Cyrulik małopolski: Kuratorskie rytuały
Muzeum Archeologiczne, Akademia Sztuk Pięknych, Festiwal Nauki. Taki zestaw brzmi w pierwszej chwili odrobinę egzotycznie, ale ma już swoją krótką tradycję. Spaja go przede wszystkim mózg operacji – Roman Dziadkiewicz. W poprzednim roku artysta przygotował projekt prom/ieniotwórczość. twoje oczy są ciekawsze od słońca, imponująco szeroko zakrojony, sięgający od krakowskiego Muzeum Narodowego przez F.A.I.T. po Muzeum Inżynierii Miejskiej i Muzeum Archeologiczne (i jeszcze parę innych miejsc po drodze). To ostatnie w tym roku wysuwa się na plan pierwszy w ramach projektu Kosmos. Czasów i przestrzeni jest mnóstwo, a ich dystrybucja nierównomierna. Wzbogacona dwoma pomniejszymi wydarzeniami towarzyszącymi – warsztatami konserwatorskimi w zrekonstruowanej pracowni Wita Stwosza i wystawą rysunków profesorów i studentów wydziału malarstwa – tegoroczna propozycja, skoncentrowana w jednym punkcie, jest więc przeciwieństwem programowo rozproszonej prom/ieniotwórczości. Teoretycznie powinno się to przełożyć na dopięty w szczegółach, spójny i dogłębnie wgryzający się w obrany kontekst projekt. Teoretycznie.
Roman Dziadkiewicz lubi projekty z dużym rozmachem – wielowątkowe, wykraczające poza granice medialne, procesualne i kolektywne. Chętnie też wchodzi w gotowe sytuacje. Na penetrowaniu zakamarków muzealnych, interwencjach w instytucjach i w ramach pojedynczych wystaw zjadł zęby. Takie upodobania za każdym razem wymuszają dobór nieco innych narzędzi i strategii, co skutecznie chroni Dziadkiewicza przed jednoznacznym zaszufladkowaniem. Ale jak się okazuje, wszystko może stać się rutyną. W interwencyjnej praktyce również zapętlić się można na tyle, żeby wyrastała ona już bardziej z analogicznych działań z przeszłości niż z kontekstu miejsca. Coraz rzadziej można się już spotkać ze stereotypem, że wszelkie muzea, poza ośrodkami zajmującymi się sztuką współczesną, to zabetonowane skanseny. Ale najwyraźniej niektórzy wciąż go łykają, i to ci, po których najmniej można by się tego spodziewać. Skutki widać jak na dłoni – współpraca wyrastająca z takich założeń to raczej czystej wody kolonizacja niż dialog. Ślad takiego myślenia ujawnia się już w tytule wystawy w Muzeum Archeologicznym – Niesamoświadome. Muzeum Archeologiczne jako pełen niespodzianek i przygodności kosmos rzeczy, zdarzeń, ludzi i nie-ludzi.
Niesamoświadome? No, ja na miejscu tych muzealników bym się chyba obraził. W porównaniu z nimi już bardziej sam Dziadkiewicz wydaje się tu niesamoświadomy. Krakowskie Muzeum Archeologiczne rzeczywiście pełne jest niespodzianek. Aranżerzy ekspozycji umieścili tu nie tylko standardowe rzędy gablotek z eksponatami, ale także wprowadzili przestrzenne zawirowania, po kawałku linearnej narracji manierycznie łamiąc przestrzeń, innym razem wykorzystując wizualno-konceptualne żarty. Choćby mój ulubiony – nisza „neandertalska”. Mały wycinek ekspozycji muzeum zajmują dwa ustawione naprzeciwko siebie modele w skali 1:1 – neandertalczyka i homo sapiens. Towarzyszy im mały ekran, na którym wyliczane są anatomiczne różnice w budowie obu człowiekowatych oraz… lustro. Dokładnie pośrodku, aby każdy widz, stojąc między dzisiejszym człowiekiem a jego wymarłym kuzynem, mógł ocenić, do którego mu wizualnie bliżej (pożądana odpowiedź nie jest oczywista – w końcu neandertalczyk może i wygląda z naszej perspektywy na dość nieokrzesanego, ale miał wyraźnie większy nie tylko kark, ale i mózgoczaszkę). Interesujące rozwiązania wykraczają nawet poza właściwą kolekcję. W jednym miejscu ekspozycji zgromadzono zbiór plakatów, które przez lata anonsowały tutejsze ekspozycje, serwując na marginesie wystawy krótką historię projektowania graficznego ostatnich dekad. Listę można by jeszcze wydłużać. Oby jak najwięcej takiej niesamoświadomości w polskich muzeach. Trudno wytłumaczyć, dlaczego właściwie Dziadkiewicz, weteran takich ekskursów instytucjonalnych, tego nie dostrzegł lub pominął, uparcie próbując nieść archeologom kaganek oświaty. Dość że rytualnie reprodukowany kuratorski gest przyniósł bardzo nierówne rezultaty – raz błyskotliwe, innym razem infantylne.
Zestaw nazwisk, których cytaty otwierają tekst do wystawy – Sebald, Harman, a nawet Gombrowicz – uzupełniają książki Quentina Meillassoux czy Raymonda Roussela, wyeksponowane na regale w zakamarku, który stanowi koncepcyjną kuchnię wystawy, odpowiednio wystylizowaną (folia bąbelkowa na podłodze, publikacje, komputery) przestrzeń wystawienniczą i laboratoryjną. Miło, że możemy zaglądać za kulisy powstawania wystawy, obserwować artystów przy pracy i tak dalej, ale w zasadzie przestrzeń ta sprawia wrażenie podobne do większości pozostałych pomieszczeń. Jest więc dość powierzchownie udekorowana, tyle że trochę bardziej zagracona. Nie wątpię, że research był szeroki, ale na korzyść widza się to nie przekłada. W nadmiarze teoretyczno-literackich inspiracji rozmyła się zdolność jasnego oglądu całości.
W gmatwaninie pomysłów zdarzają się oczywiście ciekawe wątki i pojedyncze prace. Po pierwsze: realizm spekulatywny. Jasne, trop niby oczywisty – archeologia, a więc rzeczy, a więc przypis do Grahama Harmana. Można było jednak wygrać na tej nucie coś ciekawego, jako że Dziadkiewicz, pozostając w kosmicznych rejestrach, sięgnął po fenomenalny trop literacki – Lema. Szkoda tylko, że skończyło się na zamarkowaniu tematu pod postacią jednej z klasycznych ilustracji Daniela Mroza i kilku rysunków samego Lema. Wśród nich jest Cegła z gwiazd; przedstawia dosłownie cegłę złożoną z kosmicznej, gwiezdnej materii. Aż się prosi, żeby z niej uczynić punkt wyjścia i podrążyć dalej w najbardziej naturalnym kierunku, czyli Solaris. Tytułowa planeta-organizm to w końcu spełniony sen każdego miłośnika ontologii przedmiotów, a Dziadkiewicz z literaturą też sobie przecież w karierze nieraz śmiało poczynał.
Do tego, że interesujące wątki zostają ledwo tknięte, lepiej się szybko przyzwyczaić. Kolejnym z nich jest problem autentyczności i „aury” obiektu muzealnego. Na wystawie znalazły się więc rekwizyty z Walsera Zbigniewa Libery. Zestaw prymitywnych narzędzi i ozdób z filmowego planu umieszczony w muzealnym kontekście nie wypada może nagle jakoś szczególnie porywająco, ale wciąż ciekawiej niż sam Walser. Umieszczenie ich w tym kontekście komplikuje nieco niby oczywiste kategorie autentyczności i fikcji. To rekwizyty plemienia, które zostało wymyślone na potrzeby filmowej opowieści, ale wymyślone skrupulatnie, od podstaw, łącznie ze stworzeniem osobnego języka, nie udawanego, opartego na przypadkowych monosylabach, ale rządzącego się faktycznie regułami gramatycznymi. Czy to wszystko jest bardziej fikcyjne i mówi nam mniej niż fragmenty obiektów, groty strzał i otoczaki niezaprzeczalnie autentyczne, ale należące do ludzi, o których wiemy znacznie mniej niż o fikcyjnym plemieniu Libery?
Na osobną uwagę zasługuje też praca, wokół której spokojnie można byłoby zbudować całą narrację. AD 3991 Huberta Gromnego przedstawia świat w stanie permanentnej katastrofy. I to niemal każdej możliwej: politycznej, ekologicznej, demograficznej. Ta opowieść o świecie w tytułowym roku 3991, w którym od 1700 lat trwa wojna nuklearna między trzema mocarstwami, zawiera się w jednym obrazku – zrzucie ekranu z gry Cywilizacja II. Przedstawiona sytuacja wymagała spędzenia przy grze prawie dekady. Nie zrobił tego Gromny, jego praca jest ready madem znalezionym w sieci, gdzie sprawca zamieszania wrzucił swoją historię szukając rozwiązania. Rzecz w pewnym momencie stała się dość znanym viralem, jeśli ktoś ma ochotę, można wgryźć się w historię dokładniej, warto. W pracy Gromnego, zsyntetyzowana historia funkcjonuje przede wszystkim jako specyficzna dystopia, ważna o tyle, że nie jest ona zaprojektowanym konstruktem fabularnym, ale narodziła się niejako sama z siebie, wypluł ją komputerowy algorytm. Co więcej, ten sam algorytm, dysponując wszelkimi ważniejszymi narzędziami politycznymi, jakie znała historia idei, nie jest w stanie się z tej sytuacji wyplątać. Gromnemu udało się pokazać złożony problem w sposób lapidarny, dowcipny i świeży. Świeży bynajmniej nie przez estetykę gry wideo (mającej już zresztą dobrych kilkanaście lat na karku, w tym przemyśle – wieczność), ale sam status tej pracy, który jest właściwie rewersem klasycznego ready made’u. Klasycznego, czyli wyciągającego przedmiot z jego „środowiska naturalnego” po to, by w murach muzeum nadać mu nieco inną wymowę. W AD 3991 mamy raczej do czynienia z przedmiotem gotowym jako hiperlinkiem. Chodzi więc nie tyle o zmianę perspektywy, co koncentrację uwagi. Mimo szybkiego zazwyczaj taksowania wzrokiem obiektów muzealnych (statystyki oscylują gdzieś w okolicach pół minuty na pracę), wyczulenie na informacje wciąż może być tu nieco większe niż w sieci, gdzie historia, której internauci zdążyli nadać nazwę Eternal War miałaby większe szanse zostać przeklikana jako jeszcze jedna dziwaczna ciekawostka. Jeśli jednak przyjrzeć się jej chwilę, z ciekawostki zamienia się w sygnał ostrzegawczy – przyszłości innej niż totalna katastrofa nie potrafią sobie już wyobrazić nawet stworzone przez nas maszyny.
Reszta wystawy dryfuje głównie w stronę powierzchownych formalnych korespondencji. Najszczęśliwiej wypada pod tym względem kącik piśmienniczy – obok pokrytych zapiskami glinianych skorup z Egiptu leżą między innymi dwie książki z dedykacjami oraz kilka obrazów Janiny Kraupe-Świderskiej, wybranych ze sporym wyczuciem – nie po prostu z serii Manuskryptów, ale spośród niewielkich, subtelnych kompozycji, złożonych z prostych, malowanych jednym pociągnięciem pędzla form w regularnych układach, w których nie ma jeszcze żadnego systemu znaków, ale pojawiają się jego dostrzegalne zalążki. Gdzie indziej jest już trochę gorzej, nawet gdy prace wyjątkowo powstały w tym konkretnym kontekście. Monika Niwelińska rozlokowała w kilku miejscach kompozycje z połaci rdzy. Trzeba było jednak nielichej fantazji, by uznać je za „wypartą historię obiektów i magazynów muzealnych”. Rozumiem, że Niwelińska mogła mieć poczucie naskórkowości swojej interwencji, ale tym opisem tylko to wrażenie potęguje. Ale to jeszcze nic. Niwelińska jako tako trzyma się realiów, jednak kurator, najwyraźniej zadowolony z efektu, postanowił dorzucić jeszcze pracę Justyny Kowal, świeżo upieczonej absolwentki ASP, która wyfrunęła spod skrzydeł Niwelińskiej. To zresztą widać. Wyróżniona jako jeden z najlepszych tegorocznych dyplomów, kompozycja Kowal składa się z wydrukowanych internetowych glitchy, układających się w żarówiastą abstrakcyjną kompozycję, która pleni się tu i tam, po ścianach, podłodze i gablotach. Jej elementy można sobie ponoć przestawiać, nie bardzo tylko wiadomo po co. Pytanie „po co?” można tu zadawać co krok, odpowiedzi raczej nie uzyskamy.
Przez to przegięcie i powierzchowność w zasadzie kompromituje się trochę idea współpracy ASP z Festiwalem Nauki, bo artyści w tej konfiguracji wyglądają raczej na niegroźnych wariatów, często nieskażonych myślą, niż partnerów do poważnej rozmowy. Zamiast rozłożenia na czynniki pierwsze i nowej syntezy – cienka warstwa pudru. Składają się na nią cuda najróżniejsze: historie o kostkach rosołowych w kosmosie i wizualizacje wszechświata jako hologramu, przestrzenne żarciki, które raczej irytują w tym przemyślanym, może nieco przykurzonym, ale interesującym tak naprawdę znacznie bardziej niż projekt Dziadkiewicza muzeum. Brak syntezy podniesiony został do rangi metody. Czytamy więc w notce prasowej, że jest to „fantazja o niemożliwości zmapowania całości”. Ile już razy słyszeliśmy ten refren? Kosmos (…) doskonale pokazuje, jak przejrzała jest formuła mówienia o niemożliwości połączenia wszystkiego w spójną narrację, jakby się właśnie odkrywało poststrukturalizm. To już pusty, męczący gest. Może warto byłoby do działu inspiracji przerzucić Wszystko, co lśni Eleanor Catton, która z dedykacją wypisaną przez Konrada Hetela leży pomiędzy obrazami Kraupe-Świderskiej a fotografią Roberta Kuśmirowskiego. Z tej bezwstydnie dziewiętnastowiecznie stylizowanej powieści można się nauczyć bardzo dużo – tego, jak zarazem mieć świadomość wszelkich ograniczeń języka, a mimo to konstruować koronkowo precyzyjną i spójną narrację. Polecam w ramach odtrutki na przesyt teorii, który odbił się czkawką.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Stanisław Lem, Pablo Picasso, Janina Kraupe-Świderska, Daniel Mróz, Philippe Parreno, Zbigniew Libera, Monika Niwelińska, Zbigniew Warpechowski, Ruben Bellinkx, Mateusz Kula, Justyna Górowska, Adam Gruba / Golem / Iamesh, Roman Dziadkiewicz, Katarzyna Krakowiak, Michał Kracik, Justyna Mędrala, Ola Piórek, Dorota Tylka, Donnachie / Simionato, Magda Szpecht, Kuba Ryniewicz, Artavazd Peleshyan, Konrad Hetel / Joanna Bednarczyk, Hubert Gromny, Xawery Wolski, Robert Kuśmirowski, Iza Koczanowska / Karolina Szafran, Marta Nawrot / Mateusz Świderski, Jagoda Wójtowicz, Nastia Vorobiova, Aśka Grochulska, Tomasz Saciłowski, Marcin Nosko / Dobiesław Gała, Zuzanna Banasińska, Stanisław Wyspiański, Piotr Madej
- Wystawa
- Niesamoświadome. Muzeum Archeologiczne jako pełen niespodzianek i przygodności kosmos rzeczy, zdarzeń, ludzi i nie-ludzi
- Miejsce
- Muzeum Archeologiczne w Krakowie
- Czas trwania
- 20.05-10.06.2016
- Osoba kuratorska
- Roman Dziadkiewicz
- Strona internetowa
- www.ma.krakow.pl
- Indeks
- Adam Gruba / Golem / Iamesh Artavazd Peleshyan Aśka Grochulska Daniel Mróz Dobiesław Gała Donnachie / Simionato Dorota Tylka Hubert Gromny Iza Koczanowska Jagoda Wójtowicz Janina Kraupe-Świderska Joanna Bednarczyk Justyna Górowska Justyna Mędrala Karolina Szafran Katarzyna Krakowiak Konrad Hetel Kuba Ryniewicz Magda Szpecht Marcin Nosko Martix Navrot Mateusz Kula Mateusz Świderski Michał Kracik Monika Niwelińska Muzeum Archeologiczne w Krakowie Nastia Vorobiova Ola Piórek Pablo Picasso Philippe Parreno Piotr Madej Robert Kuśmirowski Roman Dziadkiewicz Ruben Bellinkx Stanisław Lem Tomasz Saciłowski Xawery Deskur-Wolski Zbigniew Libera Zbigniew Warpechowski Zuzanna Banasińska