À propos cudów lubelskich
Karolina Plinta bywała ostatnio w Lublinie i podczas pobytu prowadziła skrupulatne obserwacje tego, co w lokalnym środowisku piszczy. Postanowiła zdiagnozować lubelską scenę artystyczną uzbrojona w elementarną wiedzę o galeriach i artystach lubelskich oraz we własne, niezawodne jak zwykle, przeczucia. Jej pamiętnik czyta się lekko i ze zgrozą – że jakiś czytelnik gotów pomyśleć, iż w Lublinie rzeczywiście jest tak, jak to opisuje autorka: w zaścianku króluje nieświeże malarstwo, galernicy wcinają suchary (ze sklejki), raz na rok powieje wielkim światem, co tylko potęguje wrażenie, że lubelska sztuka już od dawna spoczywa w trumience (podświetlonej lampkami choinkowymi). Jednak czytelnik tekstów Karoliny Plinty wie, że autorka lubi koloryzować, naginać fakty i nade wszystko umacniać stereotypy. Jeśli więc ma tyle pojęcia o Lublinie, ile autorka podczas pierwszych wizyt, utwierdzi się tylko w przekonaniu, że nie ma tu czego szukać. Wschód, zaścianek, jedzie grzybem. Rozważania toczą się z perspektywy Warszawy, co autorka kilkakrotnie podkreśla. Z rozbrajającą szczerością określa swoją pozycję na linii centrum – prowincja, więc potem trudno traktować to, co pisze jako ważkie sądy krytyczne – nie można uwolnić się od wrażenia, że Plinta pisze tendencyjnie, protekcjonalnym tonem. Równie dobrze mogłaby zatytułować tekst Ku przestrodze dla Warszawiaków – Pamiętnik z podróży po rubieżach cywilizacji (propozycja Anieli Mroczek).
Należy chyba zacząć od podziękowań dla autorki tekstu, która zechciała pochylić się nad lubelską sztuką. Głos z zewnątrz jest zawsze cenny, tym bardziej, że pewnie miała do wyboru inne, bardziej fascynujące tematy. To miło, że zajrzała do Galerii Labirynt, Galerii Białej, odnalazła nawet wystawę Przemienienie w lubelskim starym browarze (a na pewno nie było to łatwe w natłoku wydarzeń Nocy Kultury), pokręciła się po Kamienicy Cudów, łyknęła nieco opowieści i legend lubelskich (choćby o jej rzekomych dawnych mieszkańcach). Można by sądzić, że ogarnęła szerokie spektrum środowiska lokalnego, przeczucie jednak podpowiada, że uczyniła to dosyć pobieżnie, z racji krótkich weekendowych pobytów w Lublinie. To zrozumiałe zatem, że jej sądy są dosyć powierzchowne.
Autorka jest w swoich ocenach bezkompromisowa i nie pozostawia miejsca na półtony, kadruje rzeczywistość około-artystyczną ostrą żyletką, z chirurgiczną precyzją oddzielając jej zdaniem zdegenerowane przypadki od zdrowej tkanki sztuki. Czasami trafia w sedno, choćby kiedy opisuje styl życia artystycznego, polegający na chlaniu na podłodze i „robieniu swoich rzeczy” z przekonaniem, że skoro jestem artystą (chleję na podłodze), to na pewno to, co robię to sztuka. Niektórzy czynią z takiej postawy etos bohemy, jak zauważyła Plinta. Ale z drugiej strony picie i inne używki, opary dymu nikotynowego i życiowe rozbabranie to nieraz produkt uboczny, bardziej depresyjna strona tworzenia, o czym autorka dobrze wie. Poza tym, jak mówi Maks Cieślak, każde miasto ma swój spleen, poczucie beznadziei i wiarę w afekt z lekceważeniem efektu. Sprowadzanie kamienicy, w której gościła jedynie do meneli z przykurzoną legendą dawnych mieszkańców jest nieprawdziwe. Galeria, która funkcjonuje tam w jednym z mieszkań, niczym hansenowskie muzeum w uśpieniu, raz na jakiś czas uruchamia się na jedną noc (bądź kilka), prezentuje rozmaitą sztukę i ściąga setki widzów. Trzeba przyjść na wernisaż, żeby wiedzieć, co tam się dzieje. Jak widać jednak inicjacja autorki w Kamienicy Cudów, zapewne w chwili, gdy galeria spoczywała skrzętnie ukryta pod stosami butelek, nie była najszczęśliwsza.
Wytrawna kronikarka wypadków lubelskich zarejestrowała kilka faktów artystycznych, które miały miejsce w ostatnich miesiącach. Nie spodobała się jej malarska wystawa Kompleksy i frustracje w Labiryncie (malarstwo było mało odkrywcze). W tym samym czasie w drugiej sali Galerii Labirynt miała miejsce całkowicie niemalarska wystawa Huberta Czerepoka, ale o niej autorka już nie wspomniała. Warto więc byłoby zwrócić uwagę, iż Kompleksy i frustracje to pierwsza osadzona w tradycyjnym medium wystawa w Labiryncie. Od pewnego czasu bowiem trwa tam cykl To nie jest film (wystawa Czerepoka też się do niego zalicza), który prezentuje rozmaite strategie sztuki wideo w wydaniu m.in. Mirosława Bałki, Anny Baumgart, Cezarego Bodzianowskiego, Katarzyny Kozyry, Dominika Lejmana, Krzysztofa Wodiczki. Wystawa Kompleksy i frustracje wbijała się klinem w przegląd multimedialnych działań różnych polskich artystów, pokazując, że program Labiryntu to nie monolit, że dzieją się tu różne rzeczy. Z jednej strony ważną rolę w galerii odgrywa performance, wideo, działania eksperymentalne z pogranicza mediów (spuścizna BWA Andrzeja Mroczka oraz Ośrodka Sztuki Performance), z drugiej zaś galeria jest otwarta na współpracę z lokalnym środowiskiem, w tym (o zgrozo) z malarzami.
Performance Art Meeting nie wzbudził uznania krytyczki, w Kamienicy Cudów jechało wódą, Galeria Biała zniknęła w odmętach wielkiego molocha Centrum Kultury i z perspektywy Warszawy w ogóle już jej nie widać. Jest w tekście i w całej szarzyźnie, z jaką przyszło się zmierzyć Karolinie Plincie, jeden jasny punkt. Pisze ona szeroko o wystawie Noc sądu Roee Rosena i Zbigniewa Libery (Galeria Labirynt, kuratorka: Agnieszka Chwiałkowska). To dobrze, iż przynajmniej ta wystawa została doceniona przez autorkę tekstu o lubelskiej sztuce. Jeśli chodzi o Performance Art Meeting, Paulina Kempisty (Fundacja Sztuki Performance) mówi, iż rzeczywiście trudno o bardziej „szumną” nazwę: meeting (z ang.) oznacza spotkanie, po prostu. Spotkanie, w tym wypadku sześciu młodych artystów, nazwanych przez autorkę „dziećmi” (choć wiekowo to mniej więcej rówieśnicy krytyczki), co robić sztuki nie potrafią. Podwórko, w którym wydarzenie się odbyło „wygrało” z propozycjami młodych artystów. Prawdopodobnie cokolwiek by się w tym lokalnym kontekście nie zadziało (sztuka czy nie-sztuka według Plinty) byłoby problematyczne. Dobrze się składa, że Plinta to zauważyła. Zwrócenie uwagi na zagrzybione (w sensie dosłownym i metaforycznym) podwórka było celem organizatorów, którzy postanowili przesunąć punkt ciężkości z galerii na takie miejsca jak ulica Zamojska – bliskie centrum i okryte złą sławą. Podczas Nocy Kultury zmieniły one swoje oblicza, tętniła życiem; zresztą sukcesywnie je zmieniają ze względu na aktywny podczas wakacji Most Kultury na Bystrzycy. Na wstępie swojego artykułu autorka napisała: „Przyznam szczerze, że jeszcze do niedawna Lublin znałam słabo”. Zapewne wcale go teraz lepiej nie zna.
Tekst Karoliny Plinty to subiektywne spostrzeżenia i intuicje, wygłaszane z pozycji sądu najwyższego, który znajduje się na Mazowszu. O ile jednak to akurat można złożyć na karb wolności słowa i prawa do własnej opinii, o tyle puenta niepokoi i każe podejrzewać autorkę o ignorancję. Fantazjuje ona bowiem, iż wszystko, co zobaczyła w Lublinie, jest grubymi nićmi szytą mistyfikacją Roberta Kuśmirowskiego. Wydawać by się mogło, że to ciekawe i zabawne porównanie, gdyby nie fakt, że bardzo upraszcza ono sprawę. Ale pamiętamy przecież, że autorka lubuje się w stereotypach. Jeśli gdzieś ktoś korzysta z tego, co znalazł (np. petów i guzików), robi z tego teatr, który czuć nieco stęchlizną, bunkrem, grzybem, jeśli wykrzywia rzeczywistość i historię w lustrze iluzji – to musi być nie kto inny tylko Kuśmirowski (skoro już jesteśmy w Lublinie). Tak jest łatwiej: wsadzić sztukę lubelską do jednego wora i nakleić jej etykietkę. To tak, jakby każdy brodacz pozujący na Chrystusa był dziełem Katarzyny Kozyry, a w każdym grillu przed galerią maczała palce Elżbieta Jabłońska. Takie uproszczenia można by mnożyć. Gdyby autorka uważniej się rozejrzała, pewnie dostrzegłaby inne godne uwagi postaci, ale po co wychodzić z myślowych okopów. Oczywiście, Karolina Plinta może sobie porównywać kogo chce z kim chce, ale skoro podkreśliła, że „postanowiła do sprawy podejść poważnie”, to taka jej krytyka sceny lubelskiej jest miałka, a nie poważna. W tekście nie brak słusznych intuicji, ale grzęzną one w sztampowych wyobrażeniach o mieście. Lublin to nie tylko Robert Kuśmirowski i szkoła hiperrealistów.
Całe szczęście, że autorka spotkała się z twórcą Krainy Grzybów. Wbrew jej przypuszczeniom nie jest on postacią zupełnie w Lublinie nieznaną. Swego czasu współtworzył Magazyn „Kra” wydawany w Galerii Labirynt przez grupę młodych krytyków tworzących blog „Bilart”. Autor „Poradnika Uśmiechu” zasłynął z błyskotliwych tekstów i sugestywnych rysunków: karykatur lubelskich artystów (Lublemonów), zabawnych komiksów z festiwalu Performance Platform Lublin i z przygód Agaty, które wówczas zaczęły pączkować. „Kra” była rozbiegówką młodych krytyków, odpryskiem bloga, zaczęła żyć własnym życiem kolportowana bezpłatnie w lubelskich kawiarniach i galeriach. Miała swoje pięć minut, które odbiły się echem. Można powiedzieć, iż była młodszą siostrą „Zina” – magazynu, który pojawił się w podobnym czasie. „Zin” narodził się w sieci na początku 2012 roku i szybko zyskał ogromną popularność a jego kolejne odsłony w mieszkaniu w kamienicy przy ul. Szewskiej gromadziły tłumy gawiedzi. „Kra” i „Zin” miały różny charakter i cele, ale właściwością jednego i drugiego było to, że generowały ruch w środowisku, nie pozwalały na stagnację. Były także czymś pomiędzy pospolitym ruszeniem, bardziej ustrukturyzowanym NGO a instytucją, czymś co gwarantowało przepływ informacji i świeżego powietrza. Nie bez kozery o tym wspominam, gdyż ich funkcjonowanie to swego rodzaju lubelski syndrom. Lubelska właściwość, na którą Karolina Plinta nie zwróciła uwagi, to spontaniczne tworzenie struktur oddolnych, niezależnych, pozakomercyjnych i pozainstytucjonalnych; grup, które działają na zasadzie no budget (patrz: „No Budget Show” Roberta Kuśmirowskiego) czy low budget. W ten sposób rozpoczynała działalność galeria jednej nocy w Kamienicy Cudów, Autonomiczne Centrum Społeczne Cicha 4 , które ruszyło dzięki staraniom Michała Wolnego, czy grupa Crossroad, która spektakularnie pokazała się podczas tegorocznej Nocy Kultury oraz wiele innych. Dzięki kolektywnej energii przez kilka lat działała Tektura, niezależne i niekomercyjne centrum społeczno-kulturalne mieszczące się w przedwojennej willi na Wieniawskiej. Było to wyjątkowe miejsce na mapie Lublina, które miało rozległy profil działalności, odbywały się tam koncerty, spotkania, warsztaty, projekcje filmów, wystawy, imprezy, działał squot, Lubelska Kuchnia Społeczna itd. (można o niej poczytać na tektura.wordpress.com). W Lublinie da się jeszcze zauważyć ożywienie, które nie zgasło zupełnie po staraniach o tytuł Stolicy Kultury 2016.
Ponadto ludzie działają w środowisku, które, delikatnie mówiąc, średnio sprzyja kulturze – prawicowa w dużej części rada miasta bacznie wypatruje penisów i obnażonych torsów na okładkach i plakatach, działania o znamionach eksperymentu są pod ostrzałem. Brakuje przestrzeni na pracownie dla artystów i siedziby organizacji pozarządowych, które często muszą podpinać się pod instytucje. Jeśli ktoś pragnie w Lublinie żyć z kultury, często spotyka go bolesny zawód i wyjeżdża najczęściej właśnie do Warszawy. Zamek lubelski straszy, różni artyści próbowali go odczarować choćby na chwilę: Maurycy Gomulicki dorobił w jego fasadzie/facjacie różowe oczy, które świeciły w nocy, Martin Zet strzelał spod niego z katapulty starymi książkami. To jednak tylko działania-efemerydy przy okazji festiwalu Open City, które nie były w stanie naruszyć wizerunku upiornego kolosa. Sztuka w Lublinie powstaje w cieniu Majdanka, zamku lubelskiego i grożącego palca lubelskich radnych.
Mimo wszystko w Lublinie czasem dzieje się coś niespodziewanego i intrygującego, coś co nie jest przeszczepione z zewnątrz, czego nie przemieliła najpierw Warszawa, sankcjonując jako Sztukę Godną Uwagi. Dzieją się rzeczy cenne, chwilowe, migotliwe. Artyści tworzą jednodniowe sytuacje oparte na własnych wspomnieniach w ramach „33 dni z życia”, przyjeżdżają z dalekich krajów na Performance Platform Lublin, jeden z najważniejszych w Polsce festiwali sztuki performance. Magda Franczak buduje lustrzaną bramę (Przejście) na Zamojskiej (nieopodal bramy, w której Plinta oglądała performance’y), Paweł Korbus instaluje projekcję w piwnej kadzi w starym browarze (Przemienienie). W kamienicy na Cichej powstaje wielka ogólnopolska wystawa z cyklu No Budget Ognisko plastyczne, a dzień później w tej samej kamienicy na innym piętrze (w Brain Damage Gallery) otwiera się wystawa fotografii Marthy Cooper Evolution of a Revolution. W tym samym czasie Karolina Plinta chodzi ulicami Lublina i przymyka na to oko, albo woli przemilczeć, gdyż nie pasuje to do jej wyobrażeń o lubelskim spleenie.