Zmęczenie materiału
Kto by pomyślał, że krakowski Miesiąc Fotografii ma już piętnaście lat. Niby niewiele, a cała wieczność. Jeśli maj, to na Planty, na Kazimierz i do Bunkra Sztuki po program i wystawę główną, dalej biegiem na Showoff, do MOCAK-u, Starmacha i runda po mniejszych galeriach, byle tylko oglądać co się da, potykać się o znajomych bliższych i dalszych, oglądać, rozmawiać, oglądać. Wszak to największy, najlepszy i najciekawszy festiwal w regionie, ba, jeden z lepszych na świecie (tak mówią)! Zaraz potem łódzki Fotofestiwal, trochę nawet starszy, choć też przecież młody. Wysiadka na nowej Łodzi Fabrycznej i prosto z Piotrkowskiej Atlas Sztuki, dalej Tymienieckiego, „Filmówka”, ŁDK i co tam jeszcze dają. Wyścigi o uwagę widza i palmę pierwszeństwa trwają i przynoszą oczekiwane rezultaty. Organizatorzy zachwyceni, photoworld (jak o sobie mówią ludzie ze światka) rozentuzjazmowany. „Najlepsza edycja od lat,” da się słyszeć tu i ówdzie na wernisażu, przy winie, albo nawet i „najlepszy festiwal w historii”.Serio? Jeśli jest aż tak dobrze to dlaczego jest tak źle?
„Zewnątrz wewnątrz”
Może nawet nie źle, ot, nijako, bez idei, bez pomysłu, bez rozmachu, choć na pierwszy rzut oka całkiem fajnie. Niby są kuratorzy, program główny i imprezy towarzyszące, ale jakoś się to nie klei. A jak problem, to zawsze wina kuratora. W Krakowie, co tu dużo gadać, po raz pierwszy od lat słabszym od Fotofestiwalu, odpowiedzialna za realizację Photomonth Fundacja Sztuk Wizualnych namaściła na kuratora Gordona MacDonalda. Bujał się z ekipą wokół Plant od lat, więc się doczekał, a że pomysłu brak, trudno się mówi. Sam MacDonald jest sympatyczny i w opublikowanej przez Miesiąc ośmiostronicowej gazetce pytany przez Rafała Milacha przy wódeczce (tak, nie zredagowali tego materiału, pewnie miało być na luzaku) mówi o sobie, że wszystkim się już zajmował i agencję foto prowadził, trochę pisał i wydawał, ciemnię wynajmował, foty sam też pstrykał, duet z żoną nawet miał artystyczny, to i pokuratorować może. Czemu nie! No więc zaproponował hasło „Zewnątrz wewnątrz”. Trudno powiedzieć jak je rozumieć, a i sam kurator za bardzo nie potrafi opowiedzieć, o co mu właściwie chodzi. Chyba ma być o wszystkim, o fotografii i o świecie, o byciu tu i tam, o wojnie i tańcu, o pamięci i niepamięci, o ufoludkach i zmarłych portrecistach. To wszystko znajdziecie w „Zewnątrz wewnątrz”. Wszystko albo nic. W stejtmencie kuratorskim czytamy, że to „Zewnątrz wewnątrz” wzięło się z rozmowy z kolegą, który miał powiedzieć, że „Fotografia zawsze pozostaje na zewnątrz i spogląda na to, co wewnątrz”. No tak, jeśli ktoś jeszcze wierzy w jakieś „zewnątrz”, to na pewno musi być fotografem.
W tym roku w Krakowie program główny to pięć niezbyt dużych wystaw, których tematyka jest różnorodna, by nie powiedzieć od Sasa do Lasa, od zewnątrz do wewnątrz.
Nie ma w sumie co się czepiać, bo kurator z każdego idiotycznego hasła powinien sklecić sensowną wystawę, a w wypadku festiwalu, program główny. W tym roku w Krakowie program główny to pięć niezbyt dużych wystaw, których tematyka jest różnorodna, by nie powiedzieć od Sasa do Lasa, od zewnątrz do wewnątrz. I tak na parterze Bunkra Sztuki pokazywana jest wystawa pięciu fotografek zajmujących się reprezentacją wojny (Wojna, jaką widzimy), w nowym budynku Muzeum Historii Fotografii otwarto pokaz poświęcony tańcu (My także tańczymy), w Domu Estery zobaczyć można archiwum wernakularnej fotografii ufologicznej (Nierozstrzygający moment, Punkt obserwacyjny), w schowanej za głównym budynkiem MOCAK-u galerii Re nowe prace pokazuje Diana Lelonek, a obok MOCAK-owych biur w dwóch salkach umieszczono kilkanaście czarno-białych zdjęć Susan Lipper. To wszystko? Pięć lat temu to nawet nie byłby program towarzyszący, a teraz podaje się to jako danie główne sugerując, że to edycja najlepsza od lat! Tak, ktoś powie, przecież są jeszcze „goście specjalni”, czyli ekspozycja Fotografii Kolekcjonerskiej w Galerii Starmach, weekendowy pokaz fotografii teatralnej z wydanej rok temu książki Magdaleny Hueckel i ukryta między dwoma innymi feministyczno-queerowymi bardziej niż fotograficznymi wystawami aktualnie pokazywanymi w currentart.space (tak, naprawdę ktoś tak nazwał galerię) pośmiertna ekspozycja zdjęć Andrzeja Georgiewa. Pamiętacie „Alias”, „Archiwum Centralne”? Pokazy w Muzeum Narodowym? Bunkier z wystawami od piwnic po sufit? Photobooki, monografie i katalogi zamiast ośmiostronicowych gazetek pt. „Popatrz codzienny” (sic!)? Program towarzyszący zbliżający się do setki wystaw, działań, wydarzeń? Można byłoby tę biedę usprawiedliwić brakiem środków, ale jeśli jesteście wewnątrz tego zewnątrz, to orientujecie się, że kto jak kto, ale festiwale fotograficzne na dobrej zmianie nie straciły. Rekordowego dofinansowania pozazdrościć mogą im nawet wiodące instytucje sztuki i dobrozmianowe ngosy.
„Dasz wiarę?”
Zdrowie ministra Glińskiego piją też w Łodzi. Tu wcześniej dały o sobie znać rządy faworyzujących Kraków neoliberałów. Łódź, mówiąc wprost, z braku pieniędzy zdychała i od kilku lat zapowiadano definitywny koniec, ale to się zmieniło i kaska z grantów popłynęła, więc trzeba robić. To się czuje. Jest więcej towaru niż w latach poprzednich i nawet katalożek wydano, choć w poprzednich latach różnie z tym bywało. Nic tam, że cyfrowy druk i dostępny po prośbie, grunt, że jest. Pieniądze, wystawy, kuratorzy, ale co z pomysłami? Przecież zdziecinnienie i intelektualny uwiąd nie mógł dotknąć tylko części środowiska fotograficznego. To byłoby nie fair. Koledzy i koleżanki z Fotofestiwalu zaprosili więc na kuratora programu głównego Augustina Rebeteza, a ten zapodał wystawę pod tytułem równie pretensjonalnym co adekwatnym do zawartości Trash Cans for Hearts and People Have No Souls. Pewnie Rebeteza nie znacie, bo to z punktu widzenia sztuki piąta woda po postinternetowym kisielu, ale w fotografii to wciąż świeżynka i przekonują, że wymiata. Cóż, nawet jak na naiwną fotografię Rebetez dał do pieca z tematem głównym. Jakbym to sam opisał, to byście nie uwierzyli, więc trzymając stylówę organizatorów cytuję:
„Dasz wiarę? Dasz się oszukać? Naprawdę wierzysz w to, co widzisz? Naprawdę wierzysz, że widzisz wszystko? Zapraszamy do rzeczywistości, w których nic nie jest oczywiste i jasne na pierwszy rzut oka. Zapraszamy do wszechświatów, w których łatwo się zgubić, jeśli choć na chwilę stracisz czujność. Zapraszamy na spotkanie z artystami, którzy Twoją wyobraźnię wystawią na próbę.”
Tak, ja też w to nie wierzę, a to dopiero początek. No i ta antykuratorska śpiewka fotograficznych i fotografujących kuratorów, może on chce się usprawiedliwić z jakiejś niemocy? Może to poważniejsza sprawa, jakiś galopujący antyintelektualizm? A może chodzi o to, że otwierali Fotofestiwal w dzień dziecka i chcieli dzieciom wyjść naprzeciw (na wernisażu serwowano też soczki dla milusińskich)? No więc tak to leci w opisie organizatorów festiwalu:
„«Żadnych idei. Żadnych konceptów. Tylko totalny artystyczny wszechświat» – tak charakteryzuje swoją metodę twórczą Augustin Rebetez. Znakiem charakterystycznym jego wszechświata są czarne ptaki, człekokształtne stwory i nieprawdopodobne instalacje w czystych galeryjnych salach. Rebetez jest obecnie jednym z najbardziej intrygujących artystów młodego pokolenia. Zajmuje się fotografią, malarstwem, rysunkiem, filmem, grafiką i praktyką kuratorską. Jego prace mają charakter instalacji site-specific, dzięki którym wprowadza widza w surrealistyczne, poetyckie i punkowe światy, gdzie fikcja miesza się z rzeczywistością.”
W sumie ten opis wystarczy za krytykę, bo tak to mniej więcej wygląda. Jaki artysta, taki wszechświat. Wszystko miesza się ze wszystkim fotograficznym kuratorom. Wszystkim się zajmują i wszystko robią, włącznie z „praktyką kuratorską”, a koncepty mają na poziomie nastolatka, który odkrył, że internet nie kończy się na fejsbuku. Witamy w polskim photoworldzie.
Polish Paradise
Nie tak miało być. Lata ciężkiej pracy by fotografię wyciągnąć z niszy, wpuścić w obieg sztuki współczesnej i pokazać, że jest tu jakiś potencjał artystyczny, intelektualny, a nawet czysto ludzki, organizacyjny. To się działo. Wystarczy spojrzeć na półkę z katalogami Photomonth, by złapać kiedy było dobrze i kiedy zaczęły się problemy. Wszyscy zaczynali od pokazów narodowych, a to fotografia czeska, węgierska, niemiecka, chińska, hiszpańska czy inna, by z czasem przejść na model kuratorski. W okolicach 2008 roku było już dobrze, a boom widoczny w grubych grzbietach publikacji towarzyszących wyznaczają lata kolejne, tak do 2012-2013 roku. Później, stopniowo wszystko karleje, zmniejsza się i zanika (w tym roku Miesiąc Fotografii nie ma katalogu, poza mapką i nieszczęsną gazetką z festiwalową krzyżówką, tak, chodzi o „Popatrz codzienny”, te osiem stron z rozmową przy wódce Milacha i MacDonalda jako materiałem głównym). W złotych latach powstają kluczowe także dla świata sztuki realizacje, pojawiają się gwiazdy z nowymi pracami, a nie odgrzewane kotlety. Nie chodzi znów o kuratorski klasyk Broomberga i Chanarina, wystarczy spojrzeć na to, co otwierało festiwal w galerii Starmacha. Pamiętacie Trevora Paglena? Stefanię Gurdową? Waltera Pfeifera? Viktora Kolara? No więc na rocznicową 15. edycję „Zewnątrz wewnątrz” wybrano pokaz Fotografii Kolekcjonerskiej, fajny, eklektyczny zestaw do kupienia w przystępnej cenie. Czyli nie żaden wybitny artysta i świeży wizualnie projekt, tylko komercja. Przy czym też nie jakieś tam Sotheby’s, Christie’s, czy inny de Pury. Ba, nawet naszemu staremu Starmachowi to do pięt nie dorasta. Jakby tak pan Andrzej spojrzał na te zdjęcia do kolekcjonowania i zebrał towar do wylicytowania do kupy, to może cenowo wyszłoby porównywalnie z poślednim płótnem kogoś z kręgu Grupy Krakowskiej.
Trudna sprawa, może rynek zaczął się marzyć photoworldowi? Kto wie, śnią sen o ArtBasel, a może ParisPhoto? Sen lekko pijany, niczym finansowana przez Instytut Adama Mickiewicza impreza w Arles czy Tbilisi o zręcznym tytule Polish Paradise, gdzie do wódki oprócz przekąsek serwuje się źle wydrukowany album PhotoPoland i w kącie puszcza zapętlony cyfrowy slideshow z młodymi polskimi zdolnymi fotografami, których może ktoś wypatrzy w pijackim widzie. Kolejna odsłona polskiego fotograficznego raju już we wrześniu na Litwie. Powodzenia!
Bolesny przeskok
No dobrze, czepiam się. Ostatecznie są też wystawy z dobrymi nazwiskami. Trzeba im się przyjrzeć. Choćby tej głównej, na parterze Bunkra Sztuki, która pokazuje wojnę. Kurator wybrał pięć fotografek, które łączy płeć i to, że zajmują się reprezentacją wojny. Całość to pięć tapet z cyklu Jedenaście eksplozji Sophie Ristelhueber obok prasowych fotoreportaży Niny Berman, antywojennych kolaży Marthy Rosler, poświęconych weteranom książek Moniki Haller i instalacji fotograficznej dedykowanej dronom Lisy Bernard (Bolesny przeskok). Wszystko anglosaskie, w porządku, kurator nie miał czasu na research, wiadomo, festiwal i terminy gonią. Ale dlaczego wszystko wygląda tak topornie? Nie chodzi o to, że kobiety wcale nie fotografują inaczej (wystarczyłoby dodać pracę z Afganistanu Broomberga i Chanarina, żeby rozsadzić formułę i jasno zobaczyć, że gender nic w kwestii artyzmu, wrażliwości, polityczności, etyki nie zmienia). Gorzej, kurator sprawia wrażenie jakby uciekał od głośnych wystaw wojennych fotografii kobiet w Turynie z jesieni 2016, czy świetnej podróżującej po świecie ekspozycji Lee Miller. Nawet nie trzeba było jechać do Włoch czy gdziekolwiek. Wystarczyło sięgnąć do „Daily Mail” czy „TIME”, by zobaczyć, że można inaczej. Tak, wystawa w Bunkrze jest robiona na kolanie, stereotypowa, bezproblemowa. Chce dobrze, ale miesza wszystko, wojny, etyczne postawy, polityczne poglądy i fotograficzne formaty, niemiłosiernie rozpłaszcza ciekawe prace, a do tego jest mało odkrywcza. Wszystko po to, by zostawić widza z wrażeniem, że kobiety fotografują dziury pozostałe po eksplozjach (mężczyźni zapewne lufy karabinów i czołgów), zajmują się ciężko rannymi i straumatyzowanymi weteranami oraz generalnie nawołują do zaprzestania przemocy…
Wystawa w Bunkrze jest robiona na kolanie, stereotypowa, bezproblemowa. Chce dobrze, ale miesza wszystko, wojny, etyczne postawy, polityczne poglądy i fotograficzne formaty, niemiłosiernie rozpłaszcza ciekawe prace, a do tego jest mało odkrywcza.
Wojenny parter Bunkra Sztuki i tak jest o niebo lepszy od ufologicznych eksploracji, równie sensacyjnych, co poznawczo i wizualnie miałkich. Sam w to nie wierzę, ale sytuację ratuje Muzeum Historii Fotografii, które minimalizowanemu w Bunkrze Sztuki festiwalowi udostępniło swoją przyszłą siedzibę. „My także tańczymy” to znów pokaz angielskich hitów sprzed lat i tych w miarę aktualnych. Wszystko serwowane w sosie oporu i politycznego nieposłuszeństwa (MacDonald: „wystawa jest pomyślana również jako antidotum na polityczne i społeczne zniewolenie naszych umysłów i ciał”). Zdjęcia tancerzy (Elaine Constantine), zdjęcia dziewczynek marzących o tańcu i balecie (Margaret Conell-Brown), trochę choreografii prosto z imprezki w klubie (Ewen Spencer) i tyle. Wernakularne filmy kręcone przez amerykańskich żołnierzy w Afganistanie, zapis performansu Gillian Wearing czy film Vojtěcha Veškrna Moje siły powietrzne nie czynią z wystawy żadnego politycznego stejtmentu ani nawet antidotum na nudę.
„Szacun”, powiedział mi na odchodne wolontariusz pilnujący wystawy. „Spędził pan tu tyle czasu, a ludzie wychodzą po kilku minutach”, rozwinął gdy spojrzałem na niego zdumiony. Cóż, pewnie bym został dłużej niż te 40 minut, gdyby działały wszystkie projektory, ale w sumie Phila Collinsa zna chyba każdy. Zarówno zainteresowany New Wave, jak i sztuką współczesną.
Tam, gdzie MacDonald nie kuratorował (czyt. nie psuł), tylko dał po prostu przestrzeń artystom jest znośnie, a nawet bywa inspirująco.
„Moim zdaniem kuratorom zbyt często pozostawia się zupełnie wolną rękę, co sprawia, że wtłaczają oni prezentowane prace we własne ramy koncepcyjne, zmieniając ich pierwotny kontekst”, pisze w stejtmencie MacDonald i dodaje. „W ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie oryginalne prace artystów pozostają – na tyle, na ile to możliwe w zestawieniu z innymi pracami – wierne pierwotnemu zamierzeniu”. Nie wiem, czy zamierzeniem Marthy Rosler było wystawianie na płaskich wystawach, gdzie artystów dobiera się z haszy #gender i #warphotography. Również Nina Berman chyba lepiej się odnajduje w kontekście fotografii prasowej niż na ścianie, o zredukowanej z jedenastu do pięciu eksplozji Ristelhueber nie wspomnę. Wernakularne filmiki z Afganistanu mają się świetnie na YT, a dokumenty telewizyjne lepiej wypadają w telewizji niż na festiwalu. Również zdjęcia tancerzy raczej widziałbym w żurnalu, a niekoniecznie w formie wielkoformatowych wydruków przyklejonych do ścianek z kartongipsu, którymi zastawiono szczelnie przestrzeń.
A jednak MacDonald ma rację. Tam, gdzie nie kuratorował (czyt. nie psuł), tylko dał po prostu przestrzeń artystom jest znośnie, a nawet bywa inspirująco. Jak ktoś obejdzie gmach MOCAK-u trafi na kolejną świetną, kameralną wystawę Diany Lelonek, również wyjęte nieco z kontekstu, ale pozbawione kuratorskiej czapy zdjęcia Lipper intrygują, choć ze względu na małą przestrzeń pozostawiają poczucie niedosytu. Także pokaz Andrzeja Georgiewa mógłby stać się wydarzeniem, gdyby go nie schowano w nieznanym miejscu, wciśniętego pomiędzy niezwiązane z Photomonth imprezy LGBT (Queerowy Maj w Krakowie). Ta sama reguła sprawdza się w Łodzi. Im dalej od kuratorów festiwalu i Rebeteza tym lepiej – świetny nowy Rafał Milach (nawet nie w programie festiwalu, ale zawsze warto, to także koniec Atlasa Sztuki), schowana, za to pięknie przygotowana Noémie Goudal, pokazywane wielokrotnie jak Europa długa i szeroka, ale zawsze ciekawe pokazy Martina Kollara i Joana Fontcuberty bronią się same, dają oddech i nadzieję, że nie jest aż tak źle.
Nie przygryzaj warg. Masz już krew na ustach
Nieładnie wyśmiewać photoworld z pozycji artworldu. Kult obrazka cykniętego, wydrukowanego i powieszonego w ramce na ścianie ma się dobrze w średnim i starszym pokoleniu. Ale może infantylizm nie dotknął młodzieży? Może kontestują i psują? No cóż. Te wszystkie programy Grand Prix, Offy i przeglądy portfolio w coraz to nowych formatach, sytuujące się między szybkimi randkami i sesjami coachingowymi, wydają się służyć reprodukcji systemu. W Krakowie na offie najlepszy jest tytuł. Od razu widać, że Krzysztof Pijarski był jednym z mentorów. Udało się też przeforsować format zbiorowej wystawy zamiast pojedynczych prezentacji. Także górę nad wypowiedziami indywidualnymi wzięła dość luźna, ale jednak kuratorska czapa, a że kuratorów było czworo… Wystawę pt. Nie przygryzaj warg. Masz już krew na ustach otwiera genialne, i jakże okrutnie optymistyczne motto: „W impasie spowodowanym przez kryzys byt utrzymuje się na powierzchni; zazwyczaj nie idzie na dno.” Bądź mądry i fotografuj, ale młodzi się nie dają. Obsypali brokatem, wstawili dziwne sprzęty, no i powiesili zdjęcia na ścianach, równo, w rządku. Najbardziej wyróżniał się pokazywany zarówno w Łodzi jak i w Krakowie Viacheslav Poliakov. Kiczowate, religijne, lwowskie motywy dobrze się w Polsce sprzedają. W Łodzi Grand Prix po bożemu – każdy prezentuje swoje zdjęcia na osobnej ściance. Też dobrze. Trudno jest pisać o młodej fotografii, o zagubieniu autorów, desperackich próbach odkrycia czegoś nowego i zdefiniowania siebie, ale też nie można się naśmiewać, trzeba dać szansę, bo to co innego niż niegdysiejsi entuzjaści, którzy niedawno stali się cynikami. Ci są młodzi, nieskażeni, chyba. Starym wyjadaczom biada. No ale, żeby całkiem się nie wymigać, podam tytuły prac, bo jednak mnie zaintrygowały, czasem nawet bardziej niż same obrazy: Other Ways of Knowing, This Is Not Real Life, Hallucination, Make a Wish, Most Were Silent, Reminiscencje, Przebogata fauna tutejszej okolicy, Hipoteza zerowa, Z całą tą ciemnością wokół nie czuję się tak samotnie…
Jest w tym sporo poezji, cokolwiek o niej sądzić, ale też przykrytej brokatem bezradności, poszukiwania. Tak czy inaczej, cała nadzieja w młodych. Dobre są też wystawy w ŁDK-u, studenckie, zadziorne. W krakowskich kawiarniach niestety uwiąd. Z pewnością rada jest jedna. Drogie dzieci, trzymajcie się byle jak najdalej od festiwali. Nie wysyłajcie im swoich zdjęć, a już na pewno nie wpłacajcie ciężko zarobionych w kawiarniach, pubach i galeriach handlowych pieniążków by obwoźni kaznodzieje przeglądali wam portfolia i częstowali swoimi głodnymi radami w temacie tego jak być fotografem i osiągnąć sukces w festiwalowej sieci. To droga donikąd i napędzanie chorego, wsobnego i odklejonego od życia mechanizmu. Zresztą ten system i tak was wypluje. Widać to na przykładzie ewolucji Fotograficznej Publikacji Roku, która ogłaszana jest zwyczajowo na Fotofestiwalu w Łodzi. Coś, co miało z założenia służyć młodym fotografom jako punkt wyjścia do publikacji pierwszej książki, stało się pustym, nikomu i niczemu nie służącym rytuałem. Jak inaczej tłumaczyć przyznanie w tym roku nagrody porządnej muzealnej publikacji prezentującej po raz enty dorobek średniej klasy fotografki, jaką jest Zofia Chomętowska? Wydawnictwo potężnej publicznej instytucji – Muzeum Warszawy i prężnej Fundacji Archeologii Fotografii zgarnia nagrodę, podczas gdy autentycznie self-publishingowa rzecz, jaką jest książka Filipa Springera i Michała Łuczaka, załapuje się na wyróżnienie (zarówno nagroda, jak i wyróżnienie są zresztą wyłącznie symboliczne, co też podkreśla malejącą z roku na rok zawartość.
Samozaoranie
Tegoroczne edycje festiwali przejdą do historii jako graniczne. Suto finansowane i miałkie jak nigdy dotąd. Zadowolone z siebie i odklejone od rzeczywistości, od sztuki, a co gorsza od stanu fotografii współczesnej. Artworld tym także się różni od photoworldu, że choć z oporem, to jednak przyjmuje krytykę. Tymczasem dawna rywalizacja napędzająca przez lata dynamikę świata fotografii polskiej ustąpiła wątpliwej sztamie prowincjonalnych festiwali fotografii tworzących koalicję w ramach PhotoPoland i spotykających się na imprezkach networkingowych z cyklu Polish Paradise. Błogostan trwa i jakkolwiek krytycznie możemy się odnosić do dzieł festiwalowych demiurgów, oni myślami są już gdzie indziej. Świetnie o tym pisze Agnieszka Dwernicka w zatytułowanym „Zaczynamy!” wstępniaku do „Popatrz codzienny”. Warto zacytować większy fragment, tak byście złapali flow:
W tych dziwnych czasach największym problemem, jak się okazuje, nie jest demonizowany przez lata brak pieniędzy. Problem jest dużo poważniejszy. Co zrobić jeśli pieniądze są, a pomysłów nie ma?
„Największy festiwal fotografii na świecie obchodzi w tym roku 48 urodziny. Odbywa się w Arles. Można go nazwać legendą. Wszyscy, całe środowisko fotograficzne, tak zwany photoworld, spotyka się w tym jednym miejscu raz do roku. Jest lipiec. Prowansalskie słońce oślepia. Pijemy rose i rozmawiamy o fotografii. Gdzieś w tle każdy planuje swój festiwal, zaprasza kuratorów i artystów. Tańczymy do rana. Jesteśmy tu i teraz. Łączy nas fotografia. Miesiąc Fotografii w Krakowie obchodzi w tym roku 15 urodziny. Dla nas to bardzo dużo. Mówią, że dojrzeliśmy. Sami widzimy, ile się zmieniło. Skanujemy każdy rok, wspominamy. Co się zmieniło? Czym był festiwal w 2001 roku, a czym jest teraz?”.
Pytanie dyrektorki Miesiąca Fotografii wydaje się bardziej niż kiedykolwiek palące i należy mieć nadzieję, że podczas pląsów z photoworldem po lampce pysznego rose na imprezie Polish Paradise przyjdzie jej do głowy cokolwiek lepszego niż to, co wydarzyło się w tym roku. Jeśli ktoś z państwa będzie w Arles, to proszę ode mnie przekazać apel wraz z ukłonami dla photoworldu.
A tak na poważnie, to w tych dziwnych czasach największym problemem, jak się okazuje, nie jest demonizowany przez lata brak pieniędzy. Problem jest dużo poważniejszy. Co zrobić jeśli pieniądze są, a pomysłów nie ma? Temat nurtujący wiele polskich instytucji sztuki zaczął być palący również dla photoworldu. Dla ułatwienia dodam, że zawsze można zamknąć działalność. Tak jak zrobiła to najstarsza impreza fotograficzna w kraju, czyli poznańskie Biennale Fotografii, które w tym roku po prostu się nie odbędzie. To uczciwe rozwiązanie. Tym różni się też działalność w trzecim sektorze, że można, ale nie trzeba. Na szczęście, festiwal to nie muzeum narodowe, które trwać będzie po wsze czasy i jeden dzień dłużej. A miałem już nie pisać o fotografii.