Złe nawyki. Martyna Czech i Kasper Lecnim w Kronice
Martynę Czech i Kaspra Lecnima łączy metryka – rocznik 1990 – a różni prawie wszystko inne. Czech to malarka, która wyrazistą poetykę wyrobiła sobie już przy debiucie, Lecnim – artysta nie przywiązany do żadnego konkretnego medium, który mimo równie długiej obecności na scenie pozostaje właściwie enigmą. Dotąd znaliśmy go bowiem głównie za sprawą duetu z Irminą Rusicką i okazjonalnych projektów indywidualnych, tak różnych jak szaliki Tęczowi patrioci/Tęczowe patriotki i przeniesienie gabinetu dyrektorki Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku na przyczepie traktora z orońskiego pałacu do sali wystawowej podczas poprzedniego Triennale Młodych.
Indywidualne wystawy obojga, synchronicznie prezentowane w bytomskiej Kronice, łączy za to jedna kluczowa rzecz, jak na Kronikę przystało – polityczne zaangażowanie. W obu przypadkach jest to również zaangażowanie w typie schadenfreunde, oparte nie tyle na projektowaniu nowych rozwiązań, a na gorzkich diagnozach i wyczekiwaniu aż przedmiot zainteresowania, jak mówił klasyk, upadnie i sobie głupi ryj rozwali. U Lecnima tym przedmiotem jest neoliberalny technokratyczny kapitalizm, u Czech – ludzkość jako taka.
To, co Lecnim dodaje od siebie, to przepełniona wybornym czarnym humorem diagnoza pozycji artysty, który nie jest romantycznym spadkobiercą wizjonerów cyberpunku, a raczej drobnym cwaniakiem z Reddita, fantazującym o „hakowaniu systemu”.
Nowa normalność. Stare nawyki Lecnima, kuratorowana przez Dawida Radziszewskiego i opatrzona tekstem pióra Aleksego Wójtowicza, wita nas cichym bzyczeniem i popiskiwaniem oraz walającymi się po podłodze odłamkami kartongipsu wokół na wpół rozpieprzonych ścianek. Bzyczenie wydają z siebie poruszające się żwawo, choć raczej nieudolnie po podłodze roboty domowej konstrukcji, zbudowane ze szczotek, mioteł, miniaturowych głośniczków, tanich słuchawek-pchełek, kawałków drutów i trytytek, połączonych wiechciami kabli i bukietami wtyczek. Krążąc po podłodze i rączo wymachując metalowymi łapkami, wyglądają jak sklecone przez nie śmierdzącego groszem entuzjastę robotyki Roomby-samoróbki, które mają ogarnąć cały ten bajzel.
Grynszpanowej barwy ścianki, wokół których toczą się ich syzyfowe prace, nie są jednak, jak można się po chwili zorientować, czystą scenografią. Ich postrzępione wierzchołki to ilustracje kilku wykresów, pochodzących z różnych okresów i miejsc, choć dotyczących jednego, trudnego do statystycznego przyszpilenia czynnika – poczucia szczęścia. Jeden ilustruje malejącą szczęśliwość mieszkańców USA w okresie od początku drugiej kadencji Nixona do początku rządów Trumpa, inny nastrój użytkowników Twittera przed, w trakcie i po wizycie w publicznym parku.
Czuć tu vibe wczesnych prac Janka Simona w stylu zrobotyzowanych bochenków chleba i pary trampek zarzuconych na wirujący wentylator, nie tylko formalnie zresztą. Lecnim zdaje się aktualizować wątki podejmowane przez Simona – upadek romantycznych marzeń pierwszych kalifornijskich hakerów, wypatrujących w cyberprzestrzeni okazji na uratowanie kontrkulturowych ideałów lat 60., ilustrując ten proces uroczo cheesy metaforą technokratycznych cudów dbających o skrupulatnie wyliczoną społeczną szczęśliwość.
To, co Lecnim dodaje od siebie, to przepełniona wybornym czarnym humorem diagnoza pozycji artysty, który nie jest romantycznym spadkobiercą wizjonerów cyberpunku, a raczej drobnym cwaniakiem z Reddita, fantazjującym o „hakowaniu systemu”. Ale jedyne co naprawdę może zhakować, to zabezpieczenia pakietu Adobe, by móc swoją „subwersywną” sztukę klecić na spiraconym softwarze. A w polskich realiach o zabawie w zaawansowaną robotykę w stylu Jordana Wolfsona może tylko pomarzyć, zamiast tego za skromne publiczne pieniądze majstrując roboty-szczotki.
U Martyny Czech, jak to u Martyny Czech, zamiast politycznych rozterek dominuje emocjonalne wybebeszanie.
W tej sytuacji Lecnim pokazuje więc też w Kronice filmowe tutoriale dotyczące sposobu scrackowania Photosphopa, i to w formie naprawdę demokratycznej – w wersjach na Windowsa i Maca, opatrzone napisami w kilku językach. Teza o pozycji artysty jako idealistycznego, choć obdarzonego niewielką sprawczością geeka została zresztą w brutalny i nieplanowany sposób potwierdzona, gdy miasto Bytom na początku pandemii postanowiło zaoszczędzić, oczywiście, na kulturze, bez ceregieli tnąc posady nieetatowych pracowników Kroniki (na łamach „Szumu” pisała o sprawie Marta Kudelska). Lecnim w ramach swoich skromnych możliwości postanowił więc pozbawionym zarobku z dnia na dzień pracownikom choć odrobinę pomóc, przekierowując część budżetu z produkcji kolejnej pracy na ich doraźne zatrudnienie do pomocy przy wystawie.
U Martyny Czech za to, jak to u Martyny Czech, zamiast politycznych rozterek dominuje emocjonalne wybebeszanie. Jeśli jesteście zdeklarowanymi fanami jej twórczości, możecie w tym momencie przeskrolować do zakończenia, bo mimo drobnych eksperymentów na kuratorowanym przez Pawła Wątrobę Przywoływaniu rewolucji nie ma i fanami zapewne pozostaniecie. Nieco inaczej rzecz wygląda z perspektywy dotychczasowych ostrożnych entuzjastów. Z malarstwem Czech jest bowiem jak z kolejnymi częściami Assassin’s Creed czy Pokemonów – wyznawcy będą wniebowzięci, niedawni sympatycy zaś coraz bardziej poirytowana stagnacją.
Przywoływanie prowokuje do postawienia po raz enty odwiecznego pytania – gdzie kończy się artystyczna konsekwencja, a zaczynia gonienie własnego ogona? Bytomska wystawa Martyny Czech dostarcza wręcz klinicznych warunków, by spróbować na nie odpowiedzieć. Mamy więc powracające tematy; po pierwsze ubóstwiane przez artystkę króliki – niemal dosłownie, bo jedna z sal wykreowana została na króliczą kapliczkę. Po drugie ludzi, widzianych przez pryzmat ich psychologicznych słabości oraz po prostu jako obrzydliwe worki mięcha i substancji fizjologicznych; jest tu więc dużo gówna, sporo krwi i trochę spermy. Generalna wymowa wystawy jest zatem prosta – ludzkość to banda przekonanych o swojej wyjątkowości i wiedzionych prostymi popędami pasożytów żerujących na krzywdzie innych gatunków. I trudno polemizować, na poziomie programowym możemy sobie zbić mizantropijną piąteczkę, ale zostają jeszcze same prace.
Największym zaskoczeniem na Przywoływaniu są pokazane obok obrazów rzeźby, częściowo starsze, sprzed kilku lat, częściowo przygotowane na tę okazję. Niezależnie od zastosowanych przez artystkę stelaży, którymi bywają fryzjerski manekin czy model ludzkiej czaszki, podstawowym materiałem rzeźbiarskim są tu zasuszone królicze bobki. Do wnętrza króliczej kaplicy przechodzimy nawet przez uformowaną z nich kurtynę, przypominającą kotary z drewnianych koralików rodem z lat 90. Znajdziemy tu nawet, co w przypadku nie bawiącej się z reguły w historycznosztuczne mrugnięcia okiem Czech najbardziej nietypowe, nawiązanie do For the Love of God Damienia Hirsta, tyle że model czaszki zamiast z platyny wykonany jest z taniego tworzywa sztucznego, a zamiast diamentów pokrywają go królicze odchody powleczone perłową farbą. Odkładając na bok tę akcydentalną intertekstualność, rzeźby z króliczych bobków cechuje podobna dosadność i chropawość co obrazy artystki, można jednak śmiało zaryzykować stwierdzenie, że gdyby zamiast malarstwa u progu swojej kariery Czech wybrała tworzenie obiektów, nie byłaby dziś w miejscu, w którym jest. Płótno i farby to jednak materia mocno elastyczna, nie bez powodu natomiast nie istnieje coś takiego jak sztuka konceptualna w duchu art brut.
Wśród samych obrazów znajdziemy pojedyncze formalnie świeże perełki, przede wszystkim wyjątkowo monumentalną formatem Ucieczkę, na której postać czarnego quasi-kowboja uwozi w dal kobiecą postać w sukni o fakturze owczej wełny, rozchlapując pod końskimi kopytami błoto na wściekle żółtej drodze. Większość jednak, niezależnie od stopnia dosadności seksualno-krwawo-fekalnych przedstawień, zdaje się po prostu remiksowanymi po raz kolejny i zupełnie juz nieangażującymi wersjami obrazów sprzed paru lat. Gdy na kolejnych płótnach pojawiają się postaci inne niż autoportrety samej artystki, to ciężko mi już wykrzesać z siebie na tyle zainteresowania, by dociekać kto zacz. Co właściwie mógłbym robić nie tylko z poczucia zawodowego obowiązku, ale i prywatnej ciekawości, jako że sam się na dwóch czy trzech obrazach Czech jako figura skurwiałego krytyka znalazłem. Na niekorzyść kolejnych płócien działa tu jednak formalno-ikonograficzne sprzężenie zwrotne – dosadna malarska formuła i czarno-biała, wąska tematyka coraz bardziej znoszą nawzajem swój ciężar.
Na to, że malarstwo Czech w ciagu ledwie pięciu lat postarzało się tak szybko jak Macaulay Culkin na dragach, ma wpływ jeszcze jeden kluczowy element – środowiskowy kontekst. Gdy pół dekady temu artystka wygrywała Bielską Jesień, na tle innych młodych malarzy i malarek ze swoją ekspresją i brakiem przesadnego wydumania była ewenementem. Od tego czasu sporo się jednak zmieniło, a elementy stanowiące o początkowym sukcesie artystki – od brawurowego operowania fakturą i niespodziewanymi, zgrzytliwymi zestawieniami barwnymi po bezpardonowe przedstawianie splotu seksualności i przemocy – znalazły znacznie bardziej zniuansowane rozwinięcie w malarstwie m.in. Agaty Słowak czy Konrada Żukowskiego. Krótko mówiąc, Czech dominowała na bezrybiu, teraz zaś przypomina trylobita pływającego w wypełnionym masą bardziej rozwiniętych gatunków jeziorze.
Wystawy Lecnima i Czech w Kronice dzieli więc mimo ideowego żaru obojga jeszcze jedna znacząca różnica. Podczas gdy dość oszczędna formalnie i zbudowana wokół politycznego kośćca ekspozycja Lecnima potrafi wzbudzić sporo emocji, oparta w całości na silnych emocjach wystawa Czech nie prowokuje do żadnych politycznych refleksji. Coż, w nowej normalności stare nawyki faktycznie nie popłacają.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
Więcej