikonograficznie i formalnie wpływy Hasiora oraz echa rzeźby z czasów zamierzchłych, jeszcze spod znaku Wacława Szymanowskiego. Najwyraźniej karkołomne łączenie inspiracji stanowi tutejszą specjalność.
Kilka miesięcy temu gruchnęła wieść o pomyśle na połączenie MGS z Biurem Promocji Zakopanego w ramach Zakopiańskiego Centrum Kultury, co opinia publiczna dość zgodnie uznała za zamach na instytucję „z tradycjami”, czyli wywodzącą się z Bazaru Polskiego, przed ponad stuleciem utworzonego przez obrotnego hrabiego Władysława Zamoyskiego. Nie wszyscy jednak opłakują stratę, skoro dziś niemal równie długa jest już tradycja upadku galerii. Problem z MGS okazuje się być podwójny, artyści lokalni obecni na dyskusji stwierdzili bowiem, że wcale nie czują się przez galerię reprezentowani. W sytuacji tak dużego zagęszczenia i rozbieżnych grup interesów sytuacja komplikuje się więc jeszcze bardziej. Cesarzowi, co cesarskie, i tak dalej, ale bez przesady, obowiązkowa danina w postaci udostępniania przestrzeni lokalnemu ZPAP nie musi się równać zupełnej programowej klęsce i chaosowi. Czy artyści zakopiańscy wykazywali więc w ostatnich latach inicjatywę i próbowali z tej sytuacji wybrnąć? Owszem, jednak z różnym skutkiem.
… i tych odziedziczonych po ZUS-ie
Wybiegając nieco dalej w przeszłość, należy odnotować próbę reaktywacji galerii Pegaz (po szczegóły dotyczące pierwszego Pegaza odsyłam do tekstu Anny Batko), podjętą przez grupę artystów w latach 90-tych, którą przypomniał Hulbój. Ożywianie legendy nie było jednak łatwe, począwszy od najbardziej podstawowych trudności związanych ze znalezieniem lokalu. Pierwsza wystawa, prezentująca dorobek związanego z łódzką neoawangardą Edwarda Łazikowskiego, odbyła się w budynku willi Rialto, chwilę wcześniej opuszczonej przez ZUS. Działalność galerii nie trwała jednak długo i zakończyła się na kilku zaledwie wystawach.
Ładnych parę lat później, już w nieco innych realiach społeczno-gospodarczych, ZUS został zastąpiony przez Alior Bank. Właściciel zajmowanego przez oddział banku budynku udostępnił w roku 2011 lokal świeżo zawiązanej grupie artystów pod nazwą tożsamą z tytułem ich pierwszej wystawy – Materia Rzeczy. Ten wątek w debacie się nie pojawił, jednak z pewnych względów wart jest przypomnienia. Nieformalny, towarzyski raczej niż powiązany programem kolektyw z czasem przemianowany został na grupę Popatrz i skupiał w swoich szeregach lokalnych artystów operujących różnorakimi mediami, nie wykluczając nawet performansu (w jednej z wystaw udział wzięła Izabela Chamczyk). Z czasem grupa się rozpierzchła, a jeden z jej inicjatorów, nie kto inny jak Jarosław Hulbój, podjął najciekawszy w swoim zakopiańskim etapie kariery rozdział współpracy z Tatrzańskim Parkiem Narodowym. Pierwszym efektem było kuratorowane przez Hulbója Drzewo, wystawa dizajnu, dla której punktem wyjścia i materiałem był obumarły jesion rosnący w Kuźnicach. W efekcie powstała interesująca wystawa prezentująca spektrum postaw od prostej utylitarności, przez grę właściwościami materiału, po dizajn krytyczny pełną gębą, nad którym wisi ponura świadomość, że usunięcie nawet martwego drzewa jest ostrą ingerencją w ekosystem. Słowem – zamiast eko-estetyki, czy wręcz ordynarnego eko-kiczu, o który wszak w dziajnie nietrudno, część realizacji i ich konceptualna rama reprezentowały zaskakująco współczesne i pozbawione infantylizmu myślenie o ekologii. Dwa lata później Hulbój zrealizował z TPN-em projekt zakrojony szerzej – do kwestii poruszanych w Drzewie doszły wątki krytyki instytucjonalnej i problematyki społecznej, dotyczącej przesiedleń w momencie zakładania parku, czy rozbudowy infrastruktury turystycznej. Na przyszły rok Hulbój szykuje z parkiem jeszcze jeden projekt, mimo że działa teraz już przede wszystkim w Szczecinie.
Historia współpracy z TPN-em dobiegnie więc zapewne wkrótce końca, podstawowym forum dla sztuki najnowszej stanie się więc na powrót – a przynajmniej stać się powinna – Miejska Galeria Sztuki. Analogii dla potencjalnego jej przeobrażenia szukano podczas dyskusji w Białymstoku i modelu działania Arsenału, ciągle odwołującego się do swojej pozycji na geopolitycznej mapie. Zdaniem Hulbója, idealny dla Zakopanego model wyglądałby podobnie, co w tym przypadku oznaczałoby współpracę w ramach Grupy Wyszehradzkiej, czego przykładem jest działalność Galerii Tatrzańskiej w słowackim Popradzie, prowadzonej przez Annę Ondrušekovą, która wykazywała nawet chęć współpracy z MGS. Bez silnego wsparcia władz miejskich i samorządowych należy to jednak postrzegać jako mało realne marzenia. Zresztą nie tylko z Popradu płynęły do górskiego kurortu propozycje artystycznej współpracy. Także w Sopocie, w momencie inauguracji Artloopa, starano się nawiązać współpracę z Zakopanem. Jak nietrudno się domyślić, bez większych efektów, skończyło się na jednej pracy Daniela Rumiancewa.
Może nie lepszą, ale za to bardziej realną analogią niż białostocki Arsenał czy bytomska Kronika, którą przywoływał jej niegdysiejszy dyrektor Cichocki, jest – jeśli już musimy szukać jakichś wzorców – wrocławskie BWA. Mam oczywiście na myśli podział na kilka galerii, przede wszystkim Awangardę i Dizajn. By sprawa stała się jasna, wróćmy na chwilę do wystaw w TPN-ie. Znamienny był rozkład sił na Drzewie i późniejszym Schronieniu. O ile na pierwszej z ekspozycji prace tutejszych projektantów płynnie przeplatały się z rozpoznawalnymi na szeroką skalę studiami (vide Wzorowo), o tyle na drugiej nie było już ani jednego – oprócz kuratora – reprezentanta lokalnego środowiska. Wyparła ich ogólnopolska czołówka: Wasilkowska, Szczęsny, Czerepok, Czekalska i Golec. Z pewnością nie była to po prostu zasługa większego budżetu drugiego projektu. Jeśli więc nie ma w Zakopanem szans na galerię „awangardową” – a, umówmy się, naprawdę nic na to nie wskazuje – to właśnie potencjał lokalnych projektantów, jak Przemysław Wańczyk i Szymon Hornowski, stanowi kapitał do natychmiastowego wykorzystania. Byłoby to zresztą prawdziwe nawiązanie do Bazaru Polskiego założonego przez Zamoyskiego, w którym u samego zarania wystawiali swoje wyroby członkowie towarzystwa Sztuka Podhalańska. Nie mówiąc o tym, że dizajn to rzecz stosunkowo łatwo sprzedawalna, a na tym miejskim włodarzom ewidentnie zależy najbardziej. Ale i tu okazję można przespać, wszak jeden z ciekawszych zakopiańskich dizajnerów Maciej Gąsienica Giewont, choć obdarzony chyba najbardziej góralskim nazwiskiem pod słońcem, od kilku lat pracuje już w Warszawie…