Co głowonogi wiedzą o historii. „Festiwal” Jacka Świdzińskiego
Już w 2014 roku Marceli Szpak widział Jacka Świdzińskiego – tegorocznego laureata Paszportów „Polityki” – obok klasyków polskiego komiksu, Tadeusza Baranowskiego i Bohdana Butenki. Młody rysownik był wówczas tuż po studiach kulturoznawczych i strollowaniu rysunkowego konkursu Forum Obywatelskiego Rozwoju, a przede wszystkim – był po premierze swojego trzeciego albumu komiksowego, Zdarzenie. 1908. Minimalistyczne głowonogi i absurdalny, niby mrożkowski humor otworzyły Świdzińskiemu wiele drzwi – łącznie z łamami arcymieszczańskiego „Przekroju”. Po entuzjastycznie przyjętym Zdarzeniu… powstały jeszcze Wielka ucieczka z ogródków działkowych i Powstanie. Film narodowy, które umocniły pozycję Świdzińskiego w środowisku. W ten sposób stał się on najpoważniejszym kandydatem do misji oswojenia kulturalnego mainstreamu z komiksem jako pełnoprawną dziedziną twórczości.
Gdyby rozszczelnienie art-mainstreamu komiksem naprawdę już się udało to mielibyśmy za sobą potężną wystawę o rodzimym komiksie lub przynajmniej retrospektywę Janka Kozy w Poważnej Instytucji Sztuki Współczesnej.
Polaków uczestnictwo w komiksie
Na tzw. Zachodzie ten szlak przetarł Art Spiegelman, któremu w 1992 roku przyznano Pulitzera za Mausa. Niecałą dekadę później inny komiksiarz, Chris Ware, zgarnął The Guardian First Book Award i The American Book Award za Jimmy Corrigan: The Smartest Kid on Earth. W Polsce na poważniejsze traktowanie komiksu trzeba było poczekać znacznie dłużej, jako że to medium wciąż jest postrzegane jako jednorazowa, młodzieżowa i dość niepoważna rozrywka. Jeszcze nie-sztuka i wciąż nie-literatura, nieszczęśliwie zakleszczona gdzieś pomiędzy kulturą wysoką i niską, przez co lubiana głównie przez kulturo-znawców, a znacznie mniej przez literaturo- i sztukoznawców tworzących kanony i konkursowe shortlisty. Co prawda wydane w 2001 roku Życie codzienne w Polsce w latach 1999–2001 autorstwa Wilhelma Sasnala reklamowane było jako „ulubiony komiks młodej inteligencji”, jednak prędzej stały się nim Przygody na bezludnej wyspie Macieja Sieńczyka, nominowane do Nagrody Nike (2013). I choć Sieńczyk nagrody nie zdobył, to właśnie wtedy rodzimy komiks przeżył coś w rodzaju mini-renesansu. Także i świat sztuki na chwilę otworzył się na twórców i twórczynie komiksów – chociażby ze względu na obecność Agnieszki Piksy w Zachęcie na Spojrzeniach w 2015 roku, wydanie Martwego sezonu Jakuba Woynarowskiego, kilka wystaw Bartosza Zaskórskiego, Piotra Marca czy Bolesława Chromrego, a w końcu niezłe sprzedaże oryginalnych plansz na aukcjach sztuki – ale ostatecznie rozszczelnianie art-mainstreamu nie do końca się udało. Bo gdyby się udało, to poza kolejnymi edycjami krajowych festiwali komiksu (i zeszłoroczną inauguracją funkcjonowania Centrum Komiksu i Narracji Interaktywnej w Łodzi), dawno mielibyśmy za sobą co najmniej jedną potężną wystawę o rodzimym komiksie lub retrospektywę Janka Kozy w Poważnej Instytucji Sztuki Współczesnej, a życie oddolnych galerii komiksu nie byłoby tak krótkie, jak w przypadku obecnych na KRAKERSIE galerii Łazienka (2016-2017) i bubipop (2019). Wyjątkami wydają się wrocławska galeria Tymczasem (przy Ośrodku Postaw Twórczych Zamek od 2013 roku) i stołeczna Środek Komiksu (przy Dzielnicowym Ośrodku Kultury Ursynów od 2019 roku), ulokowane nieco na uboczu galeryjnej mapy miejscowych atrakcji. Gdyby szturm komiksem naprawdę się udał, nominacja Sieńczyka nie byłaby ekscesem, ale częścią realnych zmian – zarówno w środowisku artystycznym, jak i literackim. Jednak młyny elitarystycznej kultury w Polsce mielą powoli, ostrożnie odnosząc się do tak nowatorskich wynalazków, jakimi są obrazki z tekstem.
Sama historia sukcesu Świdzińskiego i jego Festiwalu to także wynik umocnienia się bardziej niezależnej odnogi rynku komiksu.
Jak komiks stał się książką
Niezależnie od niechęci czy też dystansu, środowisko komiksowe w Polsce ma się nieźle, bo przecież sama historia sukcesu Świdzińskiego i jego Festiwalu – gdzie sukcesem można już nazwać samo dostrzeżenie tomu i autora poza środowiskiem komiksowym – to wynik umocnienia się bardziej niezależnej odnogi rynku komiksu. Niezależnej, to znaczy: innej od pełnej superbohaterskich franczyz oferty Egmontu i Mucha Comics czy martyrologicznych produkcyjniaków wydawanych przez IPN. Nie da się ukryć, że o ile za nominacją Sieńczyka do Nike stał lobbing stołecznego wydawnictwa Lampa i Iskra Boża (a także – galerii Raster), to za Świdzińskim stoi Kultura Gniewu, oficyna wydawnicza istniejąca od 2000 roku, wyspecjalizowana wyłącznie w komiksie. Tymczasem oferta KG to rodzimy underground przeplatany bez kompleksów znaczącymi zachodnimi nazwiskami (m.in. Thomas Ott, Daniel Clowes czy Jason Lutes). W podobnej kategorii od lat działają przede wszystkim Wydawnictwo Komiksowe, Timof i Cisi Wspólnicy, Centrala oraz kilka mniejszych oficyn, stałych gości łódzkiego Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier (organizowanego od 1991 roku). Od 2014 roku komiksowy niezal ma także własną nagrodę – Złote Kurczaki, przyznawane także zinom, webkomiksom, krótkim formom i absolutnym debiutantom. Czyli – profesjonalizacja, której rynek wydawniczy nie mógł już dłużej ignorować.
Z tej perspektywy tegoroczny Paszport „Polityki” dla Świdzińskiego i decyzja organizatorów o zmianie nazwy kategorii „Literatura” na „Książki” to subtelny ukłon w stronę środowiska dotąd pomijanego. Pod tym względem na lepszej pozycji stały nawet nieustannie demonizowane gry, dla których stworzono osobną kategorię „Kultura Cyfrowa”, i to już w 2016 roku. Tyle, że gamedev to ogromne pieniądze, czego nie można powiedzieć o komiksie, a zwłaszcza tym niezalowym.
Bombastyczny festiwal jest tylko pretekstem do zbioru mikro-historii – międzynarodowa impreza jest wyciszonym i zsyntetyzowanym po świdzińsku tłem dla relacji pomiędzy głowonogami.
Głowonogi i historia
Oczywiście na korzyść Festiwalu Świdzińskiego – a zatem uznania przez szacowne jury i klasośredniowe tygodniki opinii – przemawia nie tylko przegapiony moment historyczny. Urodzonego w Białymstoku rysownika inteligencka publiczność już zna – czy to za sprawą wcześniejszych albumów, czy też pasków komiksowych z „Przekroju”, które wpisują się w sporadycznie reanimowaną tradycję „Szpilek” i wspomnianej wcześniej butenko-baranowszczyzny. Za Festiwalem przemawia także jego temat (historyczny) i objętość (spora). W 400-stronicowym tomie Świdziński cofa się do legendarnego stołecznego Festiwalu Młodzieży i Studentów z 1955 roku. Parafrazując Marcelego Szpaka (a zatem, chyba jedynego poza Bartkiem Chacińskim i Jakubem Demiańczukiem „mainstreamowego” krytyka komiksu w Polsce), Festiwal jest dziełem do wielokrotnego użytku i wielokrotnego odczytania; wzorcowym przykładem „komiksu jako sztuki”, poprzedzonego wnikliwym riserczem i odwołaniami do historycznych realiów epoki: języka władzy, języka ulicy, obrazów i tekstów kultury. Świdziński w swoje plansze wciąga masę odwołań do sztuki – od rodzimego socrealizmu po echa kubizmu i abstrakcji; wrzuca też w fabułę i kadry kilka stopklatek filmowych, fotoreportaży i realnie istniejących postaci. Tyle, że u Świdzińskiego bombastyczny festiwal jest tylko pretekstem do zbioru mikro-historii – międzynarodowa impreza nie jest zgiełkiem wielkiego miasta à la George Grosz, ale wyciszonym i zsyntetyzowanym po świdzińsku tłem dla relacji pomiędzy głowonogami. Te – w porównaniu z wcześniejszymi albumami autora – subtelnie rosną, zmieniając swoje proporcje w kierunku wdzięcznych graficznych uproszczeń, ale już bez zapędów do karykatury. Choć część nadal balansuje na granicy abstrakcji, inne przyjmują już nieco bardziej realistyczne kształty, o matisse’owskim czy nawet warholowskim rodowodzie – w zależności, co jasne, od potrzeb danej planszy. Świdziński łączy w albumie kilka różnych stylistyk – odwzorowując po swojemu autentyczne dekoracje malarskie i rzeźbiarskie festiwalu czy sceny z wycinków prasowych, a także wprowadzając pomiędzy minimalistyczną kreskę eksperymenty z fakturą, kształtami i kolorami podstawowymi.
Trwający dwa tygodnie festiwal Świdziński z powodzeniem kondensuje do kilkudziesięciu godzin. Do Warszawy przyjeżdża Jadwiga, delegatka z prowincjonalnego zakładu pracy. Impreza jest dla niej szansą na wyrwanie się do innego świata, z hotelu robotniczego na festiwalową scenę, gdzie prezentuje swój racjonalizatorski odczyt. Na chwilę staje się głosem podobnych sobie robotnic. Jak sama zresztą mówi – chciała znaleźć się „po drugiej stronie”; stać się raczej tą, która mówi niż tą, o której się mówi w potoczystej mowie kronik filmowych. Równolegle do Jagusi pojawiają się wielkomiejskie dziewczyny w spódnicach z koła i dzieciarnia, poszukujące wrażeń adekwatnych do ich wieku. Studenci upozowani na intelektualistów chcą zwabić festiwal do kawiarni, a przesiadującym w zakładzie fryzjerskim mężczyznom impreza niespecjalnie krzyżuje codzienną rutynę. Wdzierająca się oknami zabawa prowokuje ich raczej do gorzkich polityczno-obyczajowych komentarzy. Ścieżki ich wszystkich przetną się w momencie, w którym międzynarodowa integracja i pokojowy przekaz zawiśnie na włosku.
Świdziński swobodnie operuje formami wziętymi zewsząd: socrealem z cieniem odwilży, migawkami zza Żelaznej Kurtyny, rodzimym wzornictwem i propagandowym plakatem – ale bez przykrego „retro” posmaku.
Nieprzypadkowo w jednym z wywiadów Świdziński mówi o inspiracjach, które wykraczają poza „adekwatność” historyczną i kulturową – bliski autorowi jest kultowy japoński magazyn „Garo” z lat 70. i 80., na którego łamach rysownicy i rysowniczki wielokrotnie zmieniali swój styl w zależności od opowiadanej historii, przetwarzając dowolnie rodzimą tradycję rysowniczą i zachodnią popkulturę. U Świdzińskiego czuć tę inspirację, ale przede wszystkim w samym pomyśle na to, jak rysować – swobodnie operuje formami wziętymi zewsząd: socrealem z cieniem odwilży, migawkami zza Żelaznej Kurtyny, rodzimym wzornictwem i propagandowym plakatem. I co lepsze, propozycja Świdzińskiego wizualnie należy do rzadkiej kategorii pracy trudnej do zadatowania – wyglądając jak coś, co zarówno mogło powstać w połowie lat 50., jak i współcześnie, bez przykrego posmaku „retro”, ale i doszlusowania do aktualnych trendów rysowniczych. W alternatywnej rzeczywistości mógłby z powodzeniem publikować pomiędzy paskami Ha-Gi, Zbigniewa Lengrena czy Andrzeja Czeczota lub zbijać piątki z Maciejem Wojtyszką i Grażyną Dłużniewską od Bromby i Trzynastego piórka Eufemii. Całe szczęście, Świdziński urodził się pod koniec lat 80. i skorzystał z przywileju urodzenia się w artystycznej rodzinie – zamiast ASP wybrał kulturoznawstwo, dzięki czemu został rysownikiem-samoukiem, a nie dyplomowanym artystą. Bo nieco na przekór wszechobecnym zapewnieniom o inkluzywności świata sztuki, to komiks wciąż wydaje się ostatnim bastionem samouctwa.
Jadwiga, Fangor i inni
Niewykluczone, że to dzięki kulturoznawczemu zapleczu autora w Festiwalu wizualność epoki jest daleka od przeestetyzowania. „Nie chciałem, żeby to był taki uroczy PRL. »Peerel«. Że fajny design, że wszyscy śmiesznie wyglądali, że wszystko było łatwiejsze”, deklarował Świdziński na łamach „Dwutygodnika”. Co więcej, Festiwal obywa się bez mrożkizmów, bareizmów i grotesko-absurdu – nie tylko w warstwie wizualnej. Bo jeżeli chodzi o powód, dla którego album powstał, autor mówi wprost – polska kultura współczesna go rozczarowuje, bo niewiele rzeczy opowiada w ciekawy dla niego sposób o PRL-u. Wciąż niewiele jest tutaj miejsca dla szarości innej od czarno-białych kombatanckich wspomnień – z jednej strony martyrologicznej propagandy IPN-u i FOR-u, a z drugiej – inteligenckiej fantazji spod stolika SPATIF-u i wanny Kaliny Jędrusik w Kabarecie Starszych Panów. Komiks powstał zatem z braku, który Świdziński chciał nadrobić – przy okazji zaczepiając się o temat, który w zbiorowej pamięci urósł do miana okrutnego spektaklu władzy lub proto-Woodstocku (z racji na brak innego odpowiednika w Polsce, nie licząc Jarocina). Tymczasem w Festiwalu najistotniejsze jest to, co nieoficjalne i niespektakularne – rozpolitykowane rozmowy z zakładu fryzjerskiego i knajpy, dzieciak polujący na festiwalowe fanty czy perypetie posągowej Jadwigi.
Festiwal powstał też z czystej nerdowskiej zajawki, bowiem praźródłem pracy nad komiksem stało się prywatne śledztwo Świdzińskiego na temat faktycznego wyglądu festiwalowej kopii Guerniki autorstwa Wojciecha Fangora. Guernica i Fangor mogą być wabikiem dla miłośników sztuki, jednak ostatecznie nie odgrywają głównej roli – są zaledwie jednym z epizodów. W jednym z nich siedzący przy stoliku Fangor w czarnym golfie opowiada zagranicznemu gościowi, że według niego obrazy powstają z próby wyrażenia tego, czego się nie rozumie, a w nim samym dopiero kiełkuje pomysł, aby zająć się na poważnie malarstwem. Z podobnego podejścia wychodzi także Świdziński, choć o malarstwie nie myśli wcale. Nieprzypadkowo w kontekście festiwalu sprzed 70 lat decyduje się na komiks – a zatem formę, w której znaczną rolę odgrywają obrazy – które celniej oddają napięcie, którego historycznych konsekwencji nikt jeszcze nie podejrzewa.
Komiks powstał z braku, który Świdziński chciał nadrobić – przy okazji zaczepiając się o temat, który w zbiorowej pamięci urósł do miana okrutnego spektaklu władzy lub proto-Woodstocku.
Świdziński zdradza, że zależało mu na tym, aby czytelnik Festiwalu nie miał pewności, czy coś jest zmyślone, czy nie – na ile konkretna scena ma oparcie w źródłach, które przetrwały, a na ile jest fantazją na temat tego, co może wyniknąć z festiwalowej gorączki i poszukiwania wrażeń. I w tym Festiwal jest miejscami podobny do twórczości Marka Piwowskiego – jednak nie mam na myśli kultowego Rejsu napędzanego nieustanną hecą improwizacji – ale jego dokumentów, takich jak Hair (1971), Pożar! Pożar! Coś nareszcie dzieje się… (1967) czy Sukces (1968). Reżyser rejestruje w nich niecodzienne wydarzenia różnego kalibru – takie jak Konkurs Fryzjerski Państw Socjalistycznych o Puchar Przyjaźni, sobotni, letni wieczór w Kętrzynie czy kulisy nagrywania płyty zespołu Czesława Niemena. Punktem wyjścia zawsze jest zderzenie oficjalnego z nieoficjalnym – pompatycznego konferansjera ze spoconymi czołami fryzjerek, strażackiej defilady z awarią wozu na środku małomiasteczkowej ulicy czy hipisiarskiej maniery Niemena wobec docinków na backstage’u. Podobnie jak u Świdzińskiego, widzka nie jest do końca pewna, na ile pewne wydarzenia są fikcją, która ubarwia krótki metraż, a ile po prostu chropowatą rzeczywistością, z wyrostkami grzebiącymi sobie na wizji w nosie i organizacyjnym chaosem wystającym zza kulis.
W obronie udawactwa
W Festiwalu nie mniej ważną od kontrastu pomiędzy oficjalnym a nieoficjalnym jest kwestia języka – obok obrazków są oczywiście i komiksowe dymki. Na wypowiedzi zagranicznych gości najeżdżają „baloniki” tłumaczy, którzy być może zniekształcają sensy tego, co zostaje powiedziane; bariera językowa pomiędzy potencjalnymi kochankami utrudnia jakąkolwiek komunikację; a duża część międzynarodowych interakcji składa się z mieszanki gestów i montażu słów z różnych porządków. Nie po raz pierwszy Świdziński doskonale radzi sobie z tradycją medium komiksowego – balansując po swojemu z proporcjami tekstu do obrazu oraz tempem narracji złożonej z równoległych ścieżek poruszania się po Warszawie. A samo tempo, w opozycji do dynamiki samego festiwalu, jest ostentacyjnie leniwe.
Świdziński nie piętnuje udawactwa i podwójnych tożsamości; w Festiwalu nie za każdą grą z tożsamością musi kryć się powojenna, głęboka trauma czy niegodziwość.
Dla Festiwalu istotna jest też kategoria udawania i wcielania się w role, a wszystko to w kontekście naporu kilkudziesięciu tysięcy Innych z całego świata. Ważnym motywem komiksu Świdzińskiego są właśnie przybrane lub narzucone tożsamości. Jadwiga przekonuje się, jak to jest odgrywać rolę, którą przygotował dla niej system – wraz z rozwojem akcji powoli odziera się ze złudzeń co do emancypacji przez pracę. Warszawskie dziewczyny kopią w kostkę swoich nowo zapoznanych kolegów, aby przekonać się, czy naprawdę są Hiszpanami i Anglikami, za których się podają, a lokalne łobuzy poznają „fałszywe” Francuzki po zapachu ich perfum. Niemiecki turysta łatwo wpada w tarapaty, gdy warszawiacy odkrywają jego tożsamość i zwyzywają od hitlerowców. Pojawia się także i wątek cierpliwego słuchacza, który najprawdopodobniej współpracuje z SB. Tyle, że Świdziński nie chce piętnować udawactwa i podwójnych tożsamości; nie za każdą grą z tożsamością musi kryć się powojenna, głęboka trauma czy niegodziwość; raczej wrzuca swoich bohaterów i bohaterki w karnawał, aby na chwilę byli sobą. Lub przynajmniej – najbardziej ulubioną wersją siebie.
Nic dziwnego, że spacerująca brzegiem Wisły Jadwiga nie ma pewności, co ją czeka – festiwal zasiał w niej ziarno niepewności. Nie wie też tego patrzący w słońce Fangor, a tak właściwie to i każdy dzieciak wracający z Jarocina lub innej ważnej balangi, w której zmierzył się z wyobrażeniami na temat siebie i innych. I ten właśnie, dość uniwersalny w wymowie przekaz, służy tutaj za subtelny komentarz do typowego podręcznikowego skojarzenia z Festiwalem roku 1955 – jako zwiastuna odwilży i wejścia w epokę gomułkowską. Niebawem zmienią się nie tylko obyczaje, ale i zakres tego, co dozwolone w przestrzeni publicznej – włącznie z odejściem od socrealizmu na rzecz nieco bardziej frywolnych głowonogów i abstrakcji. Na razie Jadwiga skrycie marzy o tym, aby festiwal trwał wieczność, a czytelnik – aby historia po świdzińskiemu miała dalszy ciąg. Niewykluczone, że rysownik kiedyś szarpnie się na obszerniejszą epopeję, która (zgaduję) mogłaby wyglądać jak połączenie Domu Jana Łomnickiego z Historią świata Mela Brooksa i history of the entire world, i guess Billa Wurtza. Same plusy – rodzima publiczność ubawiona (i zgorszona), a barejowski Miś wreszcie zdetronizowany jako klucz do (nie)zrozumienia tego, o co chodzi ludziom nad Wisłą.
Polskiego Mausa nie będzie (ale jest Maszin)
Świdziński mówi o Festiwalu w kategoriach realizmu – „pokazałem epokę przez źródła. Przez ich trawestacje, pastisze, adaptacje”. I to sposób montażu tych źródeł wydaje się największą umiejętnością komiksiarza, wciąż eksperymentującego z dekadami i wyborem najodpowiedniejszej metody opowieści. Wcześniejsze o dekadę Zdarzenie… czy A niech cię, Tesla! (2013) również brały na warsztat historię (katastrofy tunguskiej i legend narosłych wokół Nikoli Tesli), ale z zacięciem spekulatywnym czy fantastyczno-naukowym. Poprzedzające wydanie Festiwalu dwa albumy skupiły się natomiast na komentarzu dotyczącym współczesności – czy to z pokładu PKP (Wielka ucieczka z ogródków…), czy też zza kulis superprodukcji filmowej (Powstanie…). Być może historyczki kultury w Polsce włączą najnowszy komiks Świdzińskiego w ramy zwrotu ludowego – w końcu jedną z głównych bohaterek jest upodmiotowiona robotnica – lub dostrzegą w nim zapowiedź trendu mniej cynicznego zainteresowania historią. W tej kategorii Świdziński ma właściwie jedynego godnego siebie konkurenta – Michała „Mazola” Rzecznika, również kulturoznawcę i rysownika-samouka, a także scenarzystę. Ciężko zresztą mówić o konkurencji, jako że obaj się kolegują, współtworzyli kolektyw Maszin, a jeszcze w 2008 roku wspólnie wydali Przygody powstania warszawskiego, niejako drwiąc z patriotycznej gorączki, obecnej również w komiksowie.
I nie wspominam o tym przypadkowo. Po uzasadnionych tryumfach Świdzińskiego w głównym nurcie powinno bowiem znaleźć się miejsce i dla Rzecznika: jego brawurowych 44 scen z życia Adama Mickiewicza (2017), pośrednio autobiograficznych Sylwetek i cieni (2019) czy wydanego w tym roku Dziennika okupacyjnego Stanisława Rembeka. A ta dwójka to dopiero początek, skoro na odkrycie czekają jeszcze m.in. Mikołaj Tkacz, Agnieszka Piksa i Daniel Gutowski, nieco mniej „historyczni”, ale wciąż bardzo ciekawi. I choć szanse na to, aby kolejne Nike i Paszporty powędrowały do komiksiarzy i komiksiarek są małe, tak po Festiwalu istnieje nadzieja na komiksiarski szturm mieszczańskiej publiczności. Nawet jeżeli (albo może właśnie dlatego, że) ta polska wciąż jest straumatyzowana Mausem sprzed trzech dekad.
Aleksy Wójtowicz – krytyk i historyk sztuki, redaktor „Magazynu Szum”, researcher i okazjonalnie kurator. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Dialogu”, „Widoku”, „MiejMiejsce” i oko.press. Zajmuje się głównie sztuką współczesną z perspektywy socjologicznej i visual culture, historią pola sztuki po 1989 roku w Polsce, związkami polityki i sztuki oraz tzw. zwrotem konserwatywnym.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby autorskie
- Jacek Świdziński
- Tytuł
- Festiwal
- Wydawnictwo
- Kultura Gniewu
- Data i miejsce wydania
- 2023
- Strona internetowa
- kultura.com.pl/kultura-gniewu/454-festiwal.html