Chwytamy się za ręce i idziemy. Rozmowa z Zuzą Golińską i Magdaleną Łazarczyk
Marcelina Obarska: Jak narodziły się z lekka demoniczne bliźniaczki? Wiem, że poznałyście się w Pracowni Działań Przestrzennych prowadzonej przez Mirosława Bałkę, ale ciekawi mnie, dlaczego zaczęłyście razem pracować.
Magdalena Łazarczyk: Wszystko zaczęło się na wycieczce z PDP do Umeå w Szwecji. Zamieszkałyśmy wtedy w jednym pokoju. Chodziliśmy całą grupą do militarnego lumpeksu, tam po raz pierwszy kupiłyśmy sobie takie same wojskowe koszule i fluorescencyjne pomarańczowe czapki. Nie znałyśmy się wtedy za dobrze. Pewnego dnia przypadkowo trafiłyśmy na imprezę. Nasz zimowy outfit nie pasował do okazji, dlatego pojechałyśmy do hostelu się przebrać. Wtedy po raz pierwszy ubrałyśmy się tak samo: w wojskowe koszule, czarne getry i pomarańczowe czapki. Wsiadłyśmy na jeden rower, żeby wrócić do klubu i tuż przed jego drzwiami przewróciłyśmy się. Wtedy nie byłyśmy jeszcze świadome tego, że niedługo zaczniemy wspólnie pracować i staniemy się bliźniaczkami.
Naszą pierwsza wspólną pracę zrealizowałyśmy niedługo po tym zdarzeniu, w ciągu 30 minut w ramach zadania w PDP. Można było pracować w grupach i my wybrałyśmy siebie.
Zuza Golińska: Złożyłyśmy wtedy całą pracownię w zaaranżowany na płasko zestaw rzeczy. Większość osób przedstawiała swoje projekty na zewnątrz. Sala została pusta, więc wszystko, co w niej było – meble, przedmioty, rzeczy osobiste – ułożyłyśmy na podłodze, tworząc swego rodzaju indeks przedmiotów. W pewnym momencie wszyscy wrócili do pracowni…
M.Ł.: …i chyba byli zaskoczeni, a my wyczułyśmy w sobie potencjał do wspólnego działania. Nasz pierwszy wspólny performans zrobiłyśmy w Galerii Labirynt w Lublinie na wystawie Performance z PDP. Nie byłyśmy wtedy jeszcze bliźniaczkami, ale nasze działanie oparte było na powtarzalnej, symetrycznej sekwencji ruchów. Aby dodać sobie odwagi, ukryłyśmy się pod identycznymi przeciwsłonecznymi okularami Barbie. Teraz nosi je moja córka Bibi.
Z.G.: Jako bliźniaczki po raz pierwszy pojawiłyśmy się w Rzymie, również podczas wyjazdu z PDP. W ramach performansu, przebrane za aktorki filmowe, zjadłyśmy kolację w znanej rzymskiej restauracji, w której swój ostatni posiłek przed śmiercią spożył Pier Paolo Pasolini. Nasze zdjęcie z właścicielem restauracji powinno wciąż wisieć w gablocie obok zdjęć Nicole Kidman i innych gwiazd kina.
Jak bardzo precyzyjny jest scenariusz waszych prac?
Z.G.: Przy ostatniej pracy w Zachęcie [Lepka trawa, swędząca skała, spuchnięty język, trzygodzinny performans w ramach wystawy Projekt X kuratorowanej przez Magdalenę Komornicką i Małgorzatę Wdowik – przyp. red.] rozpisałyśmy całą choreografię za pomocą strzałek i znaków. Miałyśmy również ustaloną listę kroków, którymi się poruszamy. Dodatkowo porozumiewamy się w trakcie performansu.
M.Ł.: Czytamy sobie w myślach!
Z.G.: Dokładnie tak.
M.Ł.: Scenariusz naszego działania jest dosyć precyzyjny.
Z.G.: Ale zmienia się w momencie wykonania, w zależności od tego, co się wydarza, jaka jest widownia, ile mamy przed sobą osób i tak dalej. Baza jest więc zaplanowana, ale “zdania” budowane są w różnym szeregu i stylistyce. Ale ten określony zasób słów jest ustalony i nam wspólnie znany.
Istnieją przypadki bliźniąt które wykształciły własny język, rodzaj enklawy. Wygląda na to, że macie coś takiego w formie systemu gestów.
M.Ł.: Jako bliźniaczki tworzymy jeden organizm. Jesteśmy od siebie całkowicie zależne. Kiedy jedna z nas się potyka, mamy wrażenie, że potykamy się obie. Pamiętam, że dużym zaskoczeniem była dla mnie sytuacja, kiedy po raz pierwszy założyłyśmy wspólną sukienkę [praca Double Step, w której Golińska i Łazarczyk ubrane niczym bliźnięta syjamskie w jedną granatową sukienkę wykonywały działanie w warszawskim wieżowcu Spektrum Tower – przyp. red.] i bez żadnego przygotowania zaczęłyśmy performować przed kamerą. Okazało się, że jesteśmy ze sobą niesamowicie zsynchronizowane, a imitowanie gestów, czynności i ekspresji drugiej osoby jest dla nas czymś naturalnym.
Z.G.: Performans na żywo wymaga też od nas sporego skupienia. Trwa kilka godzin bez przerwy – to duży wysiłek. Jesteśmy podobnego wzrostu i postury. Myślę, że organicznie łatwiej jest odnaleźć się obok osoby, która jest bliżej twojego rozmiaru ciała. Bez wspólnego flow taka synchronizacja byłaby trudna, choć pewnie dałoby się to wytrenować. My mamy lekkość w tym, co robimy.
M.Ł.: Po prostu chwytamy się za ręce i idziemy.
W Delivery pojawia się relacja z obiektem, w Chabrach z poligonu – z florą, byciem roślinnym. To istotne i dosyć na czasie kwestie, obecne we współczesnej filozofii i ontologii, chętnie eksplorowane także przez sztukę. Ale w waszych pracach próżno szukać rozbudowanych aneksów teoretycznych i konceptualnych.
Z.G.: Pojawia się dużo tekstów rozbudowanych teoretycznie i konceptualnie, które nijak mają się do pracy, którą później oglądamy. To chyba nie do końca jest nasze zadanie. My po prostu robimy to, na co mamy ochotę. Nie przejmujemy się standardowymi oczekiwaniami.
M.Ł.: Zazwyczaj tworzymy krótki opis, który jest zapowiedzią naszego działania, ale staramy się nie zdradzać w nim zbyt wiele. Wolimy zachować element zaskoczenia i tajemnicy. Na tym etapie pracy my same do końca nie wiemy, czym będzie nasze działanie.
Z.G.: Dla nas ważne jest to, że możemy swobodnie pracować. To również kwestia zaufania za strony kuratora, w tym przypadku Magdy Komornickiej, która pozwoliła nam robić to, na co miałyśmy ochotę. Nie było z jej strony ani kontroli, ani oczekiwań. Raczej ciekawość wobec tego, co robimy.
Nie jesteśmy opresyjne. Nie przeszkadza nam to, że ktoś się czuje niezręcznie. To, co robimy, jest bardzo delikatne i nieiwazyjne. Nikogo nie dotykamy, czasami za kimś kawałek pójdziemy, ale nie jesteśmy stalkerkami.
Lepka trawa, swędząca skała, spuchnięty język. Skąd się wziął ten tytuł?
M.Ł.: Można go odczytać jako grę skojarzeń, ale również jako rodzaj zaklinania natury, która coraz bardziej wymyka się spod naszej kontroli.
Z.G.: Tytuł był odniesieniem do natury – ale takiej niepokojącej i udziwnionej. Praca ewoluowała, ale uznałyśmy, że tytuł oddziałuje na nasza wyobraźnię i zmysły oraz ostatecznie pasuje do tego, co robimy. W pewnym sensie ta choreografia jest przecież wykonywaniem pewnych rytuałów opisywania i zagarniania przestrzeni. W Zachęcie to my jesteśmy u siebie, a ludzie stają się dla nas eksponatami, są nowi i dziwni, znajdują się na naszym terenie.
M.Ł.: Punktem wyjścia do naszych działań jest zawsze jakiś istotny problem, dla którego staramy się „napisać scenariusz”. Kiedy zaczynałyśmy myśleć o performansie w Zachęcie, rozważałyśmy sytuację związaną z kryzysem ekologicznym, którego jednym z przejawów jest zagrożona wyginięciem populacja pszczół. Choć nie odnosimy się do tego w czytelny sposób, ta refleksja cały czas nam towarzyszy, dlatego też w naszej choreografii wykorzystujemy między innymi elementy tańca pszczół.
Spotkałyście się, wędrując przez Zachętę, z jakąś niespodziewaną interakcją?
Z.G.: Z mnóstwem!
M.Ł.: Jest cały wachlarz zachowań i reakcji na naszą obecność, od zaciekawienia przez onieśmielenie po próby rozśmieszenia nas przez poruszanie nozdrzami.
I co, zaśmiałyście się?
M.Ł.: Nie, nigdy. Ale chyba wszyscy szybko się orientują, że nie będziemy się śmiać…
Z.G.: …że jesteśmy z dwóch różnych światów…
M.Ł.: …i takie rzeczy na nas nie działają.
Z.G.: Podobnie jest z widownią w teatrze – zdarza się, że przychodzą ludzie bardziej wrażliwi i wyluzowani, a czasami widownia jest drewniana, nie reaguje, nie odpowiada. Często spotykamy się z rozbawieniem lub zaciekawieniem – ludzie robią sobie z nami zdjęcia i szukają nas na salach wystawowych. Albo ze strachem, kiedy na przykład podchodzimy do kogoś od tyłu. Poruszamy się dosyć cicho…
M.Ł.: …bo mamy crocsy. Były w Zachęcie dwie wycieczki licealistów, którzy za wszelką cenę próbowali nawiązać z nami jakąś interakcję, śmiejąc się, uciekając, prowokując nas. To jest bardzo ciekawe i zabawne, jakie emocje potrafimy wywołać.
Z.G.: Zależy nam, żeby zostawić duże pole dla oglądających. Więc nasza obecność może być śmieszna, straszna, poruszająca, stresująca… To zależy od konkretnego spotkania.
M.Ł.: A jeśli ktoś nie ma ochoty na ten kontakt, może się odwrócić i odejść.
Z.G.: Nie jesteśmy opresyjne. Nie przeszkadza nam to, że ktoś się czuje niezręcznie. To, co robimy, jest bardzo delikatne i nieiwazyjne. Nikogo nie dotykamy, czasami za kimś kawałek pójdziemy, ale nie jesteśmy stalkerkami.
A o czym myślałyście, jadąc w trakcie performansu z widzami w ciasnej zachętowej windzie? Czasem w teatrze patrzę na aktorów i zastanawiam się, czy na przykład planują właśnie, co zjedzą, jak wrócą do domu.
Z.G. i M.Ł.: Nie, nie!
M.Ł.: Wystarczy chociaż chwila dekoncentracji i zaczynamy się mylić. Musimy być cały czas skupione na każdym ruchu, kroku, spojrzeniu. Jesteśmy przecież jak jedno ciało i jeden umysł.
Przy ostatnim projekcie w Zachęcie spędziłyśmy dużo czasu oglądając sukienki. Największą przyjemność sprawia nam wybieraniem peruk – mamy już całą kolekcję i każda ma swoje imię. Zielona nazywa się LOLA. Kupujemy je w sklepie z akcesoriami erotycznymi.
Jak ćwiczycie takie skupienie? Medytujecie?
M.Ł.: Każda z nas stosuje chyba inną technikę. Ja wyobrażam sobie straszne rzeczy i wtedy mam pewność, że żadna sytuacja z zewnątrz mnie nie rozbawi.
Z.G.: Dla mnie performans to medytacja. Mam wyłączone wszystkie inne sprawy. Myślę tylko o tym, żeby pójść na przykład trzy kroki do przodu i jeden w tył. Albo zastanawiam się, do której osoby powinnyśmy podejść, bo to jest akurat improwizacja i musimy unikać sytuacji, w której ja chcę pójść w prawo, a Magda w lewo. Po kilku godzinach bycia wyprostowaną myślę często o tym, że coś mnie boli albo że wymiękam. Zdarza mi się, że wyczuwam, w jakim tempie Magda oddycha i próbuję się do tego rytmu dostosować.
M.Ł.: Zaczynamy oddychać w tym samym rytmie.
Jak bliźniaczki tworzą? Macie wspólny folder na Google Docs albo coś takiego?
M.Ł.: Nie mamy wspólnego folderu. Ważne są dla nas spotkania i rozmowy. Nasza praca zaczyna się od znalezienia problemu i wyobrażenia sobie postaci, w które chcemy się wcielić… Jest to chyba najprzyjemniejszy moment.
No właśnie, a skąd czerpiecie pomysły? Scrollujecie tumblry? Z jednej strony wydaje się, że poruszacie się w pozornie znajomym imaginarium, ale wasze postaci wymykają się z niego. Nie jest jasne, kim są.
Z.G.: Czerpiemy z głowy. Internet scrollujemy w poszukiwaniu inspiracji modowych…
M.Ł.: …ale często te poszukiwania mają się nijak do finalnego efektu. Robimy to tak naprawdę dla własnej przyjemności. Przy ostatnim projekcie w Zachęcie spędziłyśmy dużo czasu oglądając sukienki. Największą przyjemność sprawia nam wybieraniem peruk – mamy już całą kolekcję i każda ma swoje imię. Zielona nazywa się LOLA. Kupujemy je w sklepie z akcesoriami erotycznymi.
Tworzycie portrety swoich postaci, jak w przypadku teatru, gdzie jest to narzędzie pomocne do „zbudowania roli”?
Z.G.: Bliźniaczki są nieokreślone – jednocześnie z przeszłości i przyszłości. Gdyby były postaciami mającymi imiona i wiek, zrobiłoby się zbyt konkretnie, narracyjnie i właśnie teatralnie. A my jesteśmy od teatru dosyć daleko.
M.Ł.: Nasze działania nie mają wyraźnego początku i końca. Odbywają się w pętli. Możemy sobie wyobrazić, że bliźniaczki cały czas pojawiają się w Zachęcie, podróżują po Spektrum Tower albo nieustannie jeżdżą na hulajnogach po terenie Wólki Kosowskiej.
Z.G.: Tworzone przez nas postaci wynikają bezpośrednio z natury miejsc. To są postaci site-specific.
M.Ł.: Mamy taki plan, żeby je kiedyś wszystkie spotkać w jednej przestrzeni.
Dosłownie?
M.Ł.: Tak.
Z.G.: Może trzeba ten pomysł zaklepać?
M.Ł.: Przecież nikt nam ich nie zabierze, to są nasze postaci.
Macie wspólne plany na 2020?
Z.G.: Aktualnie pracujemy nad stroną internetową. Mamy dużo pomysłów, które stopniowo realizujemy.
M.Ł.: Mniej więcej raz w roku robimy duży projekt. To wbrew pozorom jest czasochłonne. Dużo czasu zajmuje nam stworzenie takiej postaci.
Dzisiaj przez przypadek założyłyście identyczne skarpetki. Czy wasza wspólna bliźniacza twórczość przełożyła się na więcej tego typu mikroobsesji naśladowczych w życiu codziennym?
Z.G.: Nasza codzienność diametralnie się różni. Ja mieszkam sama, dużo podróżuję; Magda ma rodzinę, małą córkę i dwa koty. Ale są podobieństwa w drobnych rzeczach, jak te skarpetki…
M.Ł.: Pewnie dlatego też mamy taką łatwość pracy ze sobą. Potrafimy na przykład przez godzinę wybierać ozdoby do crocsów i śmiać się z nazw takich, jak: „Bob i miś”, „Ząb, ząbek, dent” albo „Kot, kotek”. Ja nie wiem, czy z jakąś inną osobą byłabym w stanie to robić.
Z.G.: Żeby tak razem pracować, trzeba się z podobnych rzeczy cieszyć. Kogoś mogłoby wkurwiać wybieranie ozdób do crocsów.
Same crocsy mogłyby kogoś porządnie wkurwić.
Z.G.: No właśnie. To są jedne z najbrzydszych butów na świecie.
M.Ł.: Ale jakie wygodne!
A jak widzicie relację bliźniaczek i waszych solowych działań? To łatwy związek?
M.Ł.: Powiedziałabym, że to związek idealny. Nasze solowe działania są tak różne od tego, co robimy wspólnie, że nie dostrzegamy w tym żadnego konfliktu. Wręcz przeciwnie, funkcjonowanie w dwóch odrębnych światach jest fascynujące i daje nam bardzo dużo, zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i prywatnej. Gdybyśmy się nie spotkały, prawdopodobnie żadna z nas nie doświadczyłaby tego, czego doświadczamy jako bliźniaczki.
Z.G.: Nasze solowe działania w niczym nam nie przeszkadzają. To, co robimy wspólnie, to jest zupełnie inna jakość. Na pewno przy okazji uczymy się od siebie nawzajem. To, że można się z kimś podzielić wiedzą i doświadczeniami jest super. Mamy do siebie zaufanie i szacunek.
Myślę, że powinny nas zapraszać różne instytucje, żebyśmy wykonywały układy, rytuały związane z daną przestrzenią… Naprawdę mało osób jest obojętnych na naszą obecność. Czasem ktoś udaje, że nas nie zauważa. Ale wiele wskazuje na to, że to duży wysiłek, by nas ignorować.
Do waszej wspólnej wystawy Niewidzialna ściana zaangażowałyście osobę trzecią, młodego chłopaka. Ale bliźniaczki pojawiły się w trakcie wernisażu. Wydaje się, że ta wystawa była próbą sprzęgnięcia w jedno łączącego was zainteresowania przestrzenią (zmaterializowanego w pracy wideo) oraz życia bliźniaczek.
M.Ł.: Niewidzialna ściana kuratorowana przez Tomka Pawłowskiego w Galerii Arsenał w Białymstoku była naszą pierwsza wspólną wystawą w duecie. Przygotowałyśmy ją z myślą o konkretnej przestrzeni. Do projektu zaprosiłyśmy młodego chłopaka na co dzień trenującego tradycyjne sztuki walki w Szkole Gladiatorów. Wspólnie stworzyliśmy układ oparty na powtarzalnej sekwencji ruchów w obrębie uprawianej przez niego dyscypliny. Pozbawiony typowych narzędzi walki w powolnym tempie wykonuje kontemplacyjną choreografię, którą można oglądać na dwóch niezależnych projekcjach wideo tworzących symetryczną sytuację. Świadomie zrezygnowałyśmy z naszej obecności w filmie, alby móc się pojawić się w trakcie wernisażu. Być może to my sterujemy naszym bohaterem pochłonięte graniem w grę na plastikowej konsoli?
Z.G.: Nasz bohater jest podwojony. To był dialog pomiędzy bliźniakami. Ekrany były ustawione naprzeciwko siebie. Postać chłopaka w swobodny sposób odpowiadała na ruchy chłopaka na wprost. To niby ta sama osoba, ale jednak ubrana inaczej i ewidentnie odpowiadająca na gesty przeciwnika, bliźniaka, doppelgängera…
Myślicie, że ten pomysł na performanse niemych bliźniaczek się kiedyś wyczerpie?
Z.G.: Nie sądzę, bo ta współpraca nam samym dużo daje. Dzisiaj panuje bardzo duże ciśnienie, by odnosić indywidualny sukces, także w sztuce. Jest parcie na self-promotion i własną karierę. Dlatego super jest mieć swobodę zlania się z kimś, zrobienia czegoś co jest na przeciwnym biegunie wobec skupienia na własnym “ja”. Dużo pracuję nad swoimi solowymi projektami, wymaga to ode mnie ogromnego nakładu energii i to jest zwykle praca samotnicza. Dzielenie odpowiedzialności z moją bliźniaczką jest dla mnie bardzo ważne, zarówno artystycznie, jak i na poziomie osobistym. Daje mi to poczucie równowagi.
M.Ł.: Jako bliźniaczki rezygnujemy z naszej indywidualności na rzecz bycia razem, a to jest bardzo cenne doświadczenie.
M.Ł.: Ostatnio jakaś pani w Zachęcie, kiedy byłyśmy w naszych prywatnych ubraniach, podeszła do nas i spytała, czy jesteśmy prawdziwymi bliźniaczkami…
Z.G.: Może myślała, że dwujajowymi…
Co widzicie, myśląc o wymarzonym performansie?
Z.G.: Myślę, że powinny nas zapraszać różne instytucje, żebyśmy wykonywały układy, rytuały związane z daną przestrzenią… Naprawdę mało osób jest obojętnych na naszą obecność. Czasem ktoś udaje, że nas nie zauważa. Ale wiele wskazuje na to, że to duży wysiłek, by nas ignorować.
M.Ł.: Czasami fantazjujemy na temat jakiś odlotowych kostiumów albo specjalnie zaprojektowanego środowiska dla bliźniaczek. Postawić od zera cały nasz świat, to byłoby coś!
Z.G.: Pracujemy z finansowymi ograniczeniami, ale fajnie byłoby kiedyś zrobić taki pełen wypas. Oczywiście dziwny. Nasze projekty są trochę surrealistyczne. Dużo się przy wspólnej pracy śmiejemy i lubimy wymyślać niestworzone historie.
M.Ł.: Ja się zastanawiam, czy nasze działania nazywałabym performansem. Często używamy tego słowa, ale ja nie myślę o tym, co robimy w taki sposób. Dla mnie jest to bardziej doświadczenie naszego wspólnego bycia w przestrzeni, odczuwania naszej dziwnej, ulotnej obecności. Bliźniaczki robią wszystko po swojemu trochę na opak, wymykają się schematom, kategoriom i panującym tendencjom. Są trochę poza wszystkim. Może powinny wymyślić jakąś swoją nazwę dla tego, czym się zajmują?