Zawsze chciałem być artystą, ale mogę tylko o nich pisać: Zbigniew Libera
Zamiast o Zbigniewie Liberze mam ochotę napisać o wojnie. To da się połączyć. Otóż Zbigniewa Libery nie ma na facebooku (z wielką stratą dla nas) i nie wie może, co się dzieje i tylko dlatego zachowuje spokój. Ale jest to spokój, który drażni; jak można być spokojnym gdy – i tu leci tynk facebooka, analizy i odezwy, listy i manifestacje, Ukraina i Rosja, Polska i Świat i – trzeba się mobilizować. A on się nie mobilizuje. Co za człowiek.
Rozmawiając z nim, miałem wiele skojarzeń, ale akurat to o mobilizacji przyszło do mnie okrężną drogą. Frazy „żyjemy w zmobilizowanym społeczeństwie” używał w swoich esejach po wielokroć Jerzy Stempowski. Myślę, że Libera by się zgodził, ale do mnie to dopiero zaczyna dochodzić. Gdy czytałem Stempowskiego, myślałem: „no tak, no tak, oni wtedy w latach pięćdziesiątych mieli takie problemy, Zimna Wojna, teraz może jeszcze Ameryka ma wojnę z terroryzmem, różne kolory alarmów, ale u nas w miarę pobożnie i zwyczajnie, na całym świecie wojna, polska wieś spokojna”.
Podczas spotkania Libera jednak z zapałem powtarzał swoją prostą, niby to matematyczną formułkę, że jak się weźmie dwa minusy (czyli dwóch krytykujących), co jak go rozumiem, ma być metaforą jednokierunkowej wrzawy, wychodzi z tego jeden wielki plus, a właściwie krzyżyk postawiony na myśleniu. Bardzo mi się to spodobało. Społeczeństwo jest niemiłe, a my jak opiłki żelaza ustawiamy się tam, gdzie większa siła. Teraz na linii wschód-zachód. Ale żeby coś samemu, trudniej.
Nie to, żebym relatywizował nasze społeczne uniesienia (kiedy trzeba być razem!), albo mówił, że może Libera relatywizuje, co to, to nie. Taki głupi nie jestem. Rzecz jednak w tym, że fragment tej plotkarskiej rozmowy o minusach, które dają plus, choć dotyczył ogólnej i powszechnej lewicowości nastrojów jako swojego rodzaju wielkomiejskiej tapety doskonale odnosi się do historii, która zaczęła się dwa tygodnie po tym spotkaniu – a więc rosnącej, karmionej mediami psychozy wojny. I tyle o sprawach aktualnych.
Pomyślałem sobie teraz, że opisując takiego Liberę, jako dowód nie wprost można w błysku opisać całe społeczeństwo. Skoro on się uchyla od konformizmu, inni wchodzą weń jak w masło. Skoro on wraz z przyjaciółmi jest w stanie doprowadzić do końca wstrzymanie legalizacji GMO przez maniakalne pilnowanie i włączanie się w tą sprawę wszystkich, którzy mogą pomóc (telefon A.P. Kaczmarka do prezydenta), po społeczeństwie będziemy oczekiwali krótkotrwałych panik podnoszących tylko muł z wiekuistego i bezdennego stuporu. Co więcej Libera zaangażowania w sprawę GMO nie uzna za sztukę!
I tak, owszem, robię mu tu taką małą hagiografię, bo takich ludzi widzę mało, przynajmniej ja. Zresztą mam w tym interes. Jakiś czas temu przeczytałem w autobiografii Martina Amisa Doświadczenie, że gdy Amisowi zmarł ojciec, wybrał sobie na zastępstwo nikogo innego tylko Saula Bellowa. Jak mówi Nietzsche – „jeśli się nie ma ojca, trzeba go sobie znaleźć”. No właśnie. Bardzo mnie to ujęło i potraktowałem radę osobiście. Zastanawiałem się kto? Kto mógłby być moim ojcem, Myśliwski? Ostatnie jego książki mi się nie podobały, rozglądałem się dalej, pomiędzy zastępami ojców samozwańców i wujów, pojawiła się też wzmianka o Liberze. Mhmm, to godny mnie ojciec, pomyślałem. On!
Powiedziałem mu o tym wprost, pół żartem-pół serio, ale jakby nie usłyszał… a mnie otrzeźwiło, że to gruba przesada, że się już lepiej sam wychowam, Liberze do ojca, jakim go widzę – wielkim i niedosiężnym – dużo brakuje. Siedząc naprzeciwko szuka kontaktu, jest dość sympatyczny, a więc też nie w trendzie i co akurat potwierdza ojcostwo, pije i pali. Niestety, gdyby go opiniować jakiemuś urzędowi adopcyjnemu, ma się niestety wrażenie, że jego energia nie bierze się z dętej mądrości i wypracowanej dramaturgii, czyli autorytetu który przynosi mu darze legion ojców za nim, a na samym końcu Pan Bóg (tak Nietzsche mówi, że się Boga wymyśla) tylko z samej przyjemności spotkania, które go bawi. Tak więc odpuściłem. Generalnie, za młody.
Później ze dwa razy były jeszcze takie momenty hagiograficzne. Raz przy wspomnieniu Gandhiego, gdy na moje słowa – że są i takie metody wpływania na ludzi odpowiedział natychmiast: „a przypomnij sobie jak się za to płaci” (pomyślałem, o jaki mądry, jaki mądry) i potem, gdy prawie zacytował czytanego naonczas przeze mnie Vincenza, a pośrednio Sokratesa – „że rozmawia się tylko z jednym, nigdy ze wszystkimi” (znów o jaki mądry, o jaki mądry). A raz próbował mnie nawet obrazić. Co tym bardziej, wysoki urzędzie, odbiera mu zdolności adopcyjne.
Poszło o słowa – skąd nie wiem – ale patrzyliśmy na czajniczek i Zbigniew Libera zadeklarował, że język, słowa, nazwy to jest tylko wirus i czajniczek to nie czajniczek. A że wyznaję teorię odmienną, według której słowo to nieoddzielna część każdej rzeczy, czajniczka i świata zarazem – jak kilof którym wykopujemy skarb – to ni mniej ni więcej tylko Libera wszedł mi w słowo i powiedział, że kilof to ja mam w głowie. Z planów na „uojcostwienie” już nic nie zostało…
Po chwili, jakby dla usprawiedliwienia, przedstawił się jako kolejne wcielenie Williama Borroughsa, po czym porwany tą myślą wstawał kilka razy z siedzenia i mówił, że to właśnie za nim uważa, jakoby to świat byłby lepszy bez słów: „gdy podchodzi się do drzewa i nie wie, że to drzewo”.
Od tej pory słowa i rozmowa potoczyła się już bez ostrożności, naprzód i póki jej starczyło, z energią. Że praca Lego to „nie zdawał sobie sprawy, co robi”, że do tej pory wdzięczny jest Józefowi Szajnie, który go bronił przed wszystkimi stowarzyszeniami ocaleńców za profanację („która w ogóle ich ocuciła”), że gdy robił pracę Obrzędy intymne, nie znał przyszłej roli kamery w świecie i nie wie, czy zrobiłby tę pracę dzisiaj (dopiero nazajutrz potrafiłem znaleźć jej sens wyższego, zewnętrznego oka); że modernistyczna osobowość, czyli ulepiona, w wypracowanych ramach, to być może brak życia w ogóle i że, wracając do społeczeństwa, swoim filmem „chce mu wybić zęby.” I tak dalej, dalej do momentu, kiedy wytoczyliśmy się z jego baru-kwatery w mrok, ja lekko podpity. Po czym klepnął mnie po ramieniu na koniec (te synek!…) i żeśmy się rozeszli, w dali migał tylko taki szalik jakby artysty, fioletowy.
Jeszcze w głowie, na bieżąco, non-stop zastanawiałem się, jak się zabrać do opisania tego człowieka. Na świeżo miałem dopiero co odkrytą sylwetkę francuskiego markiza, Luca de Clapiers Vauvenarguessa – z jego sympatią, ale i dystansem do świata. Jakże innego od reszty francuskich moralistów z ich wyrachowaniem i oziębłością. Przypominał go przynajmniej fizycznie z tym ni to harcapem, szczupłością i elegancją gestów i tak już miałem pisać, że szczupły, w typie Francuzika, sympatyczny, ale osobny; opis miał się jakoś snuć i snuć jak typowa charakterystyka, ale doszło do mnie, że zbyt wiele sam mam wobec niego nastawień i tego nie pominę.
Chwilę potem wybuchło przedwojnie, a wraz z nim okazało się, że jedna z tych rzuconych (jak to u artystów) dziwnych myśli o znoszących się dwóch minusach, okaże się jeszcze ważniejsza i od niej trzeba zacząć. Takich myśli jest więcej i pewnie będą wracać. Z ojcem nie wyszło, może to przez te słowa.
Co do wojny, trzeba oczywiście kupić cukier, mąkę i konserwy. Co bogatsi niech już budują schrony. Nie odzywać się do nieznajomych. Jesteśmy osaczeni.
Wojciech Albiński – Miłośnik sztuki
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Zbigniew Libera
- Fotografie
- Szymon Rogiński