Miasto snu w katowickim Metropolis. Berlin Artists Statements
Tego, że serce europejskiej kultury bije dziś w Berlinie, nie trzeba chyba wyłuszczać. W walce o względy crème de la crème środowiska twórców ma on w wielu cnotach przewagę nad bardziej niedostępnym finansowo, elitystycznym Nowym Jorkiem. Każdy wie, że Berlin być może jest biedny, lecz jest też wyjątkowo sexy.
W efekcie miasto przyciąga jak magnes artystyczne indywidua wszelkiego autoramentu i pokroju: począwszy od samozwańczych pacykarzy i szeregowych robotników sztuki, poprzez odpowiednio ustosunkowane już jednostki twórcze i efemeryczne shooting stars, a na samej wierchuszce instytucjonalnego art worldu kończąc. Dość wspomnieć tu dwa kluczowe transfery personalne, które mają nastąpić w bliskiej przyszłości do stolicy Niemiec z czołowych muzeów londyńskich: z Tate Modern odchodzi wkrótce dyrektor Chris Dercon, by w 2017 roku przejąć po Franku Castorfie rządy nad legendarną sceną Volksbühne, z kolei wieloletni szef British Museum – Neil MacGregor, od 2016 roku będzie czołowym decydentem powstającego w odbudowanym Zamku Berlińskim Humboldtforum. Wydaje się, że stolica Niemiec, ze swoją imponującą ofertą prężnie działających instytucji kulturalnych i siecią ponad 500 prywatnych galerii oraz nieustannemu napływowi międzynarodowej braci artystycznej, ucieleśnia pewien idealny model, będący swoistym światem w miniaturze, skupiającym w sobie jak w soczewce wszystko to, co dzieje się obecnie w sztuce najistotniejszego. A zatem…
…jak przełknąć Berlin w pigułce?
„Wystawa Berlin Artists’ Statements będzie prezentować prace artystów i artystek młodego i średniego pokolenia, którzy urodzili się w Niemczech, Polsce, Bułgarii, Danii, Szwajcarii, Brazylii i Kanadzie, a dziś wszyscy mieszkają na stałe w Berlinie” – czytamy nie bez pewnej dozy niepokoju w materiałach informacyjnych towarzyszących wystawie, zorganizowanej przez katowickie BWA.
Wykoncypowanie pokazu, gdzie właściwie jedynym wspólnym mianownikiem (poza przynależnością pokoleniową do plus minus „młodszych zdolniejszych”) jest Berlin – miejsce zamieszkania prezentowanych artystów, musi przyprawić kuratora o lekki zawrót głowy i zwiększyć ciężar jego kuratorskiego serca. Jak tu bowiem oddać ducha „jedności w wielości”, jak zobrazować mozaikowość tego wyjątkowego miasta, dokonując wyboru niespełna 20 spośród – bagatela – ok. 20 000 rezydujących w nim artystów, gdy nie ogranicza zawężająca pola eksploracji myśl przewodnia, gdy nie prowadzi za rękę żadna nadrzędna idea?
Skonstatowawszy fakt bycia skazanym na niebywałą wybiórczość (podsycaną świadomością tego, że każdej obecności będzie tu odpowiadało dziesięć razy tyle równie wymownych luk), wypadałoby poddać się na starcie. Jednak zawsze lepiej jest pokazać coś niż nic. Kurator wystawy – Christoph Tannert – na co dzień dyrektor nieco oddalonego od głównych szlaków, lecz istotnego dla kartografii artystycznej Berlina Künstlerhaus Bethanien, wypracowując modus operandi prezentacji, inicjalny ból serca z powodu embarass de richesse porzucił najwyraźniej na rzecz tegoż serca porywów, stawiając na osobiste sympatie i skazując się tym samym niejako a priori na połowiczne zwycięstwo.
Pochwała malarstwa
Wydaje się zatem, że kuratorowi zależało przede wszystkim na tym, aby zejść z dobrze wydeptanych już przez międzynarodowe pokazy i głośne nagrody ścieżek (takie jak choćby Berlin Biennale, czy Käthe Kollwitz Preis, która przyznawana jest przez berlińską Akademie der Künste). Gros artystów wytypowanych do wzięcia udziału w wystawie siłą rzeczy natomiast współpracowało bądź też współpracuje z Künstlerhaus Bethanien (m. in. Lucas Foletto Celinski, Peter Krauskopf, Alicja Kwade, Natalia Stachon, Valérie Favre, Wolfgang Plöger, Aharon Ozery). Nie to jednak najistotniejsze. Wystarczy jeden rzut oka na przestrzeń katowickiej BWA, aby stwierdzić, że kurator wyraźnie sympatyzuje z przedstawicielami starego (o to czy dobrego, można się spierać) malarstwa. Jest to w większości przypadków malarstwo pojmowane par excellence, będące bądź zadumą nad samą ontologią malarskiej materii, czystą afirmacją metafizyki światła i koloru, bądź też wyrazem zmagania się z kompozycją lub formą obrazu (Tatjana Doll, Valérie Favre, czy Adam Saks).
Pomimo pojawiających się co i rusz złowróżbnych wieści o jego rychłym końcu, naocznym dowodem na to, że malarstwo „dobrze się trzyma”, były cztery dedykowane mu wystawy, pokazywane w Berlinie w 2013 roku. Sam Tannert zresztą jest również współautorem wydanej w 2006 roku książki pt.: New German Painting, porządkującej nowe zjawiska w niemieckim malarstwie.
Na wystawie nie zobaczymy jednak artystów, którzy celebrowani byli na wspomnianych pokazach berlińskich sprzed dwóch lat (w Neue Nationalgalerie wystawiali wówczas mieszkający w stolicy Niemiec: Anselm Reyle, Martin Eder, Michael Kunze oraz Thomas Scheibitz). Nie odnajdziemy tu także choćby śladu twórczości największego chyba showmana współczesnej sceny berlińskiej, nurzającego się z lubością w niemieckich mitach i obsesjach, głoszącego „dyktaturę sztuki” – Jonathana Meesego. Brak także innego berlińczyka z wyboru, tegorocznego reprezentanta Rumunii na weneckim Biennale – Adriana Ghenie, w którego obrazach ciężar historycznych tematów rewelacyjnie współgra z gęstością malarskiej materii. Na próżno nam szukać urodzonego w 1970 roku w NRD Norberta Bisky’ego – zdolnego ucznia Georga Baselitza, wymienianego dziś jednym tchem obok Daniela Richtera czy Neo Raucha. W łatwo rozpoznawalnym języku artystycznym Bisky’ego współczesność mistrzowsko zmiksowana zostaje z estetykami silnie zakorzenionymi w dualizmie i traumach niemieckiej historii.
Silnie reprezentowana jest natomiast nieco „starsza gwardia” artystów pochodzących z Niemiec Wschodnich – pośród nich zobaczymy obrazy Petera Krauskopfa, Jörga Herolda (obaj artyści byli uczniami Arno Rinka na słynnej lipskiej Kunsthochschule für Buchkunst und Grafik) oraz Eberharda Havekosta (uważanego za czołowego artystę tzw. „szkoły drezdeńskiej”).
Sprawdzając dalej listę (nie)obecności dochodzimy do wniosku, iż kurator za wszelką cenę chciał uniknąć niebezpieczeństwa, że wystawa wybrzmiewać będzie głównie swą historyczną dominantą, co ma swoje blaski, lecz zaciemnia jednocześnie obraz pozwalający na zrozumienie pełnego kontekstu „fenomenu berlińskiego”.
Wspomniany Jörg Herold, określający się mianem „archeologa dokumentalisty”, jest właściwie jedynym na wystawie artystą, który szpera w niemieckiej przeszłości, wyciągając przy tym tematy odbiegające od poprawnych politycznie narracji oficjalnej pamięci (warto na marginesie wspomnieć, iż Herold w połowie lat 90-tych, a zatem na długo przed wydaniem głośnej powieści Idąc rakiem Güntera Grassa, podjął na przykład w jednej z prac temat tragicznego zatonięcia Wilhelma Gustloffa). Znajdujący się w BWA kiczowaty pejzaż z napisem „Heimat”, przywodzący na myśl ludowe makatki, to część projektu artysty pt. Himmelreich der Schlesier (Królestwo niebieskie Ślązaków), eksplorującego mit Śląska na przykładzie prywatnej historii rodzinnej artysty rozgrywającej się na styku byłej NRD i Polski. Chociaż prace Herolda zyskują dopiero pełnię znaczenia, gdy czytane są wraz z ich całym dokumentacyjnym zapleczem, ważne jest samo przypomnienie na wystawie postaci tego – jak mówi o sobie sam Herold – „resocjalizowanego” w poprzełomowym Berlinie – artysty.
Na tle tej mniej lub bardziej udanej produkcji malarskiej, powiew świeżości przynoszą prace znajdujące się w tradycji konceptualizmu, konstruktywizmu czy też (post)minimalizmu. Cieszy fakt, że z prestiżowej Johann König Galerie, która ma w swojej stajni również takie niekwestionowane sławy jak Katharina Grosse, Corinne Wasmuth czy Michael Sailstorfer, Tannert wybrał urodzoną w Katowicach i zdobywającą sobie słusznie coraz większy rozgłos, Alicję Kwade. Jej czarny, uformowany z pyłu węglowego diament, zatytułowany nie inaczej jak Lucy, pomimo, iż jego matowa powierzchnia nie jest w stanie dać ani światła ani ciepła, na tle całej wystawy – błyszczy prawdziwie nieodpartym blaskiem. Podobnie intrygują, a zarazem zachwycają precyzją kompozycji oraz bezbłędnym wyczuciem materiału obiekty drugiej, nie mniej utalentowanej katowiczanki – Natalii Stachoń, a jej „oślepiające” profile miedziane przywodzą nieco na myśl Przystanek tramwajowy Beuysa z berlińskiego Hamburger Bahnhof.
Déjà vu
„Każdy artysta to w zasadzie osobny przypadek i trudno jest kategoryzować jego dzieła. Wystawa sonduje w dwudziestu pozycjach wzajemną relację jaźni i świata, tradycji i nowoczesności oraz wzajemny wpływ zjawisk charakterystycznych dla metropolii i produkcji obrazów” – czytamy dalej w informatorze do wystawy. W istocie – każdy z prezentowanych w Katowicach artystów tworzy niewątpliwie własny, niepowtarzalny mikrokosmos (stanowiący owo silnie autonomiczne „statement”), lecz zdecydowanie więcej tu jaźni i idiosynkratycznych wizji niż postulowanego zainteresowania tym, co dzieje się wokół. Tak pokazani berlińscy artyści jawią się nam jako konglomerat hermetycznych indywiduów, osobliwa zbieranina monadycznych jednostek, z których każda stanowi homogeniczny, skupiony na samym sobie obszar.
Można dopatrzyć się w tym wprawdzie dalekiego echa berlińskiej atmosfery hedonistycznego just-do-it, odsyłającej do typowych dla Berlina adhocowych działań i umiejętności tworzenia czegoś z niczego, które to działania stanowiły nieraz podwaliny kultowych dziś galerii (dość wspomnieć założone przez Klausa Biesenbacha w dawnej fabryce margaryny Kunstwerke), lecz uwiera w tym wszystkim utrata konkretnego kontekstu.
Wyrażoną bardziej explicite, daleką reminiscencją „pierwszych dni Berlina” (tak zatytułował swoją książkę o szalonych latach 90-tych w mieście dziennikarz Ulrich Gutmair), w których zrodziło się dzisiejsze genius loci miasta, są jedynie porozwieszane tu i ówdzie w Katowicach plakaty z fotografiami Svena Marquardta – artysty i zarazem legendarnego door keepera równie legendarnego klubu Ostgut (późniejszy Berghein). Trudno dopatrzyć się na wystawie, zaznaczonych w cytowanym wyimku z noty kuratorskiej, „wzajemnych wpływów” – zamiast tak przecież charakterystycznej dla berlińskiego multikulti przestrzeni dialogu, wystawa tworzy prędzej polifonię monologów przerywanych kilkoma złapanymi w locie przelotnymi small talkami. Więcej tu także tradycji (w sensie czysto formalnym) i oglądania się za siebie niż nowoczesności, a tym bardziej nie widać drogowskazów skierowanych na przyszłość (niejakim „uzupełnieniem” ex post tego braku może być przypomnienie sobie wystawy Czas przyszły dokonany. Współczesna sztuka z Niemiec pokazywanej w zeszłym roku w CSW).
Na wystawie odczuwa się także dojmujący brak nowych mediów. Pewien wyjątek stanowi instalacja Wolfganga Plögera, w której artysta mierzy się z mechanizmami percepcji w zmediatyzowanym świecie, lecz czerpie ona nade wszystko z estetyki wideo artu lat 60-tych i 70-tych. A przecież to w Berlinie mieszka znakomita część kwiatu twórców sztuki wideo, choćby Francuz Anri Sala, Izraelczyk Omer Fast, Włoszka Rosa Barba, czy (tworząca animacje) Szwedka Natalie Djurberg.
W ostatecznym rozrachunku odnosimy wrażenie, że już to wszystko gdzieś widzieliśmy i poruszamy się nie tyle pośród prac powstałych w nowoczesnym epicentrum kreatywności, lecz odbywamy wędrówkę po muzeum cieni. Odczucia te potęguje jeszcze druga część wystawy ulokowana w Rondzie Sztuki. Stanowi ono przestrzeń do prezentacji dwóch (skądinąd bardzo ciekawych), spokrewnionych w swych estetykach artystów: Izraelczyka Arona Ozery’ego oraz Niemca Ulricha Vogla. Somnambuliczne, autopoietyczne machines celibataires Ozery’ego, jakby dalekie echo głośnej wystawy Haralda Szeemanna z połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wykonują tu na niewidzialny akord swoje absurdalne, czasem ironiczne, zapętlone w monotonii ruchy. Vogl z kolei prestidigitatorskim gestem, za pomocą starych rzutników bądź gramofonów tworzy kontemplatywne spektakle światła i cienia. Rondo Sztuki przeobraża się tu w ziszczoną wizję rodem z dziecięcych marzeń.
Gdzie oni są?
Tak, to prawda – Berlin pozostaje bez wątpienia odpowiednim miejscem dla wszelkich fantastów, wizjonerów, idealistów i „osobnych”. To miasto, niczym gąbka, wchłonie zarówno każdego geniusza obdarzonego iskrą bożą jak i przygodnego fanatyka samorealizacji. Jednak jest pewien problem. Stolica Niemiec i sztuka w nim tworzona prezentują się w takiej optyce jako niczym niezmącona „comfort zone”, zapraszająca do odpoczynku pośród barwnej gęstwiny ornamentów. Niewiele tu zaskakuje, drażni, oburza, odraża, irytuje, czy w sposób bardziej inwazyjny burzy zwyczajność. Nie upominam się o nachalne socjologizowane czy kolejne oświecanie oświeconych, lecz o subtelne zaznaczenie, że artystów rezydujących w Berlinie interesuje nie tylko świat W głowie, ale wpuszczają oni także nader intensywnie świat DO głowy i nie pozostają obojętni na bolączki współczesności. Przecież jest to w równej mierze miasto przesiąknięte na wskroś duchem anarchistycznym, miasto myślących na wspak, miasto rebeliantów i niepokornych, którym nie zawsze wystarcza splendid isolation wewnętrznego protestu i pozycja biernego obserwatora.
Aż prosi się o zrównoważenie tej berlińskiej międzynarodówki romantyków i alchemików wyrazistymi postawami świadczącymi o społecznej wrażliwości (przecież to w Berlinie pomieszkują między innymi Rirkrit Tiravanija czy Hito Steyerl). Pokazywany w Centrum na Mariackiej – trzeciej przestrzeni wystawienniczej – artystyczny kolektyw KLUB7 sygnalizuje jedynie ekspansję sztuki w przestrzeni publicznej, lecz są to raczej działania radosnych upiększaczy, tworzących prace o charakterze asymilacyjnym, lecz nie krytycznych interwencjonistów. Problemy, z jakimi zmaga się Berlin i jego mieszkańcy, zostają zatem usunięte na bok, tryumfuje afirmacja nieskrępowanej twórczości.
Ani słowa o tym, że Berlin przechodzi systematycznie głębokie przemiany; o tym, że „złoty wiek” ma już dawno za sobą, że znikają „berlińskie pustki”, a zatem kurczy się i przestrzeń dla eksperymentu, która stanowiła jeden z głównych motorów twórczego fermentu. Artystyczny zmasowany desant na przestrzeń publiczną miasta ma bowiem również na dłuższą metę i swoją ciemną stronę, przyczynia się on bowiem nolens volens do waloryzacji kolejnych dzielnic, czego ofiarą padają w pierwszej kolejności między innymi sami twórcy, zmuszeni do opuszczania swoich miejsc pracy.
Na to (nie nowe przecież) zjawisko zwrócił niedawno uwagę Lutz Henke, kulturoznawca i inicjator SRS (Senatsreservenspeicher) na Kreuzbergu. To z jego pomocą w 2008 roku powstały w Berlinie dwa „pocztówkowe” murale autorstwa Blu oraz JR przy Cuvrystrasse. Pod koniec 2014 roku tereny zostały sprzedane prywatnemu inwestorowi, a SRS zakończyło działalność. Henke, wraz z autorami murali, zdecydował się na symboliczny akt zamalowania ich czarną farbą, co miało dać asumpt do dyskusji na temat kierunku, w jakim podążają zmiany w mieście. Znikają również inne symbole erupcji twórczej Berlina po 1989, takie jak legendarny były dom handlowy Tacheles, przejęty po 1989 roku przez artystów na studia, warsztaty i klub.
Po wyjściu z Berlin Artists’ Statements pulsujące życiem popołudniowe Katowice wydają się być istną metropolią w porównaniu z sennym obrazem Berlina jaki wyłania się z wystawy. Być może jednak rzeczywiście miała być to opowieść o pewnym realnie istniejącym mieście. Mieście, które podtrzymuje nadal swój mit, pomimo zachodzących w nim zmian. Prawdą jest bowiem, iż podczas gdy Nowy Jork ponoć nigdy nie zasypia, Berlin uwodzi tym, że ciągle i uparcie – śni.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Sofie Bird Møller, Tatjana Doll, Valérie Favre, Lucas Foletto Celinski, Eberhard Havekost, Jörg Herold, Gregor Hildebrandt, KLUB7, Ingo Albrecht, Peter Krauskopf, Alicja Kwade, Sven Marquardt, Bernhard Martin, Frank Nitsche, Wolfgang Plöger, Aharon Ozery, Adam Saks, Sophia Schama, Natalia Stachon, Fabrizia Vanetta, Ulrich Vogl
- Wystawa
- Berlin Artists’ Statements
- Miejsce
- Galeria Współczesna BWA w Katowicach, Rondo Sztuki, Centrum na Mariackiej
- Czas trwania
- 24.04—07.06.2015
- Osoba kuratorska
- Christoph Tannert
- Fotografie
- Radosław Kaźmierczak
- Strona internetowa
- bwa.katowice.pl
- Indeks
- Adam Saks Aharon Ozery Alicja Kwade Bernhard Martin Christoph Tannert Eberhard Havekost Fabrizia Vanetta Frank Nitsche Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach Gregor Hildebrandt Ingo Albrecht Jörg Herold Justyna Balisz KLUB7 Lucas Foletto Celinski Natalia Stachon Peter Krauskopf Sofie Bird Møller Sophia Schama Sven Marquardt Tatjana Doll Ulrich Vogl Valérie Favre Wolfgang Plöger