CYRULIK MAŁOPOLSKI: Kraków schodzi do podziemia
Wypada się wytłumaczyć. Skąd ta rubryka? Pomijając oczywiście kwestię redakcyjnej szczodrości, która umożliwia mi jej prowadzenie, a z takiej okazji głupio byłoby nie skorzystać. Otóż zaczęło się od lektury Mapy sztuki polskiej anno 2015 dołączonej do ostatniego „Szumu”. Czyta człowiek te teksty o Krakowie i wiecznie to samo. Zacząć muszę więc od pokalania własnego gniazda, bo i w szumowej mapie znana melodia: knajpiane życie i marazm artystyczny. Warszawa patrzy z lekkim politowaniem, co ma zresztą długą tradycję, no bo spójrzmy na tekst, dla którego dzisiejsza mapa jest trochę hołdem, a trochę rewizją w innej już rzeczywistości. W „Układzie scalonym sztuki polskiej” sytuacja wygląda zgoła identycznie, choć opis dłuższy, bardziej kwiecisty i zjadliwy. Dominuje rozlazłe barowe towarzystwo, maluje toto jakieś błotne mazaje, poza wiadomo jaką grupą, szybko zresztą podkradzioną. Na marginesie – występuje tu jeszcze jedna, zabawna nieco paralela z mapą rastrową. Zakopane. Nie, nie ma go ani w jednej, ani w drugiej mapie, niemniej w Układzie scalonym natrafiamy na wzmiankę o działającym tam „artyście progresywnym” Jarosławie Hulbóju. W tym roku Zakopanego już w ogóle nie odnotowano (czym niepocieszona była działająca tam od pewnego czasu wokół twórczości Hasiora Ewa Tatar), za to Hulbój ciągle pozostaje – powiedziałbym może, że nawet bardziej – artystą progresywnym, którego ostatnie działania warte są szczególnej uwagi. Zmapowanie tej białej plamy zostawmy może na jeden z kolejnych tekstów, jako że rozpoczęty niniejszym cykl dotyczył będzie nie tylko Krakowa, ale też – w zależności od dynamiki artystycznych wydarzeń i mobilności autora – wszystkiego, co dookoła. Ale póki co wróćmy pod Wawel.
Nie jest to głos szczególnego lokalnego patrioty, żaden ze mnie rzecznik tutejszego środowiska, którego znanych mi przedstawicieli co najwyżej kurtuazyjnie witam pomrukami na wernisażach. Ma to być raczej kronikarska robota, nie programowe ocieplanie wizerunku. Więc na początek ogólniki i zagadka: co jest artystyczną wizytówką Krakowa? W mapie sztuki polskiej 2015 miasto to reprezentuje korowód barwnych postaci: Sasnalowie, Ziółkowski, Woynarowski… Lista jednak się kurczy, do Warszawy wyjechała w końcu nawet wspomniana Ewa Tatar, do ZUJa przeniosła się odpowiedzialna za współczesne odczytywanie Kantora w Cricotece Joanna Zielińska. Wiadomo, „(…) wszystko dziejące się poza Warszawą było niedobre, nudne, niewłaściwe i pozbawione wdzięku. Tak samo wszystko dziejące się w Warszawie jest dobre, interesujące, właściwe i pełne czaru i uroku”. Słowa Tyrmanda sprzed pół wieku z okładem jak ulał przystają do dzisiejszego polskiego artworldu, trzeba przyznać i mnie często kusi… No, ale my nie o tym. Kolejne barwne ptaki wyfruwają, może więc warto spojrzeć na Kraków z innej perspektywy, może już nie bujne życie towarzysko-knajpiane nadaje miastu rytm? Otóż to, proszę Państwa – w stolicy małopolski trochę się jednak dzieje, ale zamiast barwnej ostentacji jaskółki zwiastują teraz erę skromności i wycofania, by nie powiedzieć wewnętrznej emigracji.
Niewykluczone, że należy to odczytywać jako oznakę tutejszego mieszczańskiego pragmatyzmu w obliczu zmiany władzy i jej postulatów dotyczących polityki kulturalnej. Kraków więc, na wszelki wypadek, woli udawać, że żadnej sztuki tutaj nie ma. ArtBoom w tym roku w równej mierze obecny był w przestrzeni publicznej, co w rozsianych po mieście wnętrzach. Żeby trafić było trudniej, zdarzyło się dywersyjne pomylenie lokalizacji jednego z wydarzeń w festiwalowym folderze. Świeża inicjatywa galeryjna pod nazwą „404” do swojego nieistnienia próbuje przekonać samą nazwą, w piwnicy SM Dębniki wystawił się Hubert Gromny, nawet przyjezdny Stanisław Ruksza poukrywał swoje Dzieci Szatana wśród zagrzybionych zakamarków staromiejskich kamienic. Wzorcem stosowania kamuflażu jest jednak gigant z Zabłocia. Do perfekcji doprowadzono tutejszą strategię budowania architektury wystaw. To znaczy jej niebudowania. Miodem na serce organizatorów wystawy artystów urodzonych w latach 1980-90 jest więc twórczość Tomka Barana, której nawet nie trzeba ukrywać – sama z założenia wtapia się w otoczenie. W ogóle malarstwo najłatwiej schować, wieszając je na ścianach, pomiędzy którymi w przestronnych salach hula wiatr, okazuje się więc, że prawie wszyscy młodzi artyści z Krakowa są malarzami. Z konieczności trzeba jeszcze pokazać np. jakąś instalację, więc jak już musi, to niech będzie to delikatna konstrukcja na nitkach, przy odrobinie szczęścia nikt jej nie zauważy. Pewne progi są jednak nie do przeskoczenia. Monumentalnych Figur niemożliwych całkiem ukryć się nie dało, ale wkomponowanie realizacji Woynarowskiego i Instytutu Architektury w minimalnie większą od baldachimu niszę jest i tak znacznym, godnym odnotowania osiągnięciem. Na tym tle rewolucyjnie wypada nawet Zderzak, w tekście kuratorskim do kolejnej wystawy Jurrego informujący, że składają się na nią nie tylko obrazy, ale, cytuję: „także – uwaga! – formy przestrzenne”.
Niektórzy z kolei schodzą do piwnicy programowo, jak w przypadku galerii, nomen omen, Cellar, bastionu bardziej tradycyjnych rozrywek, gdzie na krótko trwającej wystawie może się zebrać całe lokalne środowisko, z papierosem w jednej i piwem w drugiej dłoni podrygując w rytm plumkającej w kącie muzyki. Aspekt towarzyski wydaje się tu wręcz wybijać poza dość mętnie ujęty temat Kastratów. O ile prace udało się wybrać nawet całkiem niezłe, a w mniej szczęśliwych przypadkach zatuszować ich słabość efektownym display’em, tak powiązania między nimi już się rozłażą. Pojąć nie mogę jak Teatrzyk domowy Ireny Kalickiej wpisuje się w „erotyczny potencjał kastrata zbudowany na braku”. Wydawałoby się, że wręcz przeciwnie, jeśli już, to Kalicka buduje raczej na naddatku niż braku, zwłaszcza przydając swoim modelom maski w postaci zwierzęcych głów, nie tyle zasłaniając, co wręcz podwajając ich tożsamość. Kalicka urasta zresztą do rangi patronki tutejszej rui i porubstwa, czemu dano na Kastratach wyraz aranżując pięć fotografii w na modłę przypominającą hipstersko-obleśny ikonostas. Może zresztą nie jest to kult przesadny, w końcu dorobek przepełniony prawie przypadkowymi zdjęciami półnagich, zamaskowanych i podpitych znajomych, który trzyma poziom i nie wygląda jak smutny małopolski bękart Harmony’ego Korine’a i Nan Goldin niełatwo dziś zbudować, a jej jak na złość się to udaje. Wpływ na młodszych kolegów widać w maskach Karola Szczura wiszących w salce obok. Udało się kuratorkom przynajmniej zrobić z nich dość efektowny prawie-environment, co jest nielichym wyczynem, biorąc pod uwagę ich nijakość na fotografiach artysty.
W słabym piwnicznym świetle ciężko rozstrzygnąć, czy powodem do „działania na styku dyscyplin” i „odchodzenia od tradycyjnych koncepcji wystawy” w oparciu o „wtórny brak” u kastrata, który staje się „materią tworzenia” jest kulawy pomysł, czy też – chyba bardziej prawdopodobny – brak odpowiedniego budżetu, by go w pełni zrealizować. Nie pomaga tekst kuratorski, sprawiający wrażenie czegoś, co popełnić mogłaby Julia Kristeva, gdyby młodość przyszło jej spędzić w dzisiejszym Krakowie i zamiast na seminariach Barthesa przesiadywać w Bombie. Trzeźwością wykazał się w tej sytuacji Tomek Baran, który z heroicznym uporem starał się dowiedzieć, o czym, z grubsza, traktować będzie wystawa. Nie udało się.
Przy okazji więc biblijna rada dla każdego młodego (lub niekoniecznie) kuratora – jeśli twoja ręka zawisa nad klawiaturą, by wklepać słowa „efemeryczna płynność znaczeń”, odetnij ją.
Na tym kończymy wstępną przebieżkę po stolicy małopolski. Czy Kraków wyjdzie z piwnicy, okaże się kolejnych odcinkach, stay tuned!