Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie / odc. 1: Idylla
Nie wiem od czego zacząć. To w ogóle nie do opowiedzenia, a do opisania to już w ogóle. Myślę, że nie uwierzycie, a to wszystko prawda. Po co miałabym wymyślać – przecież nie mam z tego większego profitu finansowego, a te osoby, które zapoznają się z krótkimi historiami z mojego życia, zaświadczą, że to najprawdziwsza prawda, a kłamstwo nie leży w mej naturze. Zacznę więc może standardowo – od czegoś, co wzbudzi sympatię. Wsiąkniesz powoli.
Wychowałam się w rodzinie konserwatywnej do szpiku kości, na uboczu, daleko od wielkiego świata, w małej mieścinie, zabór austriacki. Dom był wiecznie otwarty dla pielgrzymów bożych, a daleko nie mieli. Po drugiej stronie drogi ostoja chrystusowa werbowała swoje owieczki gromadnie i stadnie. Sielsko, anielsko – ogólnie, boży skrawek ziemi, a dookoła pola, pola, pola. Mogę jednak powiedzieć, że było w tym miejscu coś niezwykłego. Las, w który można było się zapuszczać, chociaż właściwie to sam był zapuszczony. Las okalał ten boży skrawek – jak nadzorca. Niezwykle opresyjna była to sytuacja: gdzie nie spojrzysz, to las osacza, tylko w górze nie, dla wytchnienia się zerkało. Za oknem las, za szkołą las, idziesz na peta – wchodzisz w las; wino w lesie, do lasu do pracy. Las tworzył podobną barierę co w filmie Osada M. Night Shyamalana i nawet znam takich, co nigdy przenigdy nie wyjechali poza ten las, czyli w ogóle poza miasto. Rytm życia regulowany był przez kaprysy meteorologiczne: wystarczył lekki wietrzyk, by zerwać linię komunikacji ze światem. Lepiąc kształty z wosku, tak oto żyliśmy większość czasu – o świeczkach. Obecnie, co zrozumiałe, śmiertelnie mnie rażą rozmowy o tym, jak ciężko mieli pisarze w wiekach ciemnych. Życie po omacku przez dobre pół doby, którego zaznał Dostojewski, nie jest mi obce. Życie nasze niewiele różniło się od tego XIX-wiecznego. A więc tak, a więc świeczki. Kiedy już pojawiał się prąd (od święta), mało było z niego pożytku. W nocy się spało, a wieści o komputerach doszły korespondencją konną w momencie, gdy w Japonii androidy walczyły o prawa człowieka. Paliło się w piecu, więc kalkulacja była prosta – chcesz mieć ciepło, idź opal. Ciężko było protestować, nikt nie chciał umrzeć z tych samych powodów co w stuleciu Janko Muzykanta. Z rozrzewnieniem wspominam chwile sam na sam z piecem, rytm dorzucania do ognia i fajerwerki dzień w dzień. Inne dzieci miały to raz na rok, a ja non-stop. Pewnie myślicie jaka ze mnie szczęściara i dlaczego jestem tu, w Warszawie, a nie w tym azylu na końcu świata, dorzucając drewna do ognia. To wyjaśnię później.
Jedną z kluczowych postaci dla późniejszego obrotu spraw jest pani Wandzia. Pani Wandzia mieszkała z tyłu – wychodząc furtką na prawo od naszej działki, będzie to prostą ścieżką jakieś sto metrów. Wypasała na naszej działce krowy, jeszcze jak nie było ogrodzenia dzielącego działkę na część rekreacyjną przyległą do domu i tę użytkową, dla macior. Panoszyły się na całości, nie znając umiaru. Codziennie świtkiem rankiem, czyli o 6 najpóźniej (wiem czytelniku, że ta godzina cię zatrważa i zapewne odsypiasz raut powernisażowy lub clubbing wtorkowy, ale takie są realia w zaborze austriackim), zmierzałam do pani Wandzi po bańkę świeżego, wydojonego przed sekundami, ciepłego mleka. Pukałam do chatki, czasami zostawiałam puste bańki i wracałam na drugi dzień rankiem po pełne, ale to tylko w momentach gdy krowa niedomagała. Rzadko to było, zazwyczaj była w dobrej formie i kontent (zasługa trawy i witaminy D, południowy wschód ma lepsze naświetlenie od Morza Czarnego). Nie wiem ile lat miała pani Wandzia, ale nie ulega wątpliwości, że zakonserwowania pozazdrościłyby jej egipskie królowe. Już jako czteroletnie dziecko odbierałam przydział mleka dla naszej familii. Rosłam wzdłuż i bardziej wszerz, podczas gdy skóra pani Wandzi od lat była tak samo naciągnięta i świeciła się od wazeliny niczym księżyc w pełni. Od razu mi się ktoś przypomniał, to nie było w planie (tzn. o nim pisanie). Pan Zbyszek (P.Z.) mieszkał w pierwszym domu od naszej łączki, w drodze przy ścieżce do domu pani Wandzi, który oddalony był od domu P.Z. o 75 metrów. Wracając do P.Z. Był to mężczyzna, jak zakłada moja pamięć, około czterdziestoletni. Często nie mogę przypomnieć sobie twarzy osób, z którymi mijam się codziennie zawodowo i przypadkowo, a twarz P.Z. pamiętam doskonale – kościstą, czerwoną, wyraźnie naznaczoną kraterami i dużym pieprzykiem po prawej stronie. Usprawiedliwiam klarowność, z jaką moja pamięć rozprawia się z wizerunkiem P.Z. faktem, że był kropka w kropkę polską kopią Kirka Douglasa, tyle że młodszego, smuklejszego i zdecydowanie w obejściu mniej dominującego niż Spartakus. Bo P.Z. był uosobieniem spokoju. Widzę go dokładnie, jakby to było wczoraj, siedzącego na ławce zbitej z dech przy płocie, z nogą założoną na nogę, ubranego na czarno, z papierosem w dłoni. Podczas moich szusów po mleko był nieodzownym elementem codziennego pejzażu. Do tej pory niezwykle zagadkową kwestią wydaje mi się przyjaźń, jaka zaistniała pomiędzy moim ojcem a P.Z. Z tego co pamiętam, w zasadzie przyjaźń milcząca. Ale zeszłam z wątku. Z wielkim bólem parę lat temu przełknęłam wieść o śmierci P.Z. Zgon spowodowany był rakiem płuc – co niedziwne, bo P.Z. właściwie nie przyjmował żadnych posiłków (stracił smak jako dziecko) poza dymem z papierosów ukraińskich, które i tak były w miarę odżywcze w porównaniu z czystą śmiercią aplikowaną przez papierosy rosyjskie. Czas na psychoanalizę i pytanie, co by powiedział Freud? Na pewno to, że zaczęłam kurzyć, by dać znak środowisku o niezależności, gdyż wychowałam się w systemie patriarchalnym do entej potęgi. O feminizmie i gender do tej pory nikt nie wie nic i za lat 200 (mogę się dać pokroić, jeśli jestem w błędzie) nie zmieni się nic. No i tu się zgodzę z Freudem: chciałam być niezależną, wolną kobietą, teraz to wiem, wtedy nie (Mowgli również nie mógł przestać być dziki, bez kontaktu z cywilizacją). Więc moja wiedza o tej sprawie przyszła później. Ale zostawiając Freuda (niech spoczywa w pokoju), wydaje mi się, że w tej sprawie chodzi o coś więcej. Lubiłam styl bycia P.Z., outsidera zamkniętego w sobie, żywiącego się dymem, może i czasem alkoholem (ale delikatnie). Nie demonizujmy od razu! No i stąd moje dwudziestotrzyletnie płuca mają dzisiaj śliczne żółte paciorki, bo niczego nie kocham bardziej ponad tytoniową rozkosz. Jednak moje płuca to żaden dramat w porównaniu z traumą, którą chcę wam tu wyłożyć.
Pani Wandzia była szczęśliwą posiadaczką całej rajskiej gromady naszych niższych gatunkowo przyjaciół: konika, pieska, kotka i kogucika. Do czwartego roku życia po mleko chodziłam z babcią (pomagałam jej nosić i sama miałam zapamiętać trasę, by po ukończeniu wspomnianego wyżej wieku samej wziąć na barki śniadania naszej familii i ukochaną babciną bawarkę). W czasie, gdy babula rozmawiała z panią Wandzią, ja ganiałam za całym zwierzyńcem. Wtedy nie odczuwałam różnicy pomiędzy sobą a nimi. Nie wiem, czy w ogóle miałam poczucie, że jestem członkiem rasy ludzkiej. Jako dziecko byłam raczej na tym samym poziomie stadnym. Wydaje się, że nie czułam różnic. Zostały mi one potem wpojone systemowo, w czym niebagatelna jest zasługa szkoły. W każdym razie, stadko pani Wandzi stanowiło dla mnie paczkę najlepszych przyjaciół. Moich rodziców trochę niepokoiło, iż do siódmego roku życia nie miałam żadnych innych ludzkich przyjaciół. Bałam się ludzi, uciekałam w kąt, nie bałam się tylko rodziców (oswoili mnie). Dzieci były mi zupełnie obojętne. Ich zabawy lalami i konikami z zamszu wydawały mi się podejrzane. Co innego konik, piesek, kotek, kogucik, zwierzaki z ducha, krwi i kości, sprytniejsze ode mnie, opiekuńcze, które przyjęły mnie do siebie jako swego. Zabawy z ferajną nie trwały jednak długo. Kiedy zaczęłam samodzielnie odbierać przydziały nabiału – tej już nie było. Skończyło się. Nie było to jednak związane z samotnymi podróżami ścieżkami. Aby to wytłumaczyć, musimy cofnąć się do tragicznego roku 1993. Rok wielkich wydarzeń. W Jeleniej Górze 17 stycznia zarejestrowano najwyższą krajową temperaturę w miesiącu styczeń (+17,0 °C). Dzień później ukazało się pierwsze wydanie tygodnika „Tele Tydzień”. 21 kwietnia stacja CBS rozpoczęła emisję serialu Strażnik Teksasu. 31 lipca założono Polski Związek Golfa. 10 września w USA wyemitowano premierowy odcinek serialu Z archiwum X. 12 sierpnia urodziła się Ewa Farna, polska piosenkarka pop-rockowa. 2 listopada podczas emitowanego na żywo programu telewizyjnego Kurier o poranku sprowadzona do studia cyrkowa niedźwiedzica zaatakowała i lekko zraniła jedną z pracownic Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego. 1 grudnia wystartowała niemiecka telewizja VIVA. To tylko parę dat z kalendarium, które poświadczają o niebagatelnym znaczeniu roku 1993 jako jednego z najważniejszych w historii ludzkości. Nie inaczej było dla pani Wandzi. 13 stycznia zdechł Felek, pies. No i poszło, jak karciany domek. Ekosystem gospodarstwa został na wieki wieków naruszony. Po Felku ducha wyzionęła Mania, kotka. Przypuszczam, że przy wszystkich pozorach świetnej konserwacji zewnętrza pani Wandzi, wnętrze zaczęło szwankować. Przy całej odpowiedzialności i rozmyślności postanowiła odsprzedać konika i kogucika. I dopadła ją całkowita choroba serca. Brakowało jej sił, by obdarzyć odpowiednią opieką pozostałą dwójkę podopiecznych. Nic nie mówiła o swoich zamiarach, ale doskonale pamiętam, co stało się na miesiąc przed – na głowie pani Wandzi pojawił się pierwszy sterczący włos. Dziwicie się zapewne jak zarejestrowałam ten niezauważalny detal. Pamiętam to jednak doskonale. Jej wygląd nie ulegał żadnej zmianie, o czym wspomniałam na początku, czas się jej nie imał. Mieszkańcy miasta dziwiąc się, powiadali: ,,Pani Wandzia jest niczym eksponat w formalinie”. Idealnie wygładzone siwe włosy, ufalowane pod lasowiacką chustką, której nigdy, przenigdy i pod żadnym pozorem nie ściągała. Spała w niej, myła w niej pukle, a chustka była zawsze, nawet wtedy, sucha i mleczarnią pachnąca. A tu nagle przez gęstą bawełnę przebił się, stojąc na sztorc, siwy włos. Był to włos całkowicie pionowy, gruby jak z włóczki i nienaturalny. Sprawiał porażające wrażenie. Nie dało się go ujarzmić. Dziki zwierz i wróg, włos przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Ludzie zaczęli plotkować, obawiając się czego symptomem może być ów włos. W końcu, gdy transakcja została przeprowadzona, wszystko już było wiadome. Zwierzęta zostały odsprzedane Bolkowi Z. Pani Wandzia długo selekcjonowała potencjalnych kandydatów na kupców, by podopieczni trafili w jak najbardziej troskliwe i opiekuńcze ręce. Ręce według pani Wandzi lepsze od jej własnych, lecz wiadomo, że nie było to możliwe. Bolek Z. był wnukiem Bolesława Z., założyciela pierwszej w Europie Środkowo-Wschodniej Fundacji na Rzecz Humanitarnego Traktowania Zwierząt. Fundacja została założona w 1946 roku w Biebrzy i była bezprecedensową inicjatywą w tej części naszego kontynentu. Wiele podobnych organizacji na świecie wzorowało się na FnHTZ. Bolesław Z. wielokrotnie pojawiał się w latach 50. na okładkach znamienitych tytułów takich jak „New York Times”. Zdjęcia członków Fundacji manifestujących na ulicach Nowego Jorku przed witrynami i budkami fast foodów obiegły świat. To dzięki owych akcji kotlety wołowe i wieprzowe o grubości 10 centymetrów zostały wycofane z nowojorskich bistro. Ich proporcje i wymiary zostały zdecydowanie zmniejszone i utrzymują się po dziś dzień. Bolesław Z. był bliski zmiany nawyków żywieniowych ludzi na całym globie. Niestety zabrakło mu żywotności. Zmarł na parę dni przed uchwaleniem Ogólnoświatowej Ustawy o Niejedzeniu Mięsa. W historii świata znamy podobne przypadki rewolucji o krok, która jednak tego kroku nie zrobiła.
Los w przypadku pani Wandzi skumulował swoje okrutne szyderstwo w roku 1993. I o tym teraz. Bolek Z. jako wnuk Bolesława Z. Humanitarnego, winien, wynika to z logiki, dobiec do mety Słuszna Sprawa. Jednak co najwyżej może stać się orężem w walce dla tych, którzy obalają mit pierwszeństwa genetyki i dziedziczenia. Potocznie każdy z nas zna ten pseudonaukowy mit, który narósł do stopnia niepodważalnej prawdy. A mówię tu, jak się domyślacie, o ,,ponoć to my, wnuki i wnuczki, jesteśmy niepodobni do mamy i taty, a do babć i dziadków. Patrzaj na swoje babcie i dziadków, a powiem ci jakim będziesz człowiekiem i jak będziesz się konserwował i dekonserwował”. Och, jaka to byłaby fatalistyczna myśl, jaka uwsteczniająca, hamująca, określająca od końca do początku własne ja. Nie twierdzę, że nie byliby szczęśliwi z tej sytuacji. Ale raczej nikt nie chce znać swojego przechodzenia za wcześnie. Więc Bolek Z. nie wdał się ni w jotę w dziadka. Był jego całkowitym przeciwieństwem. Perfidnie wykorzystywał genealogię swojej rodziny i skupywał zwierzęta na ubój. Jeździł po Polsce, od wsi do wsi, bez legitymizacji pozyskiwał zaufanie i zwierzynę od chylących się już ku drugiej stronie staruszków. Każdy znał jego twarz, był marką samą w sobie, mówienie, że to wnuk tego Bolesława Z., było nawet zbędne. Któż mógł być bardziej zaufaną osobą. B.Z. miał jednak świetnie prosperującą sieć masarni. Oczywiście cała machineria śmierci funkcjonowała pod przykrywką. Oficjalnie Z. nie figurował jako właściciel. Figurował jakiś tam chłop mało świadom malwersacji wszelkiego typu. Zobowiązany paktami spisanymi. Pewnie spytacie o to, jak tysiące osób przez lata nie zauważyło, że ich zwierzęta, oddane Bolkowi, rozpływają się w powietrzu? Czy żaden właściciel, samotny człowiek na łożu śmierci, nie zapragnął przed oddaniem światu ostatniego tchnienia zobaczyć się ze swoim zwierzęcym przyjacielem? Bolek przygotowywał odpowiednie dokumenty zabezpieczające, które podsuwał przy przejmowaniu zwierząt niczego nie podejrzewającym właścicielom. Obawa dotycząca tego co stanie się z gospodarstwem po ich śmierci i renoma sławnego przybysza brały górę. Dzieci, już nie mówiąc o wnukach dziadkowych, migrowały do miast, w najlepszym wypadku polskich, spędzają czas twittując bądź lajkując. Stara generacja odchodziła w mroki zapomnienia. Archaiczne cywilizacje, rzec by można. Więc Bolek Z. sprytnie wygwiazdkowywał na samym, samym koniuszku, krańcuszku strony czcionką wielkość numer dwa (mrówczy rozmiar) niemożliwość zobaczenia zwierząt ponownie. Trafiały one do fikcyjnych rezerwatów za granicą głęboko w puszczy strzeżonych, gdzie dla publicznej wiadomości miały sobie hasać, jeść bezspalinowo, wyczesywane być miały, a nawet opiekuni mieli im czytać i puszczać muzykę klasyczną, rajsko w rytm filozofii posthumanizmu. Prasa i właściciele karmieni byli fotomontażami. B.Z. zajmował się ubojem, dodatkowo skupując masarnie. Król najlepszych kabanosów, cienkich i z chrupiącą skórką, mający w szachu 1/3 państwowej gospodarki, człowiek z listy 100 najbogatszych Polaków, bywający regularnie na rautach rządowych (plotka głosi, że również i prezydenckich), poza wszelkim podejrzeniem.
Ale to nie koniec drogi czytelniku, nie tylko polityków i producentów będę tu demaskatorką. Wracając do Bolka Z. Prowadzi on obrót żywym zwierzem, realizując wszelkie pokątne zlecenia dziwaczne. Wszystko w maglu podziemnego handlu. Na lewo nietypowe odsprzedaże. Była noc dżdżysta i mglista roku 1993. B.Z. zwyczajowo wypłaszczył się na swojej pikowanej niemieckiej kanapie, na parterze podwarszawskiej willi, z której to okolicy pochodziły same znamienitości, obecnie kojarzone z niechlubną aferą rublową. Nagle aktywuje się słuch na stuk-puk, stuk-puk. W smak mu to nie było, gdyż wrestlingowe ważyły się losy na jego oczach. Służba miała wyjazdowe. No nic. Otworzyć. Nie otworzyć. Otwiera. Na marmurowym ganku B.Z. stała młoda dziewczyna, dwudziestoparolatka. Raczej nie wysoka, raczej chuda bardzo, niepozorna. Wpuścił ją niechętnie. Przedstawiła się. Katarzyna K., studentka Akademii Sztuk Pięknych. W potrzebie była, więc nocą dżdżystą przybyła. Mianowicie, czy B.Z. ma konika i kogucika na ubój do odstąpienia. Widząc nieufny wzrok pana domu, myśląc że wina pory, nie wiedząc, że wrestling, naświetliła sprawę. Jej lewicowe koneksje i kontakty wystarczyły by zdobyć zaufanie. No właśnie… Więc już się domyślasz drogi czytelniku, że akurat na drugi dzień B.Z. sunął drogami i asfaltami do mieściny ci znanej, do domu pani Wandzi. Wiedząc już, że ma konika i kogucika, na drugi dzień dobił targu z Katarzyną K. Łapą w gotówkę załatwione!
Koń Gienek i kogut Benek zniknęli dnia następnego z gospodarstwa pani Wandzi. Wszyscy sąsiedzi żałowali tak poczciwych istot, pocieszając się jednak, że trafiają w troskliwe ręce. Została tylko maciorka. Z babcią idąc z bańkami, tradycyjnie liczyłam na zabawę z Gienkiem i Benkiem. Ciężko przeżyłam niedawne odejście Felka i Mani; pocieszająca myśl: została mi jeszcze dwójka. Zbliżając się do domu pani Wandzi, nie słyszałam nic. Zawsze coś słychać było. Cisza, nawet wiatrołapu nic. Pani Wandzia nie otwierała drzwi, mleko nie stało na ganku. Nigdy tak nie było. ,,Ej wy, ejj”, krzyknął Ryciak, czyli sąsiad, uwieszony na płocie i trochę podchmielony. Opowiedział nam o B.Z., że przyjechał i wywiózł do rezerwatu i że na pewno dobrze się mają i jedzą bezspalinowo. Przeżywał całą sytuacje i topił ją sukcesywnie w niebieskim trunku. Każdy powód był dobry. No ale tak, ta sytuacja była usprawiedliwiona. Miałam nogi jak z waty. Pamiętam. Nie wierzyłam, że Gienkowi i Benkowi może być lepiej niż u siebie tu. Wszystko się posypało na wieczność. Pani Wandzia zatrzasnęła się już do końca, nie dało się wejść (w jakiś magiczny sposób). Mleka rzecz jasna też już nie było. Maciorkę przygarnął Ryciak. Babula srebrzyste, połyskujące od lat tak samo metalowe bańki wrzuciła do piwnicy. I odtąd mleko było już tylko od producenta Łaciatego albo podobnej maści. Czy ktoś wie co to znaczy utracić czwórkę przyjaciół w wieku trzech lat? Cios od życia. Odechciewa się, a dopiero wchodzenie w mówienie i w cokolwiek. Zamknęłam się w sobie. W domu. Rysując obsesyjnie wizerunki utraconych na zawsze przyjaciół. Po jakimś czasie zaczęłam snuć plany. Moją mobilizacją życiową stało się przybranie skóry bohatera. Heroiczny czyn wybawienia Gienka i Bienka z eko farmy. No bo przecież wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. No i może pani Wandzia się odtrzaśnie. Pomogę jej w gospodarstwie, Ryciak odstawi maciorkę i znowu dolina mlekiem i miodem płynąca zstąpi na tę ziemię.
C.D.N.