Zawsze chciałem być artystą, ale mogę tylko o nich pisać: Mirosław Bałka
Codziennym doświadczeniem wielu z nas jest rutynowe dojeżdżanie do miejsca pracy. W półśnie, podziemiach, przegubach autobusów zdajemy się na własne ciało i jego tajemne związki ze światem zewnętrznym. Skąd wiadomo, że trzeba wysiadać? Neon sklepu, cień budynku, filtr liści rzuca na powiekę to jedyne, właściwe światło, autobus zwalnia, to tu. Niektórzy zamiast spać, próbują jeszcze walczyć z pochłaniającym ich dzień po dniu, pełznącym potworem czasu, a to czytając, to słuchając, ale prawdziwym doświadczeniem, które potrafi wyciągnąć z pożerającej dzień po dniu rutyny, jest znaleźć i obserwować w takich codziennych podróżach kogoś równoległego, może nawet podobnego do nas. Podobny, inny, co wie, kim jest – oczy same zadają pytania, przylepiając się do współpasażera, trwa to chwilę i znowu – cień budynku, logo sklepu, plakietka przystanku. Szansa na odkrycie osoby ginie, choć obraz zostaje na dłużej.
To potrzeba i doświadczenie jeszcze z podstawówki, kiedy wyjeżdżając z zapuszczonych (po kilku latach od wybudowania!) bloków Jelonek, Gocławia czy Białołęki pierwszy raz można było zobaczyć, że obok, przystanek dalej, są jeszcze inni posiadacze plecaków wojskowych typu kostka, skórzanych rzemieni na nadgarstkach i wysokich sznurowanych butów. Inni niż cała szara reszta. To oni dawali otuchy i stanowili punkt odniesienia w bezbrzeżnej szarzyźnie lat osiemdziesiątych. Później znikli, być może zszarzał także wzrok.
Na mojej linii, tej którą obecnie dojeżdżam, takich jak on właściwie nie ma. Łatwiej tu przykleić wzrok do „Gogola” z wielkim nosem, w płaszczu jeszcze ze swojego opowiadania, czy, za przeproszeniem – „grubej”, która czyta 50 twarzy Greya w ogóle nie wstydząc się okładki niż kogoś kto odwoływałby się do idealnego świata idealnych ludzi z własnej wyobraźni. Tych wszystkich pokątnych rockmanów, cichych artystów wyciągniętych z czarno-białych, drugich stron okładek nowej fali czy filmów dokumentalnych o nowojorskiej bohemie lat osiemdziesiątych. W gruncie rzeczy z bajki. Tak zresztą odbieram jego obecność przy stoliku naprzeciwko.
Powściągliwość, nieco zetlały garnitur osłaniający wyciągnięte, tyczkowate ciało, włosy chłopca, skupione spojrzenie, gwiazdka tatuażu na ręku i rzemienie na nadgarstkach wracają do czasów bajek. Ale to tylko pierwsza część opowieści, widok zewnętrzny, na którym zbudować można wszystko. Co jest za nim? Mogę pytać, nie jesteśmy w autobusie, mam jednak wrażenie, że jedyne, co z tego spotkania zostanie to przelotność autobusowych wrażeń. Dlaczego?
W socjologii Pierre’a Bourdieu, złośliwie czy nie, stosowane jest pojęcie: jednostka „Levi–Strauss”. Według socjologa każde środowisko czyli pole ludzkiej działalności – zwłaszcza to z dużą konkurencją – ma kogoś takiego jak Claude Levi-Strauss w czasach niepodzielnych rządów strukturalizmu we francuskiej akademii. Dla polskiej sztuki – tak uważam – jest to Mirosław Bałka. Socjolog tłumaczy to logiką pola – musi być ktoś, kto ogniskuje wszystkie ambicje, kto samą swoją obecnością ustanawia hierarchię. Oględność odpowiedzi rozmówcy przypomina mi tamtą myśl. I chciałbym się jej pozbyć. Wyjąć z ramek najciekawszej nawet subkultury i popatrzeć szerzej (lub może tylko włożyć we własne ramki).
To chyba najbardziej przyjemny moment każdej znajomości. Odległość między dwoma podchodzącymi ludźmi maleje, na twarzach widać szczegóły, grają te wszystkie tam struny, kto to i kim się okaże; na zbyt wiele nigdy liczyć nie można, na zbyt wiele liczą dzieci, ale choćby iskierka, wietrzyk nadmorski, bryza cudzej osobowości, żeby orzeźwiła własną, żeby coś się zdarzyło, tak to mniej więcej wygląda, gdy już do tego kogoś z autobusu można zagadać. Jakiej słuchasz muzyki, czy znasz tego a tego? – tak się zaczynało kiedyś.
Bałka podchodzi, mówi powolnym, ważonym słowem – „Mamy godzinę” i zaczyna się rozmowa. Ja ważę swoje szanse pytania i pierwsze, co przychodzi do głowy, to dlaczego cały czas zajmuje cały czas tym samym: Otwock, wyjechali i symptomy? On: że już nie chce mu się powtarzać, tyle razy o tym mówił, każdy wywiad mówi. W końcu emblematycznie, krótko: jest postświadkiem, mieszkali obok. Na szybko pasuje mi do niego ten gość od wrzucania psów do pieca z Hańby Coetzeego. Porównuję. Krzywi się, nie; powieść poza tym za dobrze zrobiona. Jeszcze raz pytam. Odpowiada z cieniem niecierpliwości „Ojej, to jest wieczne koło powrotu i to jest jakby powtórzyć trzydzieści tysięcy razy imię Kriszny to w końcu osiąga się zbawienie (oczywiście żartuję)”. Bawię się możliwością myśli, co by było, gdyby powiedział to serio. Jest za poważnie, nawet wrogo. U niego nuda kolejnego wywiadu o postświadku, u mnie jednostka Mirosław Bałka.
Humor. „Czy w twoich pracach jest poczucie humoru?” Odpowiada od razu: „Wszystko wszyscy odbierają na poważnie i jednoznacznie. A przecież” – w miarę rozmowy podaje szczegóły – „korytarz mydlany to też nie chodziło wyłącznie o taką interpretację, przecież to może być…” – nie daję mu skończyć i mówię: „wazelina?….” . Nie chwyta tego, a ja się wstydzę sam siebie i swojej roli przy tych portretach. I nadal myślę, co mogłoby być humorem w jego pracach. Jakaś czapka Napoleona, którą zrobił ze starej piłki, żabka, skacząca z zawieszonego kiedyś na suficie do góry nogami białego grobu w Fundacji Galerii Foksal. Właśnie. Żabka! Zgadza się, cieszy, że pamiętam i wykłada teorię humoru. Człowiek staje przed jakimś pionem dzieła i humor wtedy pozwala zobaczyć mu w tym ludzki umysł po drugiej stronie, dowód na istnienie przez dzieło. Czy istnieje? Za jednostką socjologiczną pojawia się dla mnie jakiś kształt człowieka. Jest już spokojniej i ciszej.
Wzrok na zimne niebo powyżej wybuchających kasztanów, daszek kawiarni, słupek. Do słupka przywiązany wyrywający się, wdzięczny młody husky. W psa, czy chciałby się zamienić w psa? Merdać ogonem przed panem, być szczęśliwym, bo rozum nie zjada połowy energii. Nie, odpowiada pobłażliwie, to da się tak ustawić, żeby nie zjadał. Jest szczęśliwy, może wykonywać swoją pracę. Wszystko się też pięknie zbiega, od kilku lat poza Otwockiem i pracą, uczy jeszcze studentów. „U nas na półce, stoi E.E Cummings, Celan, a pomiędzy nimi Bukowski. Nawet u Bukowskiego są takie rzeczy o egzystencji.”
Słowo egzystencja – o, to dobre, to może być klucz, o takie, jeszcze licealne, słowa chodzi. Przypominam sobie, że miałem pytać o Brach-Czajnę, że można by go wraz z całą twórczością szczególarza wsadzić w te szczeliny istnienia, egzystencji – że przynajmniej wtedy się żyje. Czy tak? Książki nigdy nie przeczytał, stoi na półce. Śmieje się ze szczególarza.
No dobrze, to czy stał się lepszym człowiekiem przez sztukę? Nie odpowiada. A ja powoli nabieram wrażenia, że to chyba tu. Jeśli nie jednostka socjologiczna, to becketysta. Ludzie jeszcze z liceum, którzy nie tylko wyglądali, ale przede wszystkim milczeli, oszczędni formaliści zdystansowani do przejawów zainteresowania swoją osobą. Z jakiego powodu, nie wiem. Na swój sposób betonowi, jak pamiętna rzeźba Bałki, z tą jedną małą rzeczą, w którą można wbijać szpilki.
I teraz też, choć rozmawiamy, jest w tym może więcej kurtuazji niż rozmowy, a całość polegać będzie na domysłach, które tylko w wyobraźni mogą rozwinąć się jak chmura w letni dzień na tym samym wietrznym wybrzeżu, stworzona z bryzy i kawałka sadzy, pyłku trawy, drobinek na których osadza się całe masy pary wodnej – kiepska to przenośnia, ale – także tekstu. Trudno. Nie każde spotkanie się udaje.
I w tym wszystkim na koniec jedna zabawna rzecz. Mirosław Bałka nie zdąża na autobus. Podwożę go i już w aucie rozmawiamy o pięknej linii mojej zdezelowanej hondy, jego toyocie, mercedesach. Artysta powściąga moje fantazje nieustannie wskazując – w prawo, w lewo, prosto.
Wojciech Albiński – Miłośnik sztuki
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Mirosław Bałka